Unia Europejska

Majmurek o wyborach we Francji: Ten horror powróci

Macron

Emmanuel Macron wygrał wybory prezydenckie. Nikt nie ma jednak wątpliwości, że koszmar skrajnej prawicy nie przestanie nawiedzać francuskiej polityki. Niestety, nie musi się już skończyć szczęśliwie.

Tak jak pięć lat temu finał francuskich wyborów przypominał horror. Na końcu, zgodnie z regułami konwencji horroru, udało się pokonać monstrum czy mordercę w masce, grasującego z nożem w ręku. Tym razem, jak to często bywa w przypadku sequeli, publiczność nie dopisała jednak tak jak za pierwszym razem, a nawet ci, którzy zagłosowali, byli wyraźnie zmęczeni całym spektaklem i jego głównym bohaterem, wybranym ponownie na najwyższy urząd w Republice Emmanuelem Macronem.

Nikt nie ma przy tym wątpliwości, że koszmar skrajnej prawicy nie przestanie nawiedzać francuskiej polityki. Jeśli coś radykalnie się w niej nie zmieni, wkrótce czeka nas powtórka z rozrywki, kolejny sequel spektaklu „Republika mobilizuje się w obronie przed skrajnie prawicowym zagrożeniem”. Tylko następny odcinek tej serii nie musi się już skończyć szczęśliwie.

Niepokojące liczby

Exit polls wskazują, że Macron wygrał z większą przewagą, niż się spodziewano: 58,8 proc. do 41,2 proc. dla Marine Le Pen. Nikt nie może kwestionować tego, że Francuzi udzielili mu jasnego mandatu na drugą kadencję. Marine Le Pen znów nie osiągnęła poziomu poparcia pozwalającego jej realnie powalczyć o władzę. Macron jest pierwszym prezydentem wybranym na drugą kadencję od czasu Jacques’a Chiracka w 2002 roku.

Jak wynika z exit polls, Macronowi udało się w drugiej turze zrealizować kluczowy strategiczny cel: zmobilizować wystarczająco wielu wyborców trzeciego w pierwszej turze Jean-Luca Mélenchona, lidera populistycznej lewicy. W pierwszej turze Mélenchon zdobył 21,95 proc. głosów, poparło go 7,7 miliona wyborców. Na Macrona zagłosowało, według exit polls, aż 42 proc. z nich, na Le Pen tylko 17 proc. – reszta oddała pusty głos lub została w domu.

Do trzech razy sztuka? Jean-Luc Mélenchon walczy o drugą turę

Jednocześnie Marine Le Pen osiągnęła najlepszy wynik w historii występów skrajnej prawicy we francuskich wyborach prezydenckich. Pięć lat temu zdobyła niewiele ponad jedną trzecią głosów (33,9 proc.). Jej ojciec w 2002 roku przekonał do siebie w drugiej turze zaledwie 17,8 proc. głosujących. W porównaniu z 2017 rokiem spadła też frekwencja. Pięć lat temu wybierać między Macronem a Le Pen pofatygowało się 74,56 proc. obywateli Republiki. W tym roku 71,8 proc.

Co pokazują te liczby? Z pewnością rosnące rozczarowanie obywateli polityką. Mogą także sugerować – co szczególnie niepokojące w kontekście przyszłych wyborów – że wezwania do obrony Republiki przed skrajną prawicą działają coraz słabiej. Jeśli ten trend się utrzyma, za pięć lat faktycznie możemy się obudzić w innej rzeczywistości.

Marine Le Pen przegrała wybory, ale nie jest to demoralizująca klęska. Wręcz przeciwnie, jej formacja zdobyła kolejne wyborcze terytorium. Dzięki tym wyborom Le Pen osadziła swoją formację i swoją osobę bliżej centrum francuskiej polityki. Oswoiła Francuzów z myślą, że kiedyś może zostać prezydentką.

„Skrajna prawica z ludzką twarzą”. Le Pen coraz bliżej prezydentury

Co najgorsze, wyraźnie stała się główną wyrazicielką Francji zmarginalizowanej, sfrustrowanej, mającej poczucie ekonomicznej deprywacji, wściekłej na to, w jakim kierunku rozwija się kraj. W przemówieniu w wieczór wyborczy zwróciła się do „Francji zapomnianej”, wezwała ją do mobilizacji, do walki przeciw destrukcji kraju. Według badań ośrodka IPSOS w pierwszej turze Macron prowadził wyraźnie wśród wyborców „bardzo zadowolonych z życia” (43 proc. poparcia) i identyfikujących się jako reprezentanci wyższej klasy średniej (53 proc.). Le Pen wygrała z kolei wśród wyborców „ledwo wiążących koniec z końcem” i zdolnych przetrwać, tylko zadłużając się.

Wszystko mimo to, że w pierwszej turze zmierzyła się nie tylko z Macronem, nie bez racji postrzeganym jako „prezydent bogatych” i wyniosły, traktujący z góry prostych ludzi mandaryn, ale także z wyraziście lewicowym Jean-Lukiem Mélenchonem.

Francuzi mieli mocno lewicową, populistyczną, ludową alternatywę, ale i tak swój głos protestu w przeważającej mierze oddali na skrajną prawicę – co powinno dać do myślenia nie tylko liberalnemu centrum, ale także tym przedstawicielom lewicy, którzy są przekonani, że lewica ma problem z poparciem wśród sfrustrowanych, zmarginalizowanych grup dlatego, że nie jest dość radykalna.

Krajobraz po bitwie

Niepokój może też budzić krajobraz, jaki wyłania się po niedzielnej bitwie. Już poprzednie zwycięstwo Macrona rozstroiło system polityczny V Republiki, osłabiło kluczowe dla niego partie centrolewicy i centroprawicy, a także samą oś podziału lewica–prawica, porządkującą scenę polityczną. Wybory z 2022 roku pogłębiły te procesy.

Pięć lat temu kandydaci centroprawicy i centrolewicy – François Fillon i Benoît Hamon – zdobyli w sumie ponad 9,5 miliona głosów, 26,37 proc. poparcia. W tym roku socjaldemokratka Ann Hidalgo i kandydatka centroprawicy Valerie Pécresse zdobyły trochę ponad 2,9 miliona głosów, 6,53 proc. ogółu oddanych.

Gdzie lewicowców sześć, tam nie ma co jeść

We Francji stary podział polityczny wyraźnie odchodzi w przeszłość, tworzy się nowy, który dopiero domaga się opisania. Przemawiający w wieczór wyborczy po drugiej turze kandydat skrajnej prawicy Eric Zemmour stwierdził, że we Francji są dziś trzy bloki: prezydencki, skupiony wokół Mélenchona blok „islamo-goszystowski” oraz „narodowy”. Abstrahując od ekscentrycznych epitetów typu „islamo-goszyzm”, wielu analityków widzi to podobnie.

Mamy dziś we Francji wyraźny blok prezydencki skupiony wokół Macrona. Jest on technokratyczny, rynkowy, nastawiony na modernizację, indywidualistyczny, oświeceniowy, liberalny kulturowo i obyczajowo, wyraziście proeuropejski, umiarkowanie zielony, wyraziście mieszczański w swojej zasadniczej politycznej tożsamości. Po pierwszej pięciolatce Macrona widać jego ograniczenia i słabości.

Pięć lat temu Macron wygrał, zdobywając poparcie dla ambitnego, transformacyjnego programu. Składały się na niego pogłębienie europejskiej integracji, strategiczna suwerenność Europy, zwiększenie konkurencyjności francuskiej gospodarki, przy zachowaniu specyficznej, francuskiej siatki bezpieczeństwa socjalnego, zielona transformacja. Z różnych przyczyn z tego programu udało się zrealizować bardzo niewiele. Dziś chyba nawet zwolennicy prezydenta mają poczucie, że wygrał on nie siłą swojego projektu, ale niemal wyłącznie za sprawą lęku przed skrajnie prawicową alternatywą.

Naprzeciw bloku prezydenckiego stają dwa bloki protestu: skrajnie prawicowy, który będzie się integrował wokół Le Pen, i populityczno-lewicowy, skupiający się wokół Mélenchona. Oba odwołują się do klas ludowych i ich codziennych problemów ekonomicznych, trosk o spadającą jakość życia. Blok prawicowy głównie do białej klasy ludowej i zagrożonych pauperyzacją części białych niższych klas średnich. Blok Mélenchona do ludzi młodych, przekonanych, że we Francji Macrona nic dobrego ich nie czeka, czy sfrustrowanych systemową dyskryminacją mieszkańców imigranckich dzielnic.

Oba bloki stawiają sobie za cel przebudowę konstytucyjnego porządku państwa. Mélenchon od dawna mówi o konieczności budowy VI Republiki, chce skończyć z ustrojem „monarchicznej prezydentury”, na rzecz systemu bardziej parlamentarno-gabinetowego. Le Pen chce zmian w konstytucji, które umożliwią państwu ograniczenie migracji i wprowadzenie zasady „preferencji narodowej” przy świadczeniach socjalnych. Obie antyprezydenckie siły będą też wyraziście antyamerykańskie i eurosceptyczne.

Taki podział nie jest dobry dla Francji i Europy. Nie jest bowiem dobrze, gdy proeuropejska, liberalna politycznie i kulturowo agenda, transatlantyckie zaangażowanie zostają przypisane do „prezydenta bogatych”, a społeczny gniew ma reprezentację wyłącznie w siłach antyeuropejskich i antynatowskich, a w przypadku bloku Le Pen skrajnie nacjonalistycznych i otwartych na rozwiązania autorytarne. Z punktu widzenia naszego regionu i naszych interesów bezpieczeństwa rządy bloku skupionego wokół Mélenchona – jak ciekawe nie byłoby wiele jego ekonomicznych, społecznych czy nawet ustrojowych propozycji – także byłyby co najmniej problematyczne.

Stawka drugiej kadencji

Ten nowy podział może okazać się już za chwilę problematyczny dla Macrona. W czerwcu czeka nas bowiem „trzecia tura” wyborów prezydenckich – czyli wybory parlamentarne.

Mélenchon już rozpoczął kampanię. Zaapelował do Francuzów: nie wybraliście mnie na prezydent, trudno, ale teraz proszę: wybierzcie mnie na premiera. Jako premier lider Francji Niepokornej zapowiada „twardą kohabitację” z Macronem – a właściwie działanie jako hamulcowy tych wszystkich prezydenckich działań, które będą uderzały w interesy elektoratu Mélenchona. By przybliżyć się do tego celu, lider Francji Nieugiętej już rozpocząć miał rozmowy z komunistami i ekologiami. Chce bowiem zbudować wielki lewicowy blok, który będzie miał szansę odebrać prezydenckiej partii większość w Zgromadzeniu Narodowym, a przy okazji zatopić Partię Socjalistyczną – jeszcze 10 lat temu, gdy wybory wygrywał François Hollande, dominującą siłę na francuskiej lewicy. Oczywiście, tego ostatniego Mélenchon nie mówi wprost, wyraźnie jednak widać, że stawia socjalistom zaporowe warunki i nie chce ich tak naprawdę w swojej koalicji.

Odebranie prezydenckiej partii większości w Zgromadzeniu Narodowym będzie też jednym z celów skrajnej prawicy w tych wyborach. Jeśli się to uda, Macrona czekają bardzo trudne rządy z wrogim parlamentem. A w najgorszym wypadku polityczny paraliż, oznaczający niemożność przeprowadzenia żadnych własnych reform.

Tymczasem od tego, na ile Macronowi uda się pokazać, że system działa, że jest w stanie odpowiadać na żądania obywateli i dostarczać rozwiązań, zależy to, z jakim wyborem Francuzi zmierzą za pięć lat. Jeśli w 2027 roku Francuzi będą jeszcze głębiej niż dziś przekonani, że system nie działa, że z Francją dzieje się coś złego, że tak dalej być nie może, że trzeba dokonać radykalnego wstrząsu, że społeczeństwo się rozjeżdża, a władza dba wyłącznie o elity, to faktycznie front republikański może w drugiej turze nie zadziałać. Zwłaszcza jeśli polityczne centrum nie znajdzie nowego, wyrazistego lidera.

Sama głęboka zmiana jest bez wątpienia potrzebna V Republice, wiele żalów i pretensji wyborców partii protestów – zwłaszcza lewicy – jest jak najbardziej uzasadnione. Szkoda tylko, że dziś związane są one z silnie euro- i NATO-sceptyczną agendą, która dla naszego regionu stanowi poważny problem.

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Jakub Majmurek
Jakub Majmurek
Publicysta, krytyk filmowy
Filmoznawca, eseista, publicysta. Aktywny jako krytyk filmowy, pisuje także o literaturze i sztukach wizualnych. Absolwent krakowskiego filmoznawstwa, Instytutu Studiów Politycznych i Międzynarodowych UJ, studiował też w Szkole Nauk Społecznych przy IFiS PAN w Warszawie. Publikuje m.in. w „Tygodniku Powszechnym”, „Gazecie Wyborczej”, Oko.press, „Aspen Review”. Współautor i redaktor wielu książek filmowych, ostatnio (wspólnie z Łukaszem Rondudą) „Kino-sztuka. Zwrot kinematograficzny w polskiej sztuce współczesnej”.
Zamknij