W Starbucksie słyszałem, że jesteśmy „essential workers”, że jesteśmy bohaterami. Dziękowali nam za codziennie przychodzenie do pracy w pandemii. Ale maseczki i tak musieliśmy kupować sobie sami – Bartosz Rumieńczyk rozmawia z Brianem Murrayem, jednym z założycieli związków zawodowych w amerykańskiej sieci kawiarnianej Starbucks.
Bartosz Rumieńczyk: Jak cię przedstawić czytelnikom?
Brian Murray: Nazywam się Brian Murray i jestem baristą w Starbucksie. A od czerwca zeszłego roku angażuję się w działalność związkową.
Pracujesz w kawiarni przy Elmwood Avenue w Buffalo?
W innym miejscu – ale byłem jednym z pierwszych pracowników, którzy tworzyli komitet organizacyjny w Starbucksie w Buffalo. Elmwood Avenue to pierwsza kawiarnia Starbucksa, w której udało nam się założyć związek zawodowy, na początku grudnia 2021 roku. Amerykańskie prawo wymaga, by założenie związku poparło co najmniej 30 proc. pracowników. Zdecydowaliśmy się więc na uzwiązkowianie pojedynczych kawiarń, bo uzwiązkowienie całego Starbucksa naraz byłoby po prostu niemożliwe. W mojej kawiarni nie udało się założyć związku, ale wykorzystuję zebrane doświadczenie, by pomagać w zakładaniu związków w innych lokalach.
czytaj także
Dlaczego w ogóle dołączyłeś do związku?
Dla wielu pracowników impulsem, by zacząć się organizować, był wybuch pandemii, chociaż tak naprawdę powody zbierały się przez lata. Starbucks coraz częściej przypomina fast food. Z kawiarni, do której można przyjść i posiedzieć, zmienia się w punkt odbioru kawy na wynos. Mamy już systemy drive-thru, jest też aplikacja do zamówień.
Czyli jak najwygodniej dla klienta.
Tak, ale to wszystko rodzi coraz silniejszą presję, by pracować szybciej. Wprowadzenie aplikacji to dla nas otwarcie kolejnej linii zamówień: do tego, co dzieje się w kawiarni i w drive-thru, dołożono zamówienia, po które klient może przyjść w każdej chwili – i oczywiście nie powinien czekać. To tylko kilka przykładów zmian w codziennej pracy. Do tego możemy dołożyć choćby koszty opieki zdrowotnej.
Przecież Starbucks szczyci się swoją opieką zdrowotną. Oferuje ją nawet pracownikom, którzy nie pracują w pełnym wymiarze godzin.
Ta opieka zdrowotna z roku na rok jest coraz droższa i dziś mało kogo stać, by ją wykupić. Co więcej, oferowany pakiet medyczny wcale nie jest wart swoich pieniędzy. Ja w tym miesiącu zrezygnowałem i zostałem objęty opieką państwową, czyli programem Medicare, dla pracowników niewykwalifikowanych i mało zarabiających. Wielu pracowników Starbucksa tak właśnie robi.
Pandemia COVID-19 uwypukliła wiele problemów w naszych miejscach pracy, których na co dzień albo nie dostrzegaliśmy, albo zwyczajnie machaliśmy na nie ręką. Czy jest coś, co ty dostrzegłeś w swojej branży?
Choćby to, że pracownicy nisko opłacani, o których w USA mówi się essential workers, niezbędni, wypracowali miliardowe zyski dla korporacji, a sami nie zobaczyli z tego nic. Nie mówię tu jedynie o pracownikach Starbucksa, ale o całej rzeszy pracowników usług, którzy dzień w dzień narażają zdrowie i życie swoje oraz swoich rodzin, a nie dostają nie tylko godziwego wynagrodzenia, ale i żadnego wsparcia ze strony pracodawcy. Doskonałym przykładem jest sprawa maseczek w Starbucksie. Powinniśmy w pracy mieć maski N95, ale musimy je sobie kupować sami. W USA to wydatek rzędu 10–15 dolarów, czyli niemal tyle, ile wynosi stawka godzinowa w Starbucksie. Obecnie Starbucks zapewnia nam tylko maski jednorazowe.
czytaj także
Dlaczego chcecie nosić maski chirurgiczne, a nie zwykłe jednorazówki lub materiałowe, wielorazowego użytku?
Na podstawie wyroku Sądu Najwyższego, który odrzucił wniosek Bidena o nałożenie obowiązku szczepienia pracowników w prywatnych firmach zatrudniających powyżej stu pracowników. W myśl tego wyroku Starbucks nie może wymagać, by wszyscy pracownicy kawiarni byli zaszczepieni, ale może wymagać jak najskuteczniejszej ochrony. Jednocześnie sam jej nie zapewnia, czyli nie kupuje nam masek N95, tylko każe się zadowolić zwykłymi, jednorazowymi maskami.
Pandemia ujawniła też nierówności i prekaryjność tej pracy. Chorobowe w Starbucksie to stawka minimalna i jest uzależniona od tego, ile pracujesz – od wymiaru godzinowego. Dostajesz więc jedną stawkę godzinową chorobowego za każde osiem przepracowanych godzin, przy czym chorobowe wypłacane jest tylko przez 10 dni, bo tyle wynosi kwarantanna. Chorujesz dłużej? Musisz radzić sobie sam.
W mojej branży – na początku pandemii pracowałem w newsroomie – problemem był nawał pracy, który spadł na nas w zasadzie z dnia na dzień. Ciągle się coś działo, news gonił news, a ludzi do pracy mieliśmy tyle samo co przed covidem.
Pandemia dołożyła roboty nam wszystkim, zdecydowanie. Niedobory pracowników były i są zmorą w Starbucksie. Jedna trzecia czy nawet połowa personelu może być na chorobowym, ale kawę trzeba parzyć. W takiej sytuacji pracownik pracuje za dwóch, a nawet za trzech – oczywiście nie dostaje za to żadnego dodatkowego wynagrodzenia.
Mimo to Starbucks cieszy się opinią dobrego pracodawcy, przynajmniej w branży gastronomicznej. Traktuje pracowników jak partnerów – tak też się firma do was zwraca. Co to znaczy?
Pracownik dostaje udziały w firmie. Ich wartość zależy od stanowiska, w moim przypadku mówimy o 400–500 dolarach rocznie. Po dwóch latach ze środków zgromadzonych na moim koncie zasilanym przez firmę w ramach programu mogę wykupić akcje Starbucksa (jedna akcja Starbucksa jest warta około 95 dolarów – przyp. red.). W teorii nie jesteśmy tylko pracownikami, ale partnerami. I w teorii wszyscy jesteśmy sobie równi.
A w praktyce?
W praktyce – jestem pracownikiem niskiego szczebla i zarabiam 15,97 dolara za godzinę, czyli poniżej mediany sektora fast food w Buffalo. Nie obracam milionami dolarów jak Rossann Williams, szefowa Starbucksa, która zatroskana przyjechała, by wysłuchać naszych problemów, a de facto rozpoczęła kampanię antyzwiązkową.
Rossann Williams chciała pokazać, że jest taka jak my. Opowiadała nam o swoich wakacjach z żoną w Europie – tylko że gdy ja zarabiam 20 tysięcy rocznie, ona zgarnia miliony. Przykro mi, ale my nie mamy ze sobą nic wspólnego. My dopiero chcemy zbudować prawdziwy model partnerski. Także po to założyliśmy związek.
Starbucks twierdzi, że pracownicy nie potrzebują żadnej reprezentacji, bo mogą o swoich bolączkach i problemach mówić bezpośrednio z kierownictwem. Pracownicy twojej kawiarni najwyraźniej zgadzają się z firmą, skoro nie chcieli założyć związku. Wygrała wiara w partnerstwo?
Myślę, że wygrał strach. Z propozycją założenia związku wystąpiliśmy otwarcie w poniedziałek, a następnego dnia Rossann Williams przyjechała do Buffalo z kampanią antyzwiązkową. Wysłała do nas ponad stu menadżerów – kawiarni w Buffalo jest około 20 – by zasiali strach przed wstępowaniem do związku.
Menadżerowie przeprowadzali antyzwiązkowe spotkania. I jeśli w prywatnych rozmowach mieliśmy z początku 50 proc. poparcia dla związku, tak po spotkaniach z menadżerami ludzie zaczęli się wycofywać z obawy przed utratą dodatków czy opieki zdrowotnej, z której część pracowników jednak korzysta, albo ze studiów online, czyli możliwości podnoszenia kwalifikacji zawodowych.
Kolejny sukces pracowników w prywatnej firmie: „Można się przeciwstawić korporacyjnym rządom”
czytaj także
Trudno się tym pracownikom dziwić. A jak dokładnie wyglądały te antyzwiązkowe spotkania?
Starbucks to firma, która ma wpisaną antyzwiązkowość w swoje DNA. Próby uzwiązkowienia podejmowano już od lat 80., bezskutecznie. Tym razem Starbucks zatrudnił jedną z największych firm specjalizujących się w rozbijaniu związków – Littler Mendelson. Przyjechali HR-owcy, którzy tłumili powstawanie związków na przykład w McDonaldzie, i przeprowadzali serię spotkań z pracownikami. Zamykaliśmy wtedy kawiarnie, robiliśmy sobie kawę i rozmawialiśmy: o tym, co czujemy, co nam przeszkadza w pracy, co chcielibyśmy zmienić. Na koniec słyszeliśmy, aby nie głosować za powołaniem związków zawodowych, bo związki popsują nasze partnerskie relacje ze Starbucksem. Do tego pojawiła się presja ze strony kierownictwa wyższego szczebla.
W Starbucksie pracuję ponad rok, a menadżera regionalnego widziałem może raz. Gdy wystąpiliśmy otwarcie z propozycją założenia związku, szefowie całego regionu odwiedzali nasze kawiarnie codziennie.
I choć wszystkie ich groźby wydawały się mało realne, to podziałały, zwłaszcza podczas ostatniej tury spotkań, która odbywała się w wynajętym hotelu. Na koniec dnia podzielili nas na mniejsze grupy, oddzielając pracowników prozwiązkowych od reszty, by całkowicie odebrać nam głos. I znów straszyli: cięciami dodatków, likwidacją możliwości odbywania dyżurów w innych kawiarniach – bo gdy grafik jest zapełniony, możemy wpisywać się w innej kawiarni, by dorobić sobie dodatkowe godziny. Mówili też, że związki zawodowe to tak naprawdę piramida finansowa.
czytaj także
Słucham?
Przekonywali, że związki wyłudzają pieniądze od pracowników, którzy płacąc składki, tak naprawdę finansują pensje centrali, czyli w naszym wypadku Workers United. Powyciągali też pojedyncze przepisy prawa związkowego, wyrywając je całkowicie z kontekstu, i straszyli związkowymi postępowaniami dyscyplinarnymi i sądami koleżeńskimi. No i na każdym kroku podkreślali, że nie są antyzwiązkowi, tylko propartnerscy.
Wytoczyli grube działa. Na spotkanie z pracownikami ściągnęli nawet Howarda Schultza, multimilionera i jednego z założycieli Starbucksa. Byłeś na tym spotkaniu? Padły tam dość kontrowersyjne słowa, delikatnie rzecz ujmując.
Nie byłem, ale oczywiście widziałem całe nagranie. Schultz nie odniósł się wprost do związków zawodowych, ale dużo mówił o tym, jaką wspaniałą firmą jest Starbucks i jak wiele daje pracownikom. I w tym kontekście padły wyjątkowo niesmaczne słowa o Holokauście. Schultz przywołał historię pewnego rabina w Izraelu, który opowiadał mu o tym, jak musiał dzielić się kocem z innymi więźniami obozów koncentracyjnych. Schultz chciał przez to pokazać, że firma chce się z nami dzielić się swoimi kocami, a my jesteśmy niewdzięczni, bo chcemy więcej. Od firmy, która zarabia miliardy. To było po prostu obrzydliwe.
Dlaczego Starbucks tak bardzo się boi związków zawodowych?
Każda korporacja w Ameryce jest antyzwiązkowa, pytanie tylko, w jaki sposób ze związkami walczy: zgodnie z obowiązującymi regułami czy uciekając się do zastraszania, kłamstw i manipulacji. Starbucks, mimo że mocno akcentuje idee partnerstwa i promuje progresywne wartości, to w kwestiach sprawiedliwości ekonomicznej jest wręcz reakcyjny. I naszym zdaniem stosuje wyjątkowo brudne chwyty, nawet jak na amerykańskie standardy rozbijania związków.
A dlaczego się boją? Popatrz sam, zaczęło się od jednej kawiarni, teraz związki są w dwóch, ale cały czas chcą dołączać kolejne – kampanie związkowe toczą się już w 20 miejscach. To jak pożar, który za chwilę obejmie cały kraj. Pojawił się więc strach, bo pracownicy sektora usług chcą mieć swoją reprezentację.
czytaj także
Jest też wokół was ogromny szum medialny – i to międzynarodowy, czego najlepszym przykładem jest ta rozmowa. Przecież Starbucks ma też swoje kawiarnie w Polsce.
Docierają do nas głosy z Chile, z Korei Południowej – pracownicy Starbucksa zaczynają rozumieć, że należy im się więcej. I mam nadzieję, że pracownicy innych firm w branży usługowej, pracujący w międzynarodowych gigantach, pójdą naszym śladem. A naszym podstawowym postulatem – obok prawa do zrzeszania się – jest wprowadzenie demokratycznych reguł w pracy.
To rewolucyjny postulat. Odwrócenie całego porządku świata pracy, który z zasady jest hierarchiczny i autorytarny.
To może brzmieć rewolucyjnie, ale spójrzmy na to z innej perspektywy: dlaczego mamy przez 8–10 godzin dziennie, bo tyle czasu spędzamy w pracy, żyć według niedemokratycznych reguł? Dlaczego zgadzamy się na wtłoczenie w hierarchiczny system, w którym przełożony narzuca nam swoją wolę, nie uzgadniając niczego z nami?
Uważamy, że wszystkie problemy – niedobory pracowników, wygórowane koszty ochrony zdrowia, niebezpieczne warunki pracy – można rozwiązać, gdy w zakładzie panują demokratyczne standardy, a pracownik jest na równej stopie z kierownictwem. Związek zawodowy jest jednym z nielicznych sposobów, by chronić pracownika przed pracodawcą i zrównać ich ze sobą.
W USA panuje reguła zatrudniania na zasadzie dobrowolności, a to znaczy, że pracodawca może zwolnić pracownika w zasadzie z byle powodu – na przykład, jeśli nie spodoba mu się twoja koszula – byle tylko nie nosiło to znamion dyskryminacji. Związek zawodowy oferuje ochronę w takich wypadkach, a zwolnienie musi przebiegać zgodnie z procedurą opisaną w kontrakcie, który związkowcy negocjują z pracodawcą w momencie założenia związku.
Tylko czy pracownikom Starbucksa będzie się chciało bić o te piękne ideały? Przecież dla wielu praca w Starbucksie, czy szerzej, w branży gastronomicznej to praca przejściowa, dorywcza, stereotypowo – „dla studentów”. Po co się szarpać z kierownictwem, skoro jesteś tu na chwilę?
Dziś to już nie jest praca przejściowa. W postindustrialnej gospodarce USA coraz trudniej jest znaleźć inną pracę niż w usługach. I owszem, dla wielu to jest pierwsza praca – ale jednocześnie jedyna praca, jaką mogą znaleźć. Do mojej kawiarni przychodzą też studenci, ale dla ponad połowy pracowników to podstawowe źródło utrzymania, a nie praca na przeczekanie.
Powiem ci też, że wielu pracowników naprawdę lubi tu pracować, zwłaszcza ci, którzy mają długi staż pracy. I to właśnie oni zapoczątkowali ruch związkowy, żeby zadbać o swoje miejsce pracy, bo dziś czują się przez Starbucksa po prostu zdradzeni. Z drugiej strony, jedną z liderek związku w kawiarni na Elmwood Avenue jest 17-letnia studentka Maya. I myślę, że to nie jest kwestia pokoleniowa, bycia milenialsem – wszyscy widzimy wyraźnie, jakie opcje oferuje nam rynek pracy, i wszyscy widzimy, że coraz trudniej jest przetrwać. A to rodzi świadomość, czego powinniśmy się domagać – nawet wśród pracowników, którzy traktują pracę w fast foodzie jako dorywczą.
czytaj także
Wasz związek powstał w szczególnym momencie, gdy pracownicy coraz częściej domagają się rekompensaty za ponoszone ryzyko pracy w pandemii. I słusznie. W Polsce mieliśmy hasło „zostań w domu”, dumnie wypisywane w formie hasztagu w mediach społecznościowych. Ja faktycznie mogłem zostać w domu, bo do pracy potrzebuję laptopa, telefonu i internetu, przez który mogę sobie zamówić obiad z dowozem. Ale ci, którzy mi ten obiad robią i dowożą, w domu już zostać nie mogą.
Ja też nie mogłem zostać w domu – gdy wybuchła pandemia, pracowałem w pomocy społecznej. Później, już w Starbucksie, słyszałem, że jesteśmy essential workers, że jesteśmy bohaterami. Dziękowali nam za codziennie przychodzenie do pracy. „Jesteście niesamowici” – mówili, ale to były tylko słowa. I owszem, na początku dostawaliśmy dodatek finansowy, do czerwca pierwszego roku pandemii. Do października dostawaliśmy też darmowy posiłek, ale to wszystko się skończyło, a pandemia wciąż trwa. My wypracowujemy zysk, my pracujemy na majątek Howarda Schultza, powinniśmy więc zostać za tę pracę godnie wynagrodzeni. I tego się domagamy.
I co słyszycie w odpowiedzi? W Polsce standardowa formułka brzmi mniej więcej tak: firma jest w kryzysie, robimy, co się da, cieszcie się, że was nie zwalniamy. No i: jak możecie teraz mówić o podwyżkach, skoro wszyscy jesteśmy w trudnej sytuacji?
Starbucks nigdy by nie powiedział, że jest w trudnej sytuacji, przeciwnie – cały czas podkreśla, jakim jest świetnym miejscem do pracy. Na każdym kroku słyszymy, ile dodatków oferują: sześć sesji psychoterapeutycznych online, albo Spotify. Zgoda, benefity są fajnym dodatkiem do pensji, tylko że nikt ich z nami nie konsultował. Nikt nas nie zapytał, czego naprawdę potrzebujemy.
USA: „Wielka rezygnacja” pracowników. Ludzie po prostu odchodzą
czytaj także
Na przykład masek chirurgicznych zamiast abonamentu Spotify? Oprócz głosu pracowników domagających się docenienia za czas pandemii pojawiło się też zjawisko „wielkiej rezygnacji”, masowego odchodzenia z pracy. Czy to kolejny instrument nacisku na pracodawców?
Ludziom bardziej opłaca się wziąć zasiłek – który został podwyższony w czasie pandemii – i przeczekać, niż ryzykować zdrowie i życie w zamian za niewiele większą pensję. Mamy więc poważne tąpnięcie na rynku pracy. Co więcej, amerykańska polityka jest w impasie: demokraci nie są w stanie przyjąć żadnych nowych ustaw, by pomóc pracownikom. Widzimy więc wyraźnie, że ani Biden, ani rząd nam w niczym nie pomogą – musimy więc pomagać sobie sami. I chcę tu wyraźnie podkreślić: my nie chcemy odchodzić. My chcemy, by Starbucks był lepszym miejscem pracy. Jesteśmy tu, pracujemy, chcemy wynegocjować uczciwy kontrakt związkowy. I wierzymy, że można zmienić sektor usług w Ameryce.
**
Bartosz Rumieńczyk – dziennikarz zajmujący się prawami człowieka, migracjami i uchodźstwem, autor reportaży z Libanu, Somalii, Ugandy czy irackiego Kurdystanu. Przez pięć lat związany z Onetem, obecnie niezależny. Pisuje do „Tygodnika Powszechnego”, OKO.press, Wirtualnej Polski i „Przeglądu”.