Świat

Świat już nie zazdrości Ameryce, ale jej współczuje

Fot. Sebastian Indra MSZ/flickr.com

Tegoroczne wybory w USA symbolicznie zbiegają się z głębokimi przemianami światowego porządku i schyłkiem dominacji Zachodu – a szczególnie Ameryki – w świecie.

Wybory prezydenckie w Ameryce zawsze przyciągają baczną uwagę całego świata. Po części ze względu na swój spektakularny rozmach, po części przez to, jak wiele w polityce międzynarodowej zależy od tego, kto zasiada w Białym Domu. Jednak wybory to również ten moment, gdy Ameryka szczególnie mocno odciska w świecie piętno swojej kultury. Jej globalny wpływ wydaje się w tej chwili przemożny.

Sfery polityczne i eksperckie przyglądają się wyborom przez pryzmat swoich interesów strategicznych. Jednak większość ludzi na świecie będzie je śledzić z niejasnym przeczuciem, że w tych wyborach ważą się ich własne losy. Czy tego chcemy, czy nie, wizerunek prezydenta Stanów Zjednoczonych rzutuje na wizerunek całego kraju. Z pewnością tak jest w przypadku Donalda Trumpa, którego prezydentura wywołała eskalację nastrojów wobec Ameryki.

Tegoroczne wybory w USA symbolicznie zbiegają się z głębokimi przemianami światowego porządku i schyłkiem dominacji Zachodu – a szczególnie Ameryki – w świecie. Stawką jest idea amerykańskiego przywództwa w świecie – ta sama, która przyświecała neokonserwatystom zwiastującym „The New American Century”, nowe stulecie pod przewodnictwem Ameryki. A ta idea na naszych oczach rozsypuje się w proch.

Instytucje zajmujące się badaniem opinii publicznej nieustannie monitorują wizerunek Ameryki na świecie. Reputację i wpływy Stanów Zjednoczonych badają też tysiące sondaży krajowych i lokalnych. Niemal wszystkie dane liczbowe, jakie dziś znamy, jednoznacznie wskazują, że od dnia wyboru Donalda Trumpa globalny status Ameryki gwałtownie spada, a respondenci wprost przypisują tę zmianę nastawienia właśnie jego przywództwu.

Badanie ośrodka Pew Research Center z września tego roku wskazuje, że liczba krajów, w których Stany Zjednoczone spotykają się dziś z przychylnym nastawieniem, jest najniższa, odkąd ośrodek zbiera te dane, czyli od niemal 20 lat. Zaufanie do amerykańskiego prezydenta wyniosło w tym badaniu od 9 proc. w Belgii do 25 proc. w Japonii.

Szereg międzynarodowych sondaży pozwala powiązać spadek zaufania do amerykańskiego przywództwa z fatalnym podejściem Trumpa do pandemii koronawirusa, zarówno w polityce krajowej, jak i zagranicznej. Tego rodzaju ilościowy pomiar percepcji jest obarczony dość znacznym marginesem błędu; nie da się jednak zaprzeczyć, że skala i podobieństwo otrzymywanych wyników wyraźnie świadczą o tym, jak sponiewierany jest wizerunek Ameryki w dzisiejszym świecie i jak mizerne są dziś jej wpływy.

Ten zanik magnetyzmu Ameryki widać nie tylko w sondażach opinii, ale i w tym, jak mówią o Stanach media całego świata. Trudno się temu dziwić, gdy na bieżąco śledzimy relacje: upadający ze zmęczenia lekarze i pielęgniarki, masowe demonstracje przeciwko policji, która strzela do czarnych, uzbrojone bojówki walczące z pandemicznymi restrykcjami, czy wreszcie szalejące w Kalifornii pożary.

Pierwsza prezydencka debata wywołała w światowych mediach szok i niedowierzanie. Pisano o „chaotycznym, pełnym zajadłości widowisku” („El Pais”), o „zapasach w błocie” („The Times of India”); pisano, że debata to „szczyt żenady i wstyd dla całego kraju” („Der Spiegel”), „upokorzenie Ameryki na oczach świata” („The Guardian”) oraz że to dowód na „regres wpływów i potęgi Ameryki” (chiński „Global Times”).

Po debacie: Czy Trump się wreszcie zamknie?

Od 2016 roku europejskie media donoszą o powszechnie nasilającym się rozczarowaniu Ameryką. I chociaż to rozczarowanie skupia się na osobie Trumpa, wskazuje zarazem, że schyłek Ameryki postępuje coraz szybciej. Redaktor gazety „Irish Times” Fintan O’Toole pisał w kwietniu: „Nie sposób nie współczuć Amerykanom […]. Trump obiecał przywrócić Ameryce wielkość, a jeszcze nigdy dotąd ten kraj nie wydawał się tak godny pożałowania”.

W podobnym tonie komentował w październiku Simon Kuper w „Financial Times”: „europejski stosunek do Stanów Zjednoczonych wyznacza już nie zazdrość, ale współczucie”.

Koniec amerykańskiego stulecia

U podłoża tego wielkiego przesunięcia w postrzeganiu Ameryki, szczególnie w krajach Zachodu, leży głębokie, lecz nie w pełni konsekwentne odrzucenie fantazji o Ameryce jako liberalnej, postępowej sile działającej na rzecz wspólnego dobra. Od zakończenia drugiej wojny światowej wiara w taką Amerykę przetrwała niejedną polityczną i kulturową zawieruchę. Do niedawna podsycała ją „miękka siła” i popkultura zza oceanu. W tej fantazji idealizowana Ameryka ze swoimi powszechnie znanymi, nieodłącznymi opowieściami – choćby tą o spełnianiu się „amerykańskiego marzenia” – staje się ekranem, na który ludzie całego świata rzutują swoje pragnienia i rozczarowania.

Stany Zjednoczone od dawna są lustrem dla świata. Wiele narodów widzi w nich uosobienie nowoczesności i według tego obrazu ocenia własny „postęp”. Fascynacja jest w tej fantazji nieodłącznie spleciona z pogardą. Wyrasta z tego, co jest wiadome, a czego nie można wyznać otwarcie: z lęku przed potęgą Ameryki, ale i z pragnienia dorównania tej potędze. Dla innych krajów ta fantazja to także parawan, zza którego mogą wytykać hipokryzję Ameryki nadużywającej swojej potęgi w świecie. Miarą tej hipokryzji często bywa rozbieżność między retoryką miękkiej siły a uderzeniami twardej amerykańskiej pięści.

Debata wiceprezydencka w USA: Trump napawa dumą, a liberalne poglądy lepiej schować

Ameryka karmiła tę fantazję z pełnym przekonaniem. Bodaj najpełniejszy wyraz przekonania o amerykańskiej wyjątkowości dał Henry Luce (magnat prasowy, założyciel m.in. magazynów „Time”, „Life” i „Fortune” – red.) w słynnym eseju The American Century, opublikowanym w 1941 roku, tuż przed przystąpieniem USA do drugiej wojny światowej. Nakreślił w nim wizję politycznej, gospodarczej i kulturowej siły Ameryki jako kraju wybitnego, który miał przewodzić powojennemu światu i świecić mu przykładem demokracji, swobodnej przedsiębiorczości i „amerykańskiego stylu życia”. W tej imponującej wizji amerykańskiej hegemonii nacjonalizm i internacjonalizm splatały się w interesie globalnego przywództwa.

Dziś, gdy amerykańskie stulecie dobiega końca, ta fantazja rozsypuje się jak domek z kart. Ze szczytu swojej siły w początkach zimnej wojny Ameryka stoczyła się do czasów współczesnych, gdy liberalny porządek ulega gwałtownemu rozkładowi. Pisząc w ostatnich latach o względnej utracie znaczenia Ameryki, często zwraca się uwagę na wyłanianie się „poamerykańskiego świata” i na fakt, że w amerykańskiej polityce międzynarodowej miejsce internacjonalizmu zajmuje teraz nacjonalizm, szczególnie dobitnie wyrażony Trumpowskim hasłem „America First” – Ameryka przede wszystkim.

