Nie ma innej drogi jak zaplanowanie wygaszenia kopalń w Polsce w ciągu najbliższych 10, a maksymalnie 12 lat. Tymczasem górników mami się tym, że zmiany w ogóle nie nastąpią albo nastąpią za kilkadziesiąt lat. Bzdura. One przyjdą, ale – „dzięki” uporowi rządu – nieprzewidywalnie i gwałtownie – mówi Izabela Zygmunt, ekspertka ds. klimatu z Polskiej Zielonej Sieci.
Paulina Januszewska: Wywołany przez pandemię kryzys spowodował bezprecedensowy spadek emisji GHG w 2020 r. W tym czasie w Europie znacząco wzrósł także udział OZE w produkcji energii, co każe optymistycznie patrzeć w przyszłość. Czy tak samo spogląda pani na politykę klimatyczną prowadzoną przez UE?
Izabela Zygmunt: Pamiętajmy, że spadek emisji był tymczasowy i wynikał z nadzwyczajnych okoliczności, więc prawdopodobnie się nie utrzyma i po zakończeniu pandemii wróci na poprzednią trajektorię. Dobra wiadomość jest jednak taka, że pomimo kryzysu Komisja Europejska wszystkie swoje plany dotyczące wdrażania Zielonego Ładu realizuje z bardzo niewielkimi opóźnieniami. Nie nastąpił zastój w pracach legislacyjnych. Nie zaobserwowaliśmy też obniżenia ambicji.
Przeciwnie – odpowiedzią KE na pandemię była korekta wcześniejszych planów budżetowych i stworzenie Funduszu Odbudowy, który – co powiedziano jasno – opiera się na założeniach Zielonego Ładu. Wiemy, że ponad 1/3 wszystkich pieniędzy, które tam się znajdą, zostanie przeznaczona na cele proklimatyczne. Możemy więc nadal mieć nadzieję, że pomimo spodziewanego i już obserwowanego powrotu emisji na ich dotychczasowy tor, wkrótce zacznie się on się znów i tym razem na stałe zginać w dół w tempie, jakiego wymaga od nas katastrofa klimatyczna.
W ostatnich tygodniach wydarzyło się coś jeszcze – Rada Europejska zdecydowała o podniesieniu celu klimatycznego UE na rok 2030 do „co najmniej 55 proc. netto” w odniesieniu do poziomu z 1990 roku. To ambitny cel w stosunku do wcześniejszych planów, ale czy wystarczająco ambitny wobec wyzwań, jakie stawia przed nami kryzys związany z globalnym ociepleniem?
To duży i ważny krok do przodu, ale bardziej ambitne działania są konieczne i możliwe. Na szczęście w rozporządzeniu znalazło się słowo „co najmniej”, które otwiera furtkę korektom celu w przyszłości i osiąganiu większych pułapów redukcyjnych. Niemniej jednak dobrze się stało, że UE zdecydowała się podnieść dotychczasową poprzeczkę. Otwarte pozostaje natomiast pytanie, czy w bliskiej przyszłości decydentom nie zabraknie odwagi w przyspieszaniu tempa tych działań.
Jak powinno to przebiegać? Lepiej postawić na błyskawiczne zmiany teraz i powoli wychodzić na prostą później czy można jeszcze jakoś inaczej rozłożyć ten proces w czasie?
Stanowisko nauki w tej kwestii jest jasne. Im szybciej to zrobimy, tym lepiej. Mamy policzone trajektorie redukcji emisji, które pozwolą osiągnąć neutralność klimatyczną w połowie wieku. Poziom ocieplenia klimatu zależy od tego, ile dwutlenku węgla trafi do atmosfery w czasie, który nam jeszcze pozostał. Jeżeli więc przez najbliższą dekadę czy półtorej będziemy emitować go w dużej ilości, to później trzeba będzie schodzić z pozostałych emisji po znacznie bardziej stromej ścieżce. Konsekwencją tego będzie też zwiększenie konieczności usuwania CO2 z atmosfery, czyli generowania tzw. emisji ujemnych, w drugiej połowie wieku.
Co to znaczy?
