Žižek: Nie dla gry w wojnę totalną

Izrael oraz Hamas z Iranem, a także brytyjscy, antyimigranccy rasiści i fanatycy muzułmańscy, grają w tę samą grę: grę w wojnę totalną.
Fot. US gov/Wikimedia Commons, Jakub Szafrański, ed. KP

To, co teraz dzieje się w Gazie i na Zachodnim Brzegu, to tylko wierzchołek góry lodowej, na którą składa się ponad stulecie przemocy Zachodu w krajach arabskich. To jednak nie cała prawda.

5 sierpnia 2024 izraelski minister finansów Bezalel Smotrich powiedział: „W dzisiejszych realiach globalnych nie da się prowadzić wojny. Nikt na świecie nie pozwoli nam na zagłodzenie 2 milionów obywateli Gazy, choć mogłoby to być sprawiedliwe i moralne póki nie oddadzą nam zakładników”. Dodał, że gdyby to Izrael kontrolował rozdzielanie pomocy, a nie Hamas, wojna już by się skończyła, a zakładnicy wróciliby do domów.

Smotrich tęskni do starych, dobrych czasów, kiedy głodzenie ludności kraju, z którym jest się na wojnie, było normalne – w czasie drugiej wojny światowej Niemcy robiły to Wielkiej Brytanii, a w czasie pierwszej Brytyjczycy Niemcom. Minister przypadkowo stworzył najlepszy argument na rzecz globalizacji: to właśnie dlatego, że jesteśmy zanurzeni w „dzisiejszych globalnych realiach”, takie okrucieństwa są niemożliwe – nawet USA, które zaopatrywały Izrael w bomby do burzenia Gazy, równocześnie zrzucały tam paczki z żywnością.

Dlaczego zginał akurat Haniyeha?

Wypowiedź Smotricha doskonale wpisuje się w to, co dzieje się właśnie w Izraelu. Około 50 osób ginie codziennie w Gazie, a terror przeciwko Palestyńczykom na Zachodnim Brzegu jest niepohamowany – jednak o tym pisze się już głównie w krótkich wzmiankach na dole strony, bo  stało się to elementem nowej normalności. Działacze na rzecz praw człowieka z grupy B’Tselem ujawnili opinii publicznej wiarygodne zeznania dotyczące tego, jak „przemoc, skrajne głodzenie, upokarzanie i inne nadużycia wobec więźniów palestyńskich zostały znormalizowane w izraelskim systemie więziennym”, ale nawet takie oczywiste przypadki „zinstytucjonalizowanych nadużyć” są ignorowane lub wykpiwane przez izraelskich stand-uperów.

Międzynarodowy Trybunał Sprawiedliwości potwierdza to, co Palestyńczycy mówią od 57 lat

Obecnie bardziej skupiamy się na napięciu między Izraelem a Iranem: czy potencjalna zemsta Iranu za zabicie Ismaila Haniyeha uruchomi wielkoskalową wojnę na Bliskim Wschodzie? Dajmy sobie spokój z izraelskim terrorem – USA natychmiast zapewniły, że będą bezwarunkowo bronić Izraela w przypadku irańskiego ataku.

Rzadko wspomina się w tym kontekście fakt, że zwycięzcą irańskich wyborów prezydenckich w 2024 roku był Masoud Pezeshkian, polityk bardzo umiarkowany, który obiecywał koniec wojowniczej postawy Iranu oraz jego reintegrację ze społecznością międzynarodową. Smutny wniosek sam się narzuca: a co, jeśli to właśnie był prawdziwy powód, dla którego Izrael zabił  Haniyeha w Teheranie? Co, jeśli rzeczywistym celem było zapobieżenie normalizacji Iranu za wszelką cenę? Izraelowi wyraźnie się to udało. To samo dotyczy stosunku do Hamasu: po tym, jak ten wybrał Yahyę Sinwara na swego nowego lidera, Tel Aviv traktuje ów – spodziewany przecież – wybór jako ostateczny dowód, że Hamas to organizacja, z którą nie jest możliwy ani pokój, ani negocjacje.

Których drani wolimy?

