Świat

Biden może być dla Europy większym wyzwaniem niż Trump

Wizyta Joe Bidena w Polsce w 2014 roku. Fot. M. Śmiarowski/KPRM

Ameryka Bidena będzie oczekiwała od sojuszników opowiedzenia się po właściwej stronie. Jednocześnie wielu europejskim stolicom trudno będzie przezwyciężyć brak zaufania wobec Waszyngtonu i poczucie rozjeżdżania się interesów Ameryki i Europy.

Możemy odetchnąć z ulgą. Co prawda, Donald Trump będzie jeszcze wierzgał niczym niesforne dziecko, które rodzice chcą wbrew jego woli zabrać z placu zabaw. Zapewne uraczy świat wieloma absurdalnymi tweetami, oskarżając Bóg wie kogo o wymierzoną w niego zmowę, a niewykluczone, że jeszcze latami będzie utrzymywał, że ukradziono mu wygraną, i na tych teoriach zarobi jeszcze dużo pieniędzy. Niemniej wynik amerykańskich wyborów – mimo nerwów związanych z powolnym procesem liczenia głosów – jest jednoznaczny: Joe Biden w styczniu zostanie zaprzysiężony na 46. prezydenta Stanów Zjednoczonych.

Degenerata moralnego, rasistę, mizogina, pospolitego oszusta otaczającego się kryminalistami i notorycznego kłamcę odwołującego się do najgorszych instynktów zastąpi w Białym Domu polityk do bólu centrowy, umiarkowany i przewidywalny. Już to jest wystarczającym powodem do satysfakcji, nawet jeśli wielu czytających ten tekst, a także niżej podpisany, życzyli sobie prezydenta lub prezydentki bardziej progresywnych. Zwycięstwo Bidena jest dobrą wiadomością dla Ameryki. Co więcej – i co powinno nas bardziej interesować – jest ono też dobrą wiadomością dla Polski, choć niekoniecznie dla obozu rządzącego.

Dlaczego Polacy tak bardzo emocjonują się wyborami w USA?

W ciągu ostatnich czterech lat zużyto hektolitry atramentu, by opisać politykę zagraniczną administracji Donalda Trumpa. Nie ma sensu powtarzać tu wszystkich argumentów, jakie padły w tej dyskusji, ale warto zarysować pewien kontekst, w którym przyszło operować polskiej dyplomacji.

Według apologetów Trumpa jego polityka była naturalną odpowiedzią na schyłek epoki „końca historii”, w której Ameryka była jedynym globalnym hegemonem. W obliczu powrotu rywalizacji mocarstw oraz wyzwania rzuconego Waszyngtonowi przez rosnący w siłę Pekin czy rewizjonistyczną Moskwę Ameryka, aby bronić swych narodowych interesów, musiała porzucić złudzenia liberalnego porządku światowego i multilateralizmu, aby znowu stać się wielką.

O ile jednak wyzwania zmieniającego się układu sił na globalnej szachownicy są faktem, o tyle już odpowiedź Trumpa na nie wcale nie była dziejową koniecznością, lecz jego politycznym i osobistym wyborem. Nic bowiem nie kazało Trumpowi antagonizować europejskich i azjatyckich sojuszników, których wsparcia – zdawałoby się – Ameryka potrzebuje w konfrontacji z Chinami. Nikt go nie przymuszał do stawiania pod znakiem zapytania istnienia tych instytucji świata zachodniego, które przez dekady stanowiły fundament jego potęgi. Nie było powodów, aby Unię Europejską uznawać za wroga USA.

Żadne geopolityczne prawidło nie wymagało od Trumpa dążenia do zastąpienia NATO, wielostronnego układu obronnego, quasi-mafijnymi relacjami dwustronnymi, w których nadużywający samoopalacza prezydent działał niczym herszt domagający się haraczu za ochronę. Wreszcie, to on sam najlepiej czuł się w towarzystwie mniejszych i większych dyktatorów, a pomoc dla zagrożonych przez nich państw uzależniał np. od dostarczenia kwitów na swoich politycznych konkurentów. Wspólnota wartości była bowiem dla Trumpa koncepcją równie obcą jak wierność małżeńska.

Z perspektywy Warszawy, zwłaszcza przefiltrowanej przez różowe okulary, mogło się jednak wydawać, że wszystko jest w porządku. Współpraca wojskowa i wzmocnienie wschodniej flanki NATO trwały w najlepsze. Konflikty na linii Waszyngton–Berlin rozpaliły w Warszawie nadzieje nie tylko na utopienie projektu budowy gazociągu NordStream 2, ale wręcz na zastąpienie Niemiec jako głównego partnera USA w regionie. Rząd Prawa i Sprawiedliwości cieszył się, że inaczej niż w czasach Obamy, nie musi się obawiać amerykańskich interwencji w związku z łamaniem praworządności. Do tego na horyzoncie majaczyło ciągle amerykańskie wsparcie dla inicjatywy Trójmorza i budowy polskiej elektrowni atomowej. Za tę pozorną sielankę Polska płaciła w dwóch walutach, które przemawiały do wyobraźni Trumpa – pieniądzach (kupując bez przetargów amerykańską broń) oraz tanich pochlebstwach.

