Unia Europejska

Gdzie lewicowców sześć, tam nie ma co jeść

Czy ktoś z francuskiej lewicy namiesza w zbliżających się wyborach prezydenckich? Znienawidzona przez kierowców merka Paryża? Niepokorny weteran uważający się za personifikację Republiki? Komunista, który podjął się reanimacji dinozaura z innej epoki? Zielony eurofederalista? A może Pan Mikser? Kandydatów po lewej stronie nie brakuje. Wyborców już tak.

Wybory prezydenckie we Francji zbliżają się wielkimi krokami. Już w kwietniu przyszłego roku Francuzi zagłosują na jedną z osób kandydujących na stanowisko prezydenta. Niedługo później odbędą się też wybory parlamentarne. Przy okazji obu kampanii politycy będą pewnie wyjątkowo skrupulatnie pilnować swoich finansów, aby uniknąć losu, który spotkał Nicolasa Sarkozy’ego. Były prezydent został bowiem niedawno skazany na rok pozbawienia wolności za malwersacje popełnione w 2012, gdy ubiegał się o reelekcję. Co prawda areszt domowy nie jest najsurowszą karą, ale nie o takiej emeryturze marzą potencjalni prezydenci.

W batalii o Pałac Elizejski faworytami pozostają jego obecny lokator Emmanuel Macron oraz przedstawicielka nacjonalistycznej prawicy Marine Le Pen, która ma obecnie większe szanse na zwycięstwo niż kiedykolwiek wcześniej.

„Skrajna prawica z ludzką twarzą”. Le Pen coraz bliżej prezydentury

O wejście do drugiej tury powalczy z pewnością także kandydat konserwatystów (u republikanów odbędą się prawybory) i być może ktoś z lewicy. Chociaż ze względu na wielu chętnych prawdopodobnie wszyscy oni obejdą się smakiem.

Oto przegląd lewicowych kandydatek i kandydatów na urząd prezydenta Republiki Francuskiej.

Fot. Wikimedia Commons

I. Jean-Luc Mélenchon: weteran lewicy nie składa broni

Według sondaży daleko w tyle za liberalnym prezydentem i liderką nacjonalistów znajduje się Jean-Luc Mélenchon (aka JLM). Założyciel lewicowej i alterglobalistycznej Niepokornej Francji balansuje w okolicach 10 proc. poparcia i pozostaje na tę chwilę najgroźniejszym z lewicowych kandydatów.

Będzie to trzecia kampania prezydencka 70-letniego socjalisty, ponownie toczona pod hasłem ustanowienia bardziej socjalnej i demokratycznej VI Republiki zamiast obecnej „monarchii prezydenckiej”. Mélenchon uznawany jest za radykała, a zawdzięcza to postulatom w rodzaju wprowadzenia dla najbogatszych stawki podatkowej wynoszącej 100 proc., czyli w praktyce „płacy maksymalnej”. Lepiej nie mówcie tego ludziom uważającym partię Razem za radykalną…

Zwolennicy Mélenchona lubią powtarzać, że chociaż w 2017 roku zaczynał on z podobnego pułapu poparcia co teraz, to koniec końców zdobył prawie 20 proc. głosów i otarł się o drugą turę. Wszystko to dzięki udanej kampanii, obejmującej między innymi zwycięstwa w debatach przedwyborczych oraz innowacyjne rozwiązania, takie jak przemawianie w paru miastach jednocześnie przy pomocy hologramów.

O ile Mélenchon nie ma podobnych asów w rękawie i w tym roku, o tyle weteranowi lewicy będzie trudniej przekonać wyborców, że jest kandydatem przyszłości i realną alternatywą dla Macrona.

Powody są dwa. Po pierwsze, ostatnie kilka lat obfitowało w kosztowne gafy, skwapliwie podchwytywane przez media. Jego notowaniom nie pomogło zwrócenie uwagi dziennikarce z mocnym południowym akcentem, żeby nauczyła się mówić po francusku.

Relacja między stolicą a prowincją to we Francji drażliwy temat. Łatka aroganckiego paryżanina nie pomoże żadnemu politykowi. Dodajmy, że Mélenchon zasiada w parlamencie jako deputowany z Marsylii…

Kontrowersje wywołała też sytuacja, gdy lider Francji Niepokornej na przeszukiwanie jego biura z powodu domniemanych nieprawidłowości finansowych (ostatecznie niczego nie dowiedziono) zareagował, krzycząc policji w twarz „Republika to ja!” oraz szturmując blokowane przez nią drzwi.

Ostatnio pokłócił się też o kuskus podczas głośnej debaty z prawdopodobnym kandydatem skrajnej prawicy Érikiem Zemmourem, co może być wstępem do serii debat prezydenckich, we Francji często bardzo barwnych.

Fot. Wikimedia Commons

II. Anne Hidalgo: siedem przystanków metra od Pałacu Elizejskiego

Do kontrkandydatek Macrona należy też urzędująca merka Paryża Anne Hidalgo.

Od dawna spekulowano, że Partia Socjalistyczna nie może wystawić nikogo innego, jeśli chce osiągnąć wynik choć trochę lepszy niż w 2017, kiedy Benoît Hamon otrzymał ok. 6 proc. głosów. W końcu sama zainteresowana potwierdziła swoją kandydaturę.

Pochodząca z robotniczej rodziny hiszpańskich imigrantów Anne Hidalgo to socjaldemokratka. Przedstawia swoją historię jako przykład „francuskiego snu”, czyli awansu społecznego osiągniętego dzięki republikańskim instytucjom – ze szkołą na czele. Dziś według Hidalgo ten sen jest niedostępny dla zbyt wielu osób. Merka Paryża zapowiada, że jej głównym celem będzie właśnie naprawa systemu edukacji i państwa opiekuńczego.

Na razie merka Paryża jest znana jako postrach francuskich kierowców. W stolicy Hidalgo realizuje politykę zgodną z postulatami ruchów miejskich, stawiając na transport zbiorowy i ograniczając liczbę samochodów. Ulice są zwężane, miejsca parkingowe likwidowane (ma zniknąć ich blisko połowa), a limity prędkości zmniejszono do 30 km/h w całym mieście z wyjątkiem obwodnicy i Pól Elizejskich, przy czym te ostatnie też mają zostać zmienione w przyjazny mieszkańcom „ogród”.

Sami paryżanie wydają się zadowoleni z pomysłów Hidalgo, a socjaldemokratka swoje miejskie działania uważa za świadectwo jej ekologicznych intencji. Podobnie jak praktycznie wszyscy na francuskiej lewicy, Hidalgo stawia zieloną transformację jako jeden z głównych celów stojących przed Francją.

Z kolei hasło decentralizacji Republiki i uczynienia jej bliższej obywatelom można odbierać dwojako. Z jednej strony podkreśla samorządowe korzenie Hidalgo, a z drugiej powinno uspokoić obawy Francuzów z prowincji, którym jej kandydatura może kojarzyć się z dyktatem stolicy. Za kilka miesięcy przekonamy się, czy te postulaty wraz z obietnicami podniesienia pensji oraz zreformowania systemu zdrowia umożliwią Hidalgo przeprowadzkę z ratusza do Pałacu Elizejskiego.

Przeprowadzkę raczej metrem niż limuzyną, jeśli Hidalgo zamierza pozostać wierna antysamochodowym ideałom.

Fot. Wikimedia Commons

III. Yannick Jadot: aktywista Greenpeace prezydentem?

Naturalnie do ekologicznej transformacji dążą również Zieloni z EELV (Europe Écologie Les Verts), u których w końcówce września odbyły się prawybory. Wygrał je minimalną przewagą Yannick Jadot, pokonując bardziej radykalną ekofeministkę Sandrine Rousseau, znaną między innymi jako jedna z twarzy francuskiego #MeToo.

Jadot, dawniej aktywista Greenpeace, był kandydatem EELV już w poprzednich wyborach prezydenckich, ale wówczas ustąpił i ostatecznie poparł socjaldemokratę Hamona. Teraz na rezygnację się nie zanosi. Zieloni chcą wykorzystać trend wzrostowy z ostatnich kilku lat i korzystny klimat polityczny dla ekologów, chociaż przestrogą może być dla Jadota rozczarowujący wynik jego niemieckich kolegów, którzy wbrew oczekiwaniom nie mogą liczyć na obsadzenie pozycji kanclerza.

EELV jest we Francji ugrupowaniem najbardziej entuzjastycznie podchodzącym do integracji europejskiej, pozytywnie oceniając choćby pomysły federalizacji UE. Europa i ekologia powinny być zatem dwoma głównymi motywami kampanii prezydenckiej Jadota, którego uważa się za reprezentanta umiarkowanej lewicy, trafiającej zwłaszcza do bobo (bourgeois-bohème), czyli warstwy wielkomiejskich wykształconych progresywistów.

Ta „bananowa” lub „sojowa” lewica jest kojarzona głównie ze stolicą, a więc wielu z nich zagłosuje chętniej na merkę Hidalgo. Może szalę zwycięstwa na korzyść Jadota w walce o ten elektorat przechyli jeden z jego ciekawszych postulatów, jakim jest wprowadzenie bezwarunkowego dochodu podstawowego, przewijającego się we francuskiej debacie publicznej od paru lat.

Fot. Wikimedia Commons

IV. Fabien Roussel: walka o ożywienie dinozaura

Innym lewicowym pretendentem jest Fabien Roussel, sekretarz generalny Francuskiej Partii Komunistycznej (PCF). Komuniści wystawiają własnego kandydata pierwszy raz od 15 lat, poprzednio podczas wyborów dwa razy poparli Mélenchona.

Roussel objął władzę w partii, przewodząc niezadowolonym z macoszego traktowania przez popularniejszego sojusznika, i teraz konsekwentnie trzyma autonomiczny kurs. Złośliwi twierdzą, że to próba powrotu do przeszłości, skazane na porażkę machanie ponadstuletnim sztandarem. PCF, niegdyś najsilniejsza francuska partia i komunistyczny bastion w zachodniej Europie, walczy teraz o swoje być albo nie być.

Receptą na odbudowę według Roussela mają być stare postulaty w nowym opakowaniu. Materiały kampanijne nie podkreślają przynależności partyjnej i tradycyjnej symboliki, ale jednocześnie komuniