Amerykańscy pracownicy jako ostatni dowiadują się, że kapitalizm to syf. A konserwatywna telewizja Fox News ma dla nich więcej zrozumienia niż liberalny „New York Times”.
Od 5 października we wszystkich czterech fabrykach firmy Kellogg, 115-letniego amerykańskiego molocha od płatków śniadaniowych, trwa strajk około 1400 pracowników pod egidą związku zawodowego Bakery, Confectionery, Tobacco Workers and Grain Millers’ International Union (BCTGM). Pracownicy – nowi i starzy (to ważne!) – strajkują przeciwko dwóm różnym systemom wynagradzania – tych zatrudnionych zarówno przed 2015 rokiem, jak i później.
Zatrudnieni po 2015 roku za dokładnie tę samą pracę zarabiają za godzinę prawie 13 dolarów mniej i nie mają dostępu do większości świadczeń, jak opieka zdrowotna, które i tak w prywatnym sektorze w USA stanowią ponury żart. Co najważniejsze, ścieżka dostępu do zmiany statusu na ten bardziej uprzywilejowany już nie istnieje. Kellogg produkuje coraz więcej poza Ameryką i po prostu nie będzie już płacić lepiej, tylko cierpliwie czeka, aż najstarsze i najlepiej opłacane (o ironio, i na to jeszcze inflacja?) pokolenie pracowników przejdzie na emeryturę. Ci, którzy ich zastąpią, nie będą już nawet pamiętali, czym były związki zawodowe – gatunek obecnie prawie w Ameryce wytępiony.
czytaj także
Sprawa jest na tyle poważna, że sam prezydent Joe Biden się pofatygował i skrytykował politykę firmy, wyzywając do konstruktywnych negocjacji ze związkowcami w Michigan, Nebrasce, Tennessee i Pensylwanii. Na razie jedynym politykiem, który osobiście dotarł na „scenę wydarzeń”, jest niezmordowany senator Bernard Sanders, duma stanu Vermont, były kandydat na prezydenta i człowiek, który od lat próbuje ocalić amerykańską Partię Demokratyczną przed nią samą. Tym bardziej boli, że tak mało o tym strajku w tak zwanych mainstreamowych mediach. Jeśli konserwatywny Fox News więcej mówi o tym, co się dzieje w Battle Creek, niż pieprzony liberalny „New York Times”, to naprawdę nie zdziwmy się, że w przyszłorocznych wyborach do Kongresu amerykańscy robotnicy nie zagłosują na demokratów.
– Jeśli kochasz Amerykę, kochasz amerykańskich pracowników – mówił Sanders, uderzając w ton pod flagę i hot dogi, na wiecu 17 grudnia w Battle Creek w stanie Michigan, gdzie mieści się główna siedziba Kellogg. Amerykańscy robotnicy, czy też prekariusze, ludzie stający przy taśmie w fabrykach Kellogga i biegający po magazynach Amazona zostali sprzedani przez demokratów republikanom, tak jak wcześniej Afroamerykanie zostali porzuceni przez republikanów i politycznie przekazani demokratom w latach 30. XX wieku, gdy demokraci stali się partią progresywną. Typowi demokraci, tacy jak Biden czy Kamala Harris, do nich nie jeżdżą. – A jeśli zależy ci na amerykańskich pracownikach, nie wysyłasz ich miejsc pracy do Meksyku, gdzie zdesperowani ludzie są gotowi pracować za 90 centów na godzinę – tłumaczył dalej Sanders.
Firmie powodzi się doskonale. W ubiegłym roku przychód Kellogga wyniósł 13,7 mld dolarów, a w nagrodę prezes przytulił ponad 11 mln dolarów premii. Powtarzam: 11 mln dolarów. Ile to jest na godzinę?
Od wybuchu pandemii popyt na płatki nie spada. Pracownicy (ci, którym się płaci 19 dolarów za godzinę, i ci, którym się płaci ponad 30) wyrabiali w tym czasie obowiązkowe nadgodziny, a firma apelowała do ich poczucia patriotycznego i społecznego obowiązku. W czasach, gdy w Ameryce praca za psie pieniądze leży na ulicy i nikt jej nie podnosi, bohaterowie (jak nazywali ich szefowie jeszcze rok temu) z fabryk Kellogga mieli prawo żywić nadzieję na uczciwszy los.
USA: „Wielka rezygnacja” pracowników. Ludzie po prostu odchodzą
czytaj także
Zatrudnieni na najlepszych warunkach strajkują teraz razem z tymi, którzy dołączyli w ostatnich siedmiu latach. Wiedzą, że gdy firma przyjmie wielu nowych, tańszych pracowników, ich samych zmusi do szybkiej emerytury. A ich dzieci nie dostaną już w tej fabryce pracy, dzięki której można wyżywić dorosłą osobę.
Produkcja płatków śniadaniowych musi trwać, więc firma dowozi zastępczych pracowników (czytaj: łamistrajków) autokarami. Ile im płaci, media jeszcze nie wyczaiły.
Firma i związek negocjują od miesięcy. W czwartek 16 grudnia przedstawiciele obu stron wypracowali jakąś formę ugody. W najbliższych dniach pracownicy zaakceptują lub odrzucą to porozumienie w głosowaniu, a na razie strajk trwa. Firma odgraża się, że zastąpi strajkujących na stałe. Trwają również przepychanki między kierownictwem a strajkującymi, którzy rzekomo blokują wejście i zastraszają przechodniów. (Strajkujący zmieniają się; na miejscu zwykle jest około 30 osób naraz). Firma pozwała zresztą związek za utrudnianie wejścia na teren fabryki. Bez uwagi mediów i bez wstawiennictwa administracji temat pewnie przejdzie bez echa, jak wiele innych strajków w przeszłości.
Ken Loach: Jeśli nie rozumiemy walki klas, nie rozumiemy zupełnie nic
czytaj także
Jakie ma być to społeczeństwo, i nie mówię tu tylko o Ameryce, jeśli etyka wolnego rynku głosi, że obowiązkiem każdej firmy jest generować przychód, odcinając wszystkie inne względy jako kapitalistycznie amoralne, pozbawione znaczenia? Ciąża pracownicy, sraczka pracownika i umierająca na koronawirusa matka sprzątacza – wszystko to jest dla kapitalizmu moralnie obojętne. Nawet pandemia jest obojętna z punktu widzenia kapitalizmu, a prezes, który nie zmaksymalizuje zysku, zostanie wymieniony na takiego, który to zrobi.
Czasami, kiedy nie jestem aż tak wkurzona na z roku na rok coraz bardziej „moich” Amerykanów, jest mi ich strasznie żal. Pamiętajmy, że na poziomie samoświadomości klasowej wychodzą oni z platońskiej jaskini jako ostatni, świat zaś kończy się dla nich na Zachodzie. Jako ostatni dowiadują się, że kapitalizm to syf. Należy ich żałować również z tego powodu, że w jaskini było im bardzo przyjemnie patrzeć w płaski telewizor z wygodnej kanapy. Tym dotkliwiej razi ich chłód na zewnątrz.
czytaj także
Wykarmiony na tanich burgerach lud amerykański odczuwa brutalność kapitalizmu jako ostatni i najmłodszy w globalnym łańcuchu biedoty. Najbardziej rozpuszczony bachor w rodzinie narodów sądzi, że odczuwa ją faktycznie najdotkliwiej – i najgłośniej krzyczy Not fair! Czyli jeszcze, najwyraźniej, nie dotarło.
Jak dotrze, to będzie bolało jak młodego agenta Putina podczas rozpadu ZSRR. A w historycznie, filozoficznie i fizycznie zmilitaryzowanym amerykańskim społeczeństwie desperacja zawsze pachnie jak faszyzm.