USA – przeszacowany sojusznik

To właśnie ów miraż „specjalnych relacji” z Waszyngtonem w połączeniu z dyplomatyczną niekompetencją i zaczadzeniem ideologicznym polityków PiS zapatrzonych w Trumpa niczym w święty obrazek wywołały wybuch rozpaczy na polskiej prawicy po ogłoszeniu zwycięstwa Bidena. Zostawiając jednak na boku stany emocjonalne polityków obozu władzy, warto poddać weryfikacji samą tezę, że ostatnie lata w relacjach polsko-amerykańskich rzeczywiście były tak udane, jak chce tego rządowa propaganda.

Zacznijmy od tego, że kluczowe decyzje w sprawie amerykańskiej obecności wojskowej w Polsce podjęte zostały jeszcze przez administrację Obamy, pod wpływem rosyjskiej agresji na Ukrainę. Trump natomiast długo nas zwodził – konkretne decyzje o wzmocnieniu sił amerykańskich zapadły dopiero latem tego roku. Podobnie sprawa ma się z NordStream 2 i twardym stanowiskiem wobec Rosji – Trump spijał śmietankę, dużo szumu wokół amerykańskich sankcji robił jego ambasador w Berlinie Richard Grenell, ale kluczowe znaczenie miało stanowisko Kongresu, a nie Białego Domu. Sam Trump zresztą zwlekał z nałożeniem sankcji, które być może już pogrzebałyby rurę na dnie Bałtyku. Z kolei projekt Trójmorza, którego główna wartość dla administracji Trumpa zawiera się w potencjale dzielenia Unii Europejskiej, ciągle znajduje się w sferze politycznych deklaracji woli, a nie rzeczywistych kroków. Nie wspominając o tym, że deklarowana wysokość amerykańskiego wsparcia finansowanego to zaledwie fistaszki w porównaniu z funduszami z Unii Europejskiej.

Jednocześnie, mimo ideologicznej nici porozumienia opartej na antyliberalnych odruchach, rząd PiS nie uniknął twardych i mało dyplomatycznych reakcji ze strony amerykańskiej administracji. Ambasadorka Georgette Mosbacher naraziła się prawicowym komentatorom interwencjami w sprawie nagonki na osoby LGBT, ataku na wolność mediów czy interesów amerykańskich korporacji, a wiceprezydent Mike Pence w ostentacyjny sposób wyręczał polski rząd w podejmowaniu decyzji w sprawie wprowadzenia podatku cyfrowego.

Listy pani ambasador, czyli myśleć trzeba, nie rechotać

Nie wygląda to jak karta, na którą warto byłoby postawić wszystkie swoje żetony, nieprawdaż? A jednak rząd PiS, niczym kiepski szuler wszedł all in, mając w ręku zaledwie blotki. Wystawia to pisowskiej dyplomacji najgorsze świadectwo. Epoka trumpizmu jest jednak – przynajmniej na cztery lata – za nami. Co zatem dalej?

Nie warto znęcać się nad niby-gratulacjami, które Andrzej Duda złożył Joe Bidenowi, wymownym milczeniem Mateusza Morawieckiego, niefortunnymi wypowiedziami paru polityków PiS, których cześć graniczy z amokiem, ani nad cyrkiem, który urządziły państwowe media po wyborach. Zakładam optymistycznie, że amerykańska administracja puści te uwagi mimo uszu, a politykom obozu rządzącego uda się przezwyciężyć początkowy szok i wyparcie. Wówczas dotrze do nich także, że kluczowe interesy Polski pod rządami Bidena nie będą zagrożone.

W sferze bezpieczeństwa odstraszanie Rosji oraz wspieranie dążeń do uzyskania przez państwa Europy Środkowo-Wschodniej niezależności energetycznej będą wysoko na agendzie nowej administracji. Przemawiają za tym nie tylko względy strategicznych interesów USA, ale także aktualny mindset demokratów. Obarczają oni przecież Putina i rosyjskie machlojki współodpowiedzialnością za porażkę Hillary Clinton w 2016 roku. Kolejnego resetu Ameryki w relacjach z Rosją nie powinniśmy się obawiać także z innego powodu: administracja Bidena oprze się w większości na weteranach administracji Obamy, w tym i osobach, które za ów manewr odpowiadają i się na nim boleśnie sparzyły. Nie będą one drugi raz wchodzić do tej samej rzeki. Dodatkowym i trudnym do obejścia bezpiecznikiem pozostaje także stanowisko Kongresu.

