Świat

Wątpliwe dobrodziejstwa (byłego) Twittera

Zamiast zachwycać się szybkością przekazu albo liczbą użytkowników mediów społecznościowych, lepiej zadać sobie pytanie: do jakiego rodzaju działań, interakcji, nawyków poznawczych nas one przyuczają?

„Gdyby media społecznościowe istniały w czasach Auschwitz, Holocaust byłby niemożliwy” – wypalił Elon Musk podczas swojej wizyty w Polsce. Najwyraźniej zdaniem znanego miliardera ludzie natychmiast poinformowaliby świat o tym, co się dzieje, za pośrednictwem mediów społecznościowych, a politycy ugięliby się pod presją prawdy płynącej z internetu.

Brawurowa to teza, która nie bierze pod uwagę kilku „szczegółów”. Choćby tego, że media społecznościowe mają tendencję do rozsiewania nieprawdziwych informacji i potęgowania chaosu komunikacyjnego. A także do rozpowszechniania ataków na różnego rodzaju mniejszości – wiemy przecież, że według jednej z najnowszych analiz liczba antysemickich postów na Twitterze podwoiła się, gdy ten został przejęty przez Muska. Nie mówiąc już o tym, że na przykład obecne działania Izraela w Gazie pokazują, że zdeterminowane władze nie bardzo przejmują się tym, kto co o nich pisze w mediach społecznościowych.

Jakkolwiek absurdalna nie byłaby wypowiedź Muska, nie zasługuje na to, by ją zbyć wzruszeniem ramion. Wpisuje się ona bowiem w szerszą narrację, którą znany miliarder promuje co najmniej od czasu przejęcia Twittera (przemianowanego następnie na X): media społecznościowe, szczególnie w takim kształcie, w jakim wyobraża je sobie sam Musk, są dobrodziejstwem ludzkości.

Elon Musk w Auschwitz. Fotobudka dla prorosyjskiego antysemity

Jednym z ulubionych motywów Elona Muska jest przeciwstawianie platform społecznościowych tradycyjnym mediom. „Jaki jest sens czytania 1000 słów na temat czegoś, co zostało już opublikowane na X kilka dni temu?” – pisał jakiś czas temu.

Musk próbuje się stylizować na człowieka przyszłości, ale jego peany na cześć mediów społecznościowych brzmią zadziwiająco staroświecko. Przekonanie, że platformy typu Facebook albo Twitter wprowadzą nas w złoty wiek informacji, demokracji i relacji międzyludzkich, było modne ponad dekadę temu – na przykład gdy w 2010 roku magazyn „Time” ogłaszał Marka Zuckerberga człowiekiem roku”. Od tamtej pory zdążyliśmy jednak dostrzec poważne problemy z tą wizją.

Przekaz z prędkością światła

„Wprowadźcie alfabet do kultury, a zmienicie jej nawyki poznawcze, jej stosunki społeczne, poglądy na wspólnotę, historię i religię. Wprowadźcie prasę drukarską z ruchomą czcionką, a skutek będzie ten sam. Wprowadźcie przekaz obrazów z szybkością światła, a wywołacie rewolucję kulturalną” – pisał kiedyś kulturoznawca Neil Postman w książce Zabawić się na śmierć.

Jego narracja jest celowo przedramatyzowana, ale chwyta rzecz najważniejszą: nowe medium komunikacji jest nie tylko zwykłą wymianą jednego narzędzia przekazywania informacji na inne, ale także zaczątkiem głębszych przemian społecznych. Choćby dlatego, że zmieniają się nasze nawyki poznawcze. W bardziej naukowym żargonie starał się tę samą tezę oddać amerykański dziennikarz Nicholas Carr w książce Płytki umysł:

„Narzędzia, których człowiek używa do wspierania albo poszerzania własnego układu nerwowego – czyli wszystkie technologie, które w historii wywarły wpływ na to, jak znajdujemy, przechowujemy oraz interpretujemy informacje, gdzie kierujemy naszą uwagę i w co angażujemy nasze zmysły, jak pamiętamy i jak zapominamy – kształtują fizyczną strukturę i funkcje mózgu ludzkiego. Wykorzystywanie tych narzędzi wzmacnia jedne obwody neuronalne, a osłabia inne, pogłębia pewne ślady mentalne i sprawia, że inne zanikają”.

Jaki z tego wniosek? Kiedy rozmawiamy o mediach społecznościowych, zamiast zachwycać się, tak jak Musk, szybkością ich przekazu albo liczbą ich użytkowników, zadajmy sobie pytanie: do jakiego rodzaju działań, interakcji, nawyków poznawczych nas one przyuczają? Johann Hari w książce Stolen Focus zaproponował swoją odpowiedź na to pytanie w odniesieniu do Twittera:

„Po pierwsze: nie mamy skupiać się długo na jednej rzeczy. Świat można i należy rozumieć w krótkich, prostych wypowiedziach liczących 280 znaków. Po drugie: świat powinien być interpretowany i rozumiany jak najszybciej. Po trzecie: najważniejsze jest to, czy ludzie od razu zgadzają się z twoimi krótkimi, prostymi i szybkimi wypowiedziami. Dobra wypowiedź to taka, która natychmiast zyskuje powszechny poklask; nieudana to taka, którą ludzie natychmiast ignorują lub potępiają”.

Ktokolwiek się łudzi, że media społecznościowe mogą być dobrodziejstwem ludzkości, niech sobie zada szczere pytanie: czy promowany przez te media sposób komunikacji to naprawdę najlepszy sposób zdobywania wiedzy o świecie, dzielenia się tą wiedzą z innymi i budowania zdrowego społeczeństwa? Czy może raczej na promowanie chłamu informacyjnego, bezsensownych sporów i zwykłych kłamstw?

„Gównowacenie” platform

Wspomniany problem jest pewnie najbardziej fundamentalny, ale na tym nie koniec kłopotów z mediami społecznościowymi. Inne niepokojące zjawisko dobrze opisał ostatnio kanadyjski dziennikarz Cory Doctorow. Nazwał je enshittification, co Jan Jęcz proponuje tłumaczyć jako „gównowacenie” – chodzi mianowicie o to, że platformy społecznościowe ulegają stopniowej degrengoladzie.

„Kiedy jakaś platforma zaczyna działać, potrzebuje użytkowników, dlatego stara się być dla nich cenna” – pisze Doctorow. Najnowszy przykład to TikTok – darmowa aplikacja z dobrymi algorytmami, to znaczy takimi, które rzeczywiście są dobre w pokazywaniu nam tego, co chcemy zobaczyć.

Ale to tylko pierwszy krok na drodze, którą obierają właściciele tych platform, budując swój model biznesowy. Trzeba być dobrym dla użytkowników, żeby ich przyciągnąć, bo dopiero za użytkownikami, gdy są ich dziesiątki, potem setki milionów, zjawiają się licznie reklamodawcy i sprzedawcy.

W ten sposób platformy mają na haczyku zarówno użytkowników, jak i firmy, które chcą dotrzeć do potencjalnych klientów. Im większa dana platforma, tym większa presja na jednych i drugich, aby być tam, gdzie są inni i gdzie dzieje się cała akcja. W tym momencie to platforma zaczyna dyktować warunki gry, a to nieuchronnie prowadzi do „gównowacenia”. Użytkownik widzi coraz więcej chłamu, którego widzieć wcale nie chce, a reklamodawcy, sprzedawcy i media muszą zaś płacić platformie coraz większy haracz, by w ogóle mieć szansę na to, że ktokolwiek zobaczy ich posty.

Zalew śmieciowych informacji to także rodzaj cenzury

Doctorow opisuje ten proces także na przykładzie platformy Muska:

„Przez zmiany w zakresie monetyzacji większość osób, które cię obserwują, nigdy nie zobaczy tego, co publikujesz. Mam około 500 tys. obserwujących na Twitterze, a moje wątki regularnie zdobywały setki tysięcy, a nawet miliony wyświetleń. Dziś są to zaledwie setki, może tysiące”. Doctorow wspomina dalej, że poczuł się zmuszony płacić platformie Muska osiem dolarów miesięcznie za „Twitter Blue”, gdy nowy regulamin wyraźnie dał do zrozumienia, że bez takiej opłaty jego wpisy nie będą wyświetlane osobom, które chcą je czytać. Zapewne jest to wspólne doświadczenie wielu właścicieli popularnych kont na X.

Pozostaje nieodgadnioną tajemnicą, jak platformy społecznościowe działające w takim modelu mają być dobrodziejstwem ludzkości w zakresie wymiany informacji. O przeciwdziałaniu ludobójstwom nie mówiąc.

Do kogo mówi Musk?

Czy Musk sam wierzy w swoje peany na temat platform społecznościowych? Trudno stwierdzić. Wiemy natomiast jedno, te peany łatwiej zrozumieć, gdy uwzględni się kontekst polityczny.

Nie jest tajemnicą, że Musk skręcił politycznie w prawo. Satyryk John Oliver trafnie wyłapał, że początki tej zmiany sięgają pandemii, a konkretnie momentu, gdy w ramach covidowych restrykcji władze USA nakazały Muskowi zamknąć jego fabryki.

Axel Springer i sztuczna inteligencja, czyli jeszcze więcej gównodziennikarstwa

Od tego czasu Musk zaczął z coraz większą sympatią zerkać w stronę teorii spiskowych popularnych na amerykańskiej prawicy. Najpierw tych związanych z odbieraniem wolności w imię „wydumanego zagrożenia” pandemicznego, potem innych – najczęściej krążących wokół tematu, że elity – w tym media głównego nurtu – są za silnie przechylone na lewo i manipulują „zwykłymi Amerykanami”, wciskając im lewacką propagandę.

Oczywiście, miliarder Musk, mający głębokie powiązania z kilkoma agencjami rządowymi, w tym z Pentagonem i NASA, ustawia się w tej opowieści po stronie „zwykłych obywateli”, a nie „elit”. Amerykańska prawica zdaje się przymykać oko na tę drobną niespójność; wystarczy, że Musk narzeka na lewicę, a po przejęciu Twittera poluzował reguły związane z moderacją treści, dając przyzwolenie na większą liczbę postów atakujących różnego rodzaju mniejszości.

Straszak prawicy groźniejszy od faszyzmu: woke-totalitaryzm

Wypowiedzi Muska, także te na temat Holocaustu, należy więc czytać w kontekście zarówno biznesowym, jak i politycznym. Jako właściciel X ma on biznesowy interes w zachwalaniu dobrodziejstw platform społecznościowych, a jako osoba coraz bardziej zaangażowana politycznie ma interes w promowaniu drogi, którą obrał dla swojej platformy i której przyklaskuje amerykańska prawica.

Jedno i drugie niewiele ma wspólnego z ludzkością i jej dobrodziejstwem.

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Tomasz S. Markiewka
Tomasz S. Markiewka
Filozof, tłumacz, publicysta
Filozof, absolwent Uniwersytetu Mikołaja Kopernika, tłumacz, publicysta. Autor książek „Język neoliberalizmu. Filozofia, polityka i media” (2017), „Gniew” (2020) i „Zmienić świat raz jeszcze. Jak wygrać walkę o klimat” (2021). Przełożył na polski między innymi „Społeczeństwo, w którym zwycięzca bierze wszystko” (2017) Roberta H. Franka i Philipa J. Cooka.
Zamknij