Izrael, Hamas i twardogłowi w Iranie wyraźnie chcą wojny. Kierują się tą samą logiką, co niektórzy „radykalni” lewicowcy na Zachodzie, których stanowisko najlepiej oddał Jannis Warufakis: „Wolę mieć u władzy drani, którzy twierdzą, że są draniami reprezentującymi arystokrację, niż drani, którzy udają, że reprezentują ludzi pracy”. Ale nawet jeśli ma to sens w przypadku Wielkiej Brytanii (choć czy Sunak naprawdę był lepszy niż Starmer?), w większości krajów rozwiniętego Zachodu nie ma żadnych „drani u władzy, którzy twierdzą, że reprezentują arystokrację”. Są za to dranie (od Trumpa po Le Pen) twierdzący, że reprezentują (tę właściwą, czyli białą) klasę pracującą, i którzy są przeciwko elitom i imigrantom oraz mniejszościom przyzwyczajonym do korzystania ze wsparcia państwa. A z drugiej strony dranie przekonujący, że reprezentują zagrożone (seksualne, rasowe) mniejszości w sprzeciwie wobec nietolerancji nowych, nacjonalistycznych fundamentalistów. No i jeszcze: co z klasą pracującą, która sama woli drani twierdzących, że ją reprezentują?

W dzisiejszych pogmatwanych czasach powinniśmy jednak woleć hipokryzję od brutalnych realiów, a umiarkowane centrum od radykalnej prawicy. Hipokryzja, w której centrum jest zanurzone po uszy, zostawia otwartą przestrzeń dla krytyki (atakowania tych u władzy za to, że nie dorastają do głoszonych przez siebie zasad). Owszem, nowa prawica populistyczna jest symptomem porażki umiarkowanego centrum (w tym sensie, że to jego obłuda umożliwiła wzrost prawicowego populizmu), ale rządy prawicowych radykałów stanowią zagrożenie na niewyobrażalną skalę. W późnych latach 30. komuniści i marksiści niestrudzenie powtarzali, że faszyzm to organiczna narośl liberalnego kapitalizmu (zdaniem Adorno na tym polegał zasadniczy motyw dialektycznego opisu faszyzmu przez szkołę frankfurcką – ruchy faszystowskie nie były jakimś wyjątkiem w ramach liberalnej demokracji, lecz wewnętrznym i strukturalnym znamieniem jej klęski), ale nie powstrzymywało to radykalnej lewicy przed połączeniem sił z liberałami, a nawet konserwatystami (jak Churchill) w starciu z faszystami.

Szukając wspólnego wroga

Tamta lekcja jest dziś aktualna bardziej niż kiedykolwiek. Łatwo twierdzić, z wygodnie „radykalnej” lewicowo pozycji, że Kamala Harris i Donald Trump są ostatecznie tym samym, a więc instrumentami elit finansowych. Jednak to, kto w 2024 roku wygra wybory, jest sprawą życia i śmierci dla milionów czarnych i kobiet. Przykład wcale nie marginalny: jeśli Trump wygra, ubogie niebiałe kobiety będą głównymi ofiarami dalszego ograniczania prawa do aborcji.

„Izraelskie Guantanamo”. Brutalny gwałt na palestyńskim więźniu to nie precedens

To samo dotyczy ostatnich, przerażających symptomów moralnego rozkładu przestrzeni publicznej w Wielkiej Brytanii: wielkich protestów antyimigranckich, które wybuchły pod koniec lipca 2024 roku po morderczej napaści nożem na kilkanaścioro dzieci na zajęciach z tańca w mieście Southport. Moment prawdy tych protestów ukazał się wyraźnie w północnoirlandzkim Belfaście, gdzie do brytyjskich lojalistów dołączyła grupa nacjonalistycznych katolików irlandzkich, a tę jedność fetowali rasistowscy demonstranci: „Wreszcie stoimy zjednoczeni wobec prawdziwego wroga”. Taką logikę znamy z czasów dawnego, antysemickiego faszyzmu: zamiast skupiać się na naszych wewnętrznych sporach, powinniśmy wszyscy (robotnicy i kapitaliści) zjednoczyć się przeciw Żydom, naszemu wspólnemu wrogowi.

Rozruchy w Wielkiej Brytanii pokazują, do czego prowadzi demonizacja migracji i nieuregulowane media społecznościowe

O tych protestach lewica powiedziała i napisała wystarczająco dużo: elity władzy, które potępiają ich brutalną obsceniczność, są de facto wspólnikami, którzy do nich doprowadzili. Elon Musk, właściciel portalu X, opublikował 4 sierpnia na swej platformie wpis, w którym stwierdził, że „wojna domowa jest nieunikniona”. Była to odpowiedź na innego tweeta, który winą za pełne przemocy demonstracje obarczał „masowe migracje i otwarte granice”.

Musk jest częścią problemu: jego decyzja, by otworzyć X na mowę nienawiści, w dużym stopniu przyczyniła się do stworzenia atmosfery, która sprzyjała rasistowskim protestom. Owen Jones miał zatem rację: elity, które dzisiaj z niesmakiem patrzą na zamieszki, same się o nie prosiły i tworzyły pod nie grunt, obwiniając za kryzys imigrantów – zamiast siebie. Niewygodny fakt jest bowiem taki, że gdyby imigrantów naprawdę wyrzucono z Europy Zachodniej, stanęłyby gospodarki Niemiec, Włoch czy Wielkiej Brytanii. Zachodnia Europa potrzebuje nowych pracowników, bo nawet jeśli lokalni mieszkańcy sami nie mają pracy, to nie są gotowi podejmować pewnego rodzaju zajęć, zwłaszcza fizycznych czy związanych z opieką. Poza tym to nasze elity wywołały imigrację swą polityką gospodarczą i wojskową: wystarczy wspomnieć kluczową rolę amerykańskiego ataku na Irak, obalenie Kaddafiego w Libii czy cały bałagan w Syrii. To, co teraz dzieje się w Gazie i na Zachodnim Brzegu, to tylko wierzchołek góry lodowej, na którą składa się ponad stulecie przemocy Zachodu w krajach arabskich.

Fałszywy konflikt

To jednak nie cała prawda – należy wspomnieć o co najmniej dwóch innych kwestiach. Po pierwsze, zwykli ludzie autentycznie cierpią, tyle że mierzą do niewłaściwego celu. Po drugie,  islam ma wśród swoich przedstawicieli fundamentalistów, których poglądy są nie do pogodzenia z liberalnym stylem życia Zachodu (niby czemu mielibyśmy zostawiać to pojęcie prawicy?). Gdyby było inaczej, to dlaczego tak wiele afrykańskich i bliskowschodnich państw miałoby się skarżyć, że Zachód niszczy ich sposób życia, narzucając wartości liberalnego indywidualizmu?

Smutny wniosek jest zatem taki, że Izrael oraz Hamas z Iranem, a także brytyjscy, antyimigranccy rasiści i fanatycy muzułmańscy, grają w tę samą grę: grę w wojnę totalną, której efektem może być tylko wzajemne zniszczenie i która jest fałszywym konfliktem przesłaniającym prawdziwe przyczyny problemów, czyli dynamikę globalnego kapitalizmu.

Nie postuluję miękkiej, gradualistycznej polityki – wręcz przeciwnie. Jedynym sposobem zbudowania fundamentów pod nadejście radykalnej zmiany jest trzymanie się z daleka od fałszywych konfliktów, niczym wampir od czosnku.

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Slavoj Žižek
Slavoj Žižek
Filozof, marksista, krytyk kultury
Słoweński socjolog, filozof, marksista, psychoanalityk i krytyk kultury. Jest profesorem Instytutu Socjologii Uniwersytetu w Ljubljanie, wykłada także w European Graduate School i na uniwersytetach amerykańskich. Jego książka Revolution at the Gates (2002), której polskie wydanie pt. Rewolucja u bram ukazało się w Wydawnictwie Krytyki Politycznej w 2006 roku (drugie wydanie, 2007), wywołało najgłośniejszą w ostatnich latach debatę publiczną na temat zagranicznej książki wydanej w Polsce. Jest również autorem W obronie przegranych spraw (2009), Kruchego absolutu (2009) i Od tragedii do farsy (2011).
Zamknij