O ile więc zasadnicze interesy Polski nie są zagrożone przez prezydenturę Bidena, o tyle zagrożone mogą być interesy partii rządzącej. Prawo i Sprawiedliwość będzie musiało się przyzwyczaić, że teraz amerykańska administracja baczniej będzie przyglądała się jej autorytarnym zapędom, reformom podkopującym demokrację czy posunięciom dyskryminującym mniejszości. Nie tylko dlatego, że Biden wciąż uważa świat zachodni za wspólnotę wartości, a Polskę już raz wymienił jako przykład odradzających się na świecie trendów totalitarnych (!), ale także dlatego, że są to tematy, na które wyborcy demokratów są bardziej wyczuleni niż republikanie.

A co z szerszą perspektywą? Przecież zmiana lokatora Białego Domu nie sprawi, że zmienią się strategiczne wyzwania, przed którymi stoją Stany Zjednoczone. Wigor 78-letniego Bidena nie sprawi w magiczny sposób, że relatywnie słabnącej gospodarczo Ameryce łatwiej będzie utrzymać liberalny porządek międzynarodowy i gwarantować bezpieczeństwo swoich europejskich (i azjatyckich) sojuszników. Tym bardziej że amerykańskie społeczeństwo coraz silniej zmęczone jest rolą globalnego policjanta. Dlatego często słychać głosy, że nie ma powrotu do Pax Americana i starych, dobrych czasów, a zmiana między administracją Trumpa i Bidena dotyczyć będzie zaledwie formy, a nie treści. Pod pierwszą tezą podpisuję się bez wahania, drugą jednak odrzucam.

Świat już nie zazdrości Ameryce, ale jej współczuje

Tak, „stare, dobre czasy” minęły, świat od upadku muru berlińskiego się zmienił i zmienia na naszych oczach. A jak mówi mem z amerykańskim satyrykiem Dave’em Chappelleem w roli głównej: „Nowoczesne problemy wymagają nowoczesnych rozwiązań”. Dlatego prezydentura Bidena nie będzie próbą restauracji starego porządku, ale nie będzie też powielać trumpowskiej strategii America first, która często kończyła się na America alone.

Prezydentura Bidena daje nadzieję na odnowę relacji Waszyngtonu z sojusznikami, tak aby utworzyć szeroki front, który być może mógłby stać się fundamentem nowego Pax Americana 2.0 lub może nawet Pax Euroamericana. Nie oznacza to oczywiście, że między partnerami nie będzie dochodziło do konfliktów albo że porozumienie jest pewne. Nie ma bowiem wątpliwości, że w obliczu odradzającej się rywalizacji mocarstw także Ameryka Bidena będzie oczekiwała od sojuszników opowiedzenia się po właściwej stronie. Jednocześnie wielu europejskim stolicom trudno będzie przezwyciężyć brak zaufania wobec Waszyngtonu i poczucie rozjeżdżania się interesów Ameryki i Europy.

PiS, Unia, demokracja

czytaj także

PiS, Unia, demokracja

Jarosław Pietrzak

O ile jednak z Trumpem u steru amerykańskiej polityki wszelkie porozumienie było w zasadzie niemożliwe, o tyle trudno sobie wyobrazić, aby Europejczycy odtrącili z góry Bidena, gdy ten zaprosi ich do stołu negocjacyjnego. A to jest już zasadnicza różnica jakościowa, a nie tylko nowe opakowanie. Paradoksalnie administracja Bidena może być przez to dla Europy większym wyzwaniem niż ta odchodząca. Warto byłoby, aby w tej sytuacji Europejczycy nie powtórzyli swoich błędów z czasów Obamy, gdy w zasadzie przespali wszystkie wezwania do większej mobilizacji.

A jak Polska odnalazłaby się w takiej rzeczywistości? To zależy od tego, czy rząd PiS będzie w stanie przezwyciężyć swoje ideologiczne uprzedzenia i przypomni sobie, że to harmonijna współpraca transatlantycka Ameryki i Europy, a nie miraż „specjalnych relacji” Warszawy z Waszyngtonem były podstawą niespotykanych w historii Polski okresu prosperity, bezpieczeństwa i stabilności.

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Adam Traczyk
Adam Traczyk
Dyrektor More in Common Polska
Dyrektor More in Common Polska, dawniej współzałożyciel think-tanku Global.Lab. Absolwent Instytutu Stosunków Międzynarodowych UW. Studiował także nauki polityczne na Uniwersytecie Fryderyka Wilhelma w Bonn oraz studia latynoamerykańskie i północnoamerykańskie na Freie Universität w Berlinie.
Zamknij