Nawet jeśli – tak jak wymagają tego scenariusze opracowane przez IPCC – obniżymy emisje o 45 proc. do roku 2030, a neutralność klimatyczną osiągniemy w 2050, to żeby uniknąć ocieplenia Ziemi o więcej niż 1,5 st. C, w drugiej połowie wieku wciąż będziemy musieli usuwać z atmosfery wyemitowany wcześniej dwutlenek węgla. Przy czym na razie nie ma dobrego pomysłu, jak to robić, ponieważ nie dysponujemy w tej chwili opłacalnymi, bezpiecznymi dla przyrody technologiami i nie widać perspektyw, że takie technologie powstaną. Dlatego jeśli będziemy zbyt wolno redukować emisje teraz, może się okazać, że cele porozumienia paryskiego, które mówi o postawieniu granicy ociepleniu do końca wieku, będą niemożliwe do zrealizowania.
Odwlekanie działań na rzecz klimatu i ograniczenia emisji na później jest bardzo niebezpieczne. Oczywiście szybkie redukowanie emisji CO2 wiąże się z obiektywnymi trudnościami, na które ochoczo powołują się przeciwnicy dynamicznych zmian. Niemniej duża i często powtarzana w debacie publicznej część wymienianych przeszkód jest wyłącznie elementem gry interesów, w której najważniejsze karty trzymają beneficjenci dotychczasowych modeli biznesu związanych z paliwami kopalnymi.
„Społeczna odpowiedzialność biznesu” wymaga społecznej kontroli
czytaj także
O trudnościach mówią nie tylko węglowi potentaci, ale i polityczni decydenci. Od przedstawicieli polskiego rządu słyszymy wciąż, że zbyt szybkie odejście od węgla będzie dla nas kosztowne, więc powinniśmy ten moment odwlekać.
Tymczasem w rzeczywistości jest zupełnie odwrotnie, bo kopalnie – zwłaszcza te należące do największej polskiej spółki górniczej PGG – są głęboko nierentowne, w związku z czym samej PGG grozi bankructwo. Jeżeli więc chcemy utrzymać dotychczasowy model jej działania, będziemy musieli do węgla dopłacać. Tu nie ma mowy o żadnych korzyściach. Straty PGG wyniosły ponad 2 mld złotych w 2020 roku i w kolejnym będą rosnąć, a ich pokrycie nadweręży budżet państwa, nie mówiąc już o tym, że wspieranie kopalń pieniędzmi podatników jest prawnie trudne do zrobienia w UE. Drugim problemem są elektrownie węglowe, które również są coraz mniej opłacalne. To stąd pojawił się pomysł stworzenia Narodowej Agencji Bezpieczeństwa Energetycznego, czyli ostatniej przechowalni dla nierentownych aktywów węglowych.
Czy spółki energetyczne chcą się tych aktywów pozbywać?
Owszem, bo dzięki temu będą mogły łatwiej zdobyć kapitał na nowe inwestycje i wchodzić w bardziej przyszłościowe projekty. Tak naprawdę elektrownie węglowe są dla nich kulą u nogi. Rząd niby teraz kombinuje, jak spółki z tego ciężaru uwolnić, a jednocześnie powtarza, że węgiel jest niezbędny dla naszego bezpieczeństwa energetycznego i stanowi źródło taniej energii. To nieprawda, bo właśnie z powodu dużej zależności od węgla Polska ma najwyższe ceny hurtowe energii w regionie.
Jakie konsekwencje dla Polski i innych unijnych gospodarek będzie miało zatem podniesienie celu klimatycznego i związane z nim założenia, które znalazły się pakiecie Fit for 55 włączonym w prace KE na przyszły rok?
Przyjęcie celu 55 proc. oznacza, że UE musi teraz zaktualizować całe swoje instrumentarium prawne, za pomocą którego zrealizuje cele klimatyczne. W pakiecie Fit for 55 znajdziemy przede wszystkim nowelizacje unijnych przepisów energetycznych, które w obecnym kształcie przyjęto w 2018 roku, a więc jeszcze przed Zielonym Ładem. To tam są zapisane dotychczasowe cele energetyczne i klimatyczne UE, czyli 40 proc. redukcji emisji do 2030 roku, wzrost do 32 proc. udziału OZE w miksie energetycznym i poprawa do 32,5 proc. efektywności energetycznej, a także cały zestaw przepisów i regulacji umożliwiających osiągnięcie tych celów. Teraz to wszystko trzeba będzie skorygować i dostosować do nowej rzeczywistości.
UE będzie też musiała zmienić wszystkie cele i działania dotyczące pozostałych sektorów generujących emisje – transportu, rolnictwa czy budownictwa. Częścią tego procesu będzie też reforma systemu handlu uprawnieniami do emisji. Trzeba go „podkręcić” – tzn. z jednej strony podnieść opłaty za emisje, by szybciej wypchnąć z rynku wysokoemisyjne źródła, a z drugiej – wygenerować z tego większy strumień pieniędzy przeznaczonych na szybszą modernizację energetyki. I to powinien być ważny sygnał alarmowy dla polskiej energetyki węglowej.
Dlaczego?
Bo w momencie tak głębokiego uzależnienia polskiej energetyki od najbardziej emisyjnego paliwa nowe unijne założenia pogłębią jej nierentowność. Musimy bardzo szybko zbudować alternatywy, zanim dalsze produkowanie energii z węgla stanie się zbyt dużym obciążeniem dla gospodarstw domowych i całej gospodarki.
Przypomnę jednak, że Polska do tej pory nie wdrożyła jeszcze w pełni nawet dotychczasowej wersji unijnych przepisów. Nie mamy też strategii energetycznej, której przyjęcie stało się właśnie jeszcze pilniejsze, bo musimy nadążyć za kolejnym przyspieszeniem uzgodnionym przez Wspólnotę. Warto byłoby więc nadrobić zaległości, nowelizując polskie prawo już z myślą o nadchodzących zmianach.
Wspomniała pani, że dotyczą one nie tylko samej energetyki. Co jeszcze znalazło się w pakiecie Fit for 55?
Nowe przepisy służące wprowadzeniu w życie planów przyjętych w ramach Zielonego Ładu, m.in. strategii „od pola do stołu”, czyli żywnościowo-rolnej transformacji w krajach UE, strategii na rzecz ochrony środowiska naturalnego i dzikiej przyrody, nowelizacji dyrektyw dotyczących ochrony środowiska i związanych z działaniami na rzecz rozwoju gospodarki obiegu zamkniętego, gdzie głównym celem jest ograniczenie powstawania odpadów.
Zielony Ład i realizacja celów klimatycznych mają być ściśle związane z planem podnoszenia europejskich gospodarek z zapaści po pandemii. Ale czy przy wciąż silnym przywiązaniu do tradycyjnych ekonomicznych dogmatów jest to w ogóle możliwe?
Odpowiedź UE na pandemię niektóre z tych dogmatów mocno kwestionuje. Idee przyświecające planom odbudowy mówią przecież o tym, by nie odbudowywać na dawnych zasadach starej, zdewastowanej przez pandemię gospodarki, która nie jest w stanie sprostać wyzwaniom kryzysu klimatycznego i środowiskowego, tylko żeby zamiast niej stworzyć coś, co pozwoli na regenerację i jednocześnie nie będzie dalej niszczyć planety. Wiele z tego, co robi UE – planowanie budżetu czy nowelizację przepisów – podporządkowano tym celom.
To nie jest wyłącznie teoretyczna konstrukcja, idą za nią konkretne propozycje działań. Jedną z flagowych inicjatyw Zielonego Ładu jest fala renowacji, która ma polegać na osiągnięciu bardzo dużych oszczędności zapotrzebowania na energię, a co za tym idzie – znacznego zmniejszenia emisji dzięki ociepleniu 35 mln budynków w ciągu 10 lat. Nietrudno sobie wyobrazić, ile wygeneruje to korzyści gospodarczych. Ktoś te usługi będzie musiał wykonać, powstanie rynek takich usług, na który trafią bardzo duże unijne środki, a dzięki nim powstanie wiele nowych miejsc pracy.
Co się wydarzy, jeśli polski rząd tego nie zrozumie?
Jeśli tak jak do tej pory będzie stosować retorykę o niezdolności Polski do realizowania unijnych celów i obstawać przy powolnym tempie zmian, wpakuje nas wszystkich w poważne kłopoty. Pozbawi to naszą gospodarkę szans na modernizację, zwiększenie poziomu innowacyjności i stworzenie nowych, dobrych i trwałych miejsc pracy. Do góry pójdą ceny energii, które i tak są już wysokie. W skrajnym przypadku może to postawić pod znakiem zapytania dalszą obecność Polski w strukturach UE.
Nie da się przecież być uczestnikiem jednolitego unijnego rynku, a jednocześnie działać według zupełnie innych zasad niż te, które na tym rynku obowiązują. Nie będziemy w stanie budować swojego bezpieczeństwa energetycznego na paliwach kopalnych, będąc członkami systemu, który prowadzi świadomą i celową politykę obciążania tych paliw coraz wyższymi opłatami. Rozumiem obiektywne trudności, ale one nie leżą tam, gdzie się je nam najczęściej przedstawia. Nie jest chociażby problemem koszt całej transformacji.
Stać nas na to?
Owszem. Polska już w obecnej, kończącej się perspektywie finansowej miała bardzo duży udział w budżecie unijnym. Można było te środki wydać na transformację energetyczną, ale rząd miał inne priorytety. Mówiąc w uproszczeniu, zamiast inwestować w OZE, budowaliśmy drogi, co sprawiło, że jeszcze bardziej zwinął się transport kolejowy, a rozwinął transport drogowy i w bardzo szybkim tempie wzrosły emisje z pochodzące z tego sektora.
Jeżeli więc prowadzimy taką politykę i podejmujemy takie decyzje inwestycyjne, to problem z transformacją nie wynika z obiektywnych przeszkód, ale stanowi konsekwencję naszych własnych wyborów. Dlatego przystępując do nowego budżetu i wydawania funduszu odbudowy, polski rząd powinien sobie odpowiedzieć na pytanie, czy chce dalej udawać, że coś robi, i lekko zazieleniać drobne wycinki gospodarki, czy wykorzystać te pieniądze na ambitną, kompleksową i szybką transformację energetyczną.
Zamiast tego rośnie chęć wydawania unijnych środków na inwestycje gazowe.
A te na kolejne dekady uzależnią nas od drugiego paliwa kopalnego. Cel redukcji emisji o 55 proc. oznacza, że również wytwarzanie energii z gazu w perspektywie maksymalnie 20 lat stanie się nierentowne. Widać jak na dłoni, że brakuje nam mądrej polityki energetycznej. Ale oprócz złych priorytetów w zarządzaniu finansami publicznymi problemem jest to, że Polska ma cały zestaw barier regulacyjnych, które utrudniają inwestowanie w transformację energetyczną pieniędzy prywatnych.
To znaczy?
Mnóstwo nowych sektorów, jak energetyka wiatrowa na lądzie, magazynowanie energii, spółdzielczość energetyczna i kilka innych bardziej niszowych, mogłoby się rozwijać na rynkowych zasadach i popychać transformację do przodu, nie angażując w to środków publicznych, tylko prywatne pieniądze: oszczędności gospodarstw domowych, zyski przedsiębiorstw czy pożyczki od banków. Nie pozwala im na to jednak krajowe prawo. Potrzebne zmiany wprawdzie nadchodzą, ale bardzo opieszale. Dopiero w grudniu 2020 r. doczekaliśmy się przyjęcia ustawy o morskich farmach wiatrowych. Ciągle brakuje – i tutaj nie ma wielkich widoków na pozytywne zmiany – wsparcia legislacyjnego dla mniejszych, oddolnych i społecznych projektów energetycznych, jak spółdzielnie.
W wizji UE upodmiotowienie prosumentów czy małych wspólnot, które mogłyby wytwarzać energię na własne potrzeby, to bardzo ważny element przebudowy systemu energetycznego. Ale polski ustawodawca sprawia, że to ekonomicznie niewykonalne i nie ma woli, by to zmienić. Tymczasem zainteresowanie podobnymi przedsięwzięciami jest ogromne – zarówno ze strony indywidualnych osób, jak i wspólnot sąsiedzkich czy samorządów. Słowem: rząd sam podkłada nogę tym, którzy mogliby i chcą w transformacji pomóc, a potem płacze, że transformacja jest dla niego za trudna. Od polityków musimy domagać się więc tego, by wreszcie usunęli przeszkody, nad którymi mają kontrolę lub które stworzyli sami, np. za sprawą ustawy antywiatrakowej, blokującej pozyskiwanie energii wiatrowej na lądzie.
Skoro głównie rząd spowalnia transformację, to czy pozostaje nam tylko czekać, aż zdejmie wreszcie stopę z hamulca?
Możemy podejmować działania na mniejszą skalę, jak inwestowanie w mikroinstalacje fotowoltaiczne na dachach. Mamy do dyspozycji również fundusze regionalne, ale wszystko to nadal jest osadzone przecież w takim otoczeniu prawnym, jakie stworzono w Sejmie. Nawet system opustu w Polsce nie wygląda tak, jak mogłoby wyglądać skuteczne wsparcie dla prosumentów. Prosumencka energetyka mogłaby rozwijać się znacznie szybciej i mniej polegać na subsydiach publicznych, gdybyśmy mieli inaczej skonstruowane przepisy. Dopóki więc nie nastąpi wyraźna zmiana kierunku polityki, nie osiągniemy transformacyjnej prędkości, do jakiej już teraz jesteśmy potencjalnie zdolni. Rząd blokuje ten potencjał, a także nie chce rozmawiać z obywatelami i obywatelkami.
O klimacie?
Też. Nie stworzono nam warunków do przeprowadzenia dialogu i zapewnienia społecznego udziału w planowaniu wydatków oraz polityk energetycznych, klimatycznych czy transformacyjnych. Decyzje zapadają w bardzo wąskim gronie, mimo że jednym z celów Unii jest rozwój zdecentralizowanej, obywatelskiej energetyki. Ludzie, którzy tego rodzaju projekty planują czy realizują, powinni więc mieć udział w dyskusji o tym, jak będą wydawane pieniądze z przyszłego budżetu.
Tymczasem polski rząd w lipcu zeszłego roku ogłosił wstępne założenia do nowej umowy partnerstwa (to dokument określający, jak w danym państwie będą rozdysponowane środki unijne), poddał go konsultacjom i od tamtej pory nic się nie wydarzyło, chociaż w międzyczasie bardzo wiele zmieniło się w unijnej polityce klimatycznej, której realizację w Polsce te pieniądze mają przecież finansować. Rząd zapewne przedstawi projekt w ostatniej chwili i będzie dążył do tego, żeby błyskawicznie przepchnąć dokument i jak najszybciej móc zacząć wydawać pieniądze. Nieważne, czy odbędzie się to z aprobatą społeczną i sensem, czy bez.
Baca-Pogorzelska: Związkowców i ekologicznej młodzieży nie da się pogodzić
czytaj także
Ale z drugiej strony mamy jeszcze górników, którzy do niedawna liczyli na to, że unijne cele klimatyczne to tylko pic na wodę, bo rząd obiecał im dekady węglowej prosperity. Część Ślązaków obawia się, że transformacja skończy się dla nich źle. Czy mają rację?
Jeśli czeka nas nagłe, wymuszone okolicznościami i nieprzygotowane odejście od węgla, to tak, społeczny koszt tego procesu spadnie na górników i ich rodziny. Tyle że wcale nie musi tak być. Transformację energetyczną można poprowadzić tak, by nikt na tym nie ucierpiał i by pojawiły się nowe szanse. Ale można też doprowadzić do lokalnej katastrofy. Niestety polityka rządu wobec górnictwa sprawi, że najprawdopodobniej wylądujemy w drugim scenariuszu. Mamy wprawdzie porozumienie premiera z górnikami z 25 września, które mówi, że kopalnie będą subsydiowane ze środków publicznych po to, by mogły wytrwać aż do 2049 roku. Ale ta umowa – patrząc na unijny kontekst – była mało realistyczna już wtedy, kiedy została zawiązana. Teraz, gdy strategia UE radykalnie się zmienia, szanse na wypełnienie rządowych obietnic naprawdę są zerowe.
Mimo to politycy dalej oszukują górników, uniemożliwiając im podjęcie jakichkolwiek działań, które, gdyby postawić sprawę jasno i uczciwie, pozwoliłyby na przygotowanie się, stworzenie alternatyw, zbudowanie miejsc pracy i przekwalifikowanie się ludzi. Nie ma innej drogi jak zaplanowanie wygaszenia kopalń w Polsce w ciągu najbliższych 10, a maksymalnie 12 lat. Tymczasem górników mami się tym, że zmiany w ogóle nie nastąpią albo nastąpią za kilkadziesiąt lat. Bzdura. One przyjdą, ale – „dzięki” uporowi rządu – nieprzewidywalnie i gwałtownie.
Zostawmy jednak Śląsk, a skupmy się na tym, kto może uratować planetę. Jest pani jedną z bohaterek Inspiratora Kobiet dla Klimatu, na którego łamach toczy się dyskusja m.in. o tym, czy walka o zieloną transformację ma płeć. Co sądzi pani na ten temat?
Nie mogłabym zgodzić się ze stanowiskiem, że tylko kobiety angażują się w ochronę klimatu, choć prawdą jest, że wiele ważnych osiągnięć w tym zakresie należy właśnie do nich – zarówno tych, które zajmują najbardziej eksponowane stanowiska, jak i wykonujących tzw. pracę u podstaw. Natomiast jest faktem, że negatywne konsekwencje zmian klimatu, w szczególności tam, gdzie występują wysokie nierówności pomiędzy płciami, najbardziej dotykają kobiety. Być może z tego powodu mają one większą motywację do walki niż mężczyźni. W ruchu klimatycznym rzeczywiście jest bardzo wiele kobiet. W dodatku wykazują się one bardzo dużą odwagą w działaniu. Dotyczy to w takim samym zakresie liderek międzynarodowych organizacji, jak i aktywistek z lokalnych społeczności. Ale nie potrafię jednoznacznie przypisać większych skłonności czy poczucia odpowiedzialności za ratowanie klimatu jednej płci.
Powiedziałabym raczej, że środowisko wrogie klimatowi jest bardzo zmaskulinizowane, bo stanowiska prezesów spółek naftowych i ich udziałowców, dyrektorów banków czy decydentów politycznych zajmują w większości mężczyźni. Mając dostęp do władzy i zasobów, pozyskanych w wyniku eksploatacji planety, to oni obawiają się, że w wyniku zielonej transformacji zostaną tych przywilejów pozbawieni. Również z tego powodu może powstawać wrażenie, że wokół katastrofy klimatycznej rozgrywa się batalia rozpięta na linii pomiędzy płciami. Moim zdaniem jednak znacznie ciekawsze i bardziej widoczne jest to, że o klimat ścierają się nie tyle kobiety z mężczyznami, ile starsze pokolenia z młodszymi.
Patriarchat chce kontrolować kobiece ciała i dewastuje przyrodę. Trzeba go obalić
czytaj także
Rzeczywiście, młodzi wydają się najmocniejszym ogniwem klimatycznego aktywizmu. Wyraziste są również ich postulaty, dlatego np. przedstawiciele i przedstawicielki Młodzieżowego Strajku Klimatycznego domagają się od UE bardziej radykalnej polityki. Ostatnio Radzie Europejskiej zarzucili brak odwagi i precyzji przy wyznaczeniu nowego celu redukcji emisji. Czy pani zdaniem mają rację?
Zdecydowanie zgadzam się z tym, że cel powinien być wyższy i wynieść co najmniej 65 proc. Warto też pamiętać, że mówimy o celu „netto”, a więc w jego realizację zostaną wliczone nie tylko faktycznie wyeliminowane atropogeniczne emisje CO2, ale też wartość CO2 pochłanianego przez ekosystemy. To tak naprawdę jeszcze jeden sposób na obniżenie celu redukcyjnego, więc nic dziwnego, że wywołuje on kontrowersje. Ale ja, starając się nieco usprawiedliwić UE, powiem tak: zarówno porozumienie paryskie, jak i Zielony Ład są koncepcjami, które mają w sobie wbudowany mechanizm stałego podnoszenia poprzeczki i rewidowania dotychczasowych decyzji.
Sądzę więc, że skoro w nowym celu mamy wyrażenie „co najmniej 55 proc. netto”, to nie jest to wartość dokładna, lecz możliwa do skorygowania w niedalekiej przyszłości. Sądzę, że UE do 2030 roku uda się obniżyć emisje na większą skalę, niż jest to planowane dziś. Trzeba też sobie uczciwie powiedzieć, że uchwalenie tego celu wymagało przekonania do niego odpowiednio dużej większości politycznej w instytucjach UE, a nie wszyscy nasi polityczni przedstawiciele są już na takim etapie klimatycznej i społecznej świadomości, która pozwoliłaby przeprowadzić wyższy cel przez cały proces decyzyjny i wygrać z nim wszystkich głosowań.
No tak, Polska chciała przecież zawetować bieżącą propozycję na szczycie unijnym.
Drżeliśmy o to całą noc. A kto wie, co wydarzyłoby się przy odważniejszym planie? Nie chcę rozgrzeszać polityków, a zwłaszcza polskiego rządu, który blokując porozumienie w sprawie 55 proc., zachowałby się absolutnie nieodpowiedzialnie. Ale patrząc na realia procesów politycznych, przez które te decyzje muszą zostać przeciągnięte, stopniowe podnoszenie ambicji wydaje się najlepszym rozwiązaniem. To jednak nie oznacza, że na nim poprzestaniemy.
**
Izabela Zygmunt jest od 2016 r. aktywistką ekologiczną i klimatyczną w Polskiej Zielonej Sieci i w międzynarodowej organizacji CEE Bankwatch Network. Zajmuje się polityką europejską i monitorowaniem wpływu inwestycji finansowanych ze środków unijnych na środowisko i klimat. Wcześniej pracowała przez 10 lat w europejskiej administracji publicznej. Jest absolwentką filologii angielskiej na Uniwersytecie Warszawskim i stosunków międzynarodowych na Freie Universität Berlin.