Potęga kultury

Sondaże opinii publicznej i komentarze od kilku lat wskazują, że USA tracą zdolność komunikacji i przestają być kulturową czy polityczną latarnią morską dla świata. Często przywoływaną miarą tej zmiany jest niewątpliwe osłabienie miękkiej siły Ameryki, która wciąż może przymuszać, ale nie potrafi już przekonywać – szczególnie, odkąd administracja Trumpa uznała, że politykę „America First” można realizować bez przekonywania kogokolwiek po dobroci.

W liberalnych kręgach Ameryki opłakuje się teraz zanik tej miękkiej siły i związaną z nim utratę wpływu kulturowego. W tych głosach widać jednak przywiązanie do nazbyt uproszczonego pojmowania procesów kulturowych i tego, jak odciskają się na świecie. Siła kulturowa przybiera rozmaite formy. Ameryka wciąż oddziałuje na świat kulturowo i politycznie, chociaż źródłem tego oddziaływania nie jest już Gabinet Owalny ani biura Departamentu Stanu. Świadectwa tego wpływu są jednak nieomylne, choćby w tym, jak szerokim echem odbiły się demonstracje ruchu Black Lives Matter na rzecz sprawiedliwości rasowej.

Od czerwca 2020 roku ludzie oburzeni śmiercią czarnego Amerykanina George’a Floyda z rąk policjantów wychodzą na ulice całego świata. Najpowszechniejszym przesłaniem tych protestów jest solidarność; często jednak stają się one demonstracjami przeciwko lokalnym podziałom rasowym i innym przejawom systemowej niesprawiedliwości. Przeskakując granice i mutując, protesty te stają się zarzewiem nowego aktywizmu i rozpalają debaty wokół instytucjonalnego rasizmu, przemocy policyjnej, internowania uchodźców ubiegających się o azyl czy usuwaniu pomników.

Black Lives Matter. Kościuszko to mówił 250 lat temu

Te demonstracje i polityczne spory pokazują, jak silnym rezonansem odbija się w świecie walka o sprawiedliwość w Ameryce. Narodowe rozliczenie z rasizmu w Stanach Zjednoczonych mogłoby też w jakiejś mierze naprawić wizerunek Ameryki.

Punkt zwrotny

Nie powinno się nie doceniać amerykańskiej zdolności do samoodnowy, ale nie należy też zapominać o zdolności Ameryki do samooszukiwania się i ulegania złudzeniu, że przekonanie o amerykańskiej wyjątkowości jest towarem, który reszta świata z chęcią kupi. Na krótką metę rozwianie mitu o Ameryce jako postępowej, odkupieńczej sile nie musi być rzeczą złą – a wyborcze zwycięstwo Joe Bidena nie rokuje wielkich nadziei na wskrzeszenie tej fantazji.

Debatował Biden z Trumpem (po raz drugi i ostatni)

Ameryce już od dawna należał się solidny przegląd jej potęgi, także tej miękkiej i kulturowej. Ameryka musi na przykład zdać sobie sprawę, w jakim stopniu odpowiada za rozpętanie kulturowego backlashu przeciwko demokracji liberalnej i liberalnemu „światowemu porządkowi”. Ten gwałtowny sprzeciw – w grubym uproszczeniu stawiający ogół społeczeństwa przeciwko elitom – współgra dzisiaj z populistycznymi i nacjonalistycznymi tendencjami w polityce bardzo wielu krajów.

Osłabienie demokracji liberalnej przybliża Zachód do punktu zwrotnego. Oponenci nie stoją już w równych, zwartych szeregach lewicy i prawicy, bo podziały polityczne coraz częściej przebiegają wzdłuż podziałów kulturowych. Kulturowe znaczenie tegorocznych wyborów prezydenckich w USA jest dla świata tak istotne między innymi właśnie dlatego, że jest ukonkretnieniem tego przełomu, w którym buntownicze siły nacjonalizmu ścierają się z topniejącymi siłami liberalizmu.

Świat będzie się mu przyglądał – nie tyle już z fascynacją, co z konsternacją i ubolewaniem.

**
Liam Kennedy jest profesorem studiów amerykanistycznych w University College w Dublinie.

Artykuł opublikowany w magazynie The Conversation na licencji Creative Commons. Z angielskiego przełożył Marek Jedliński.

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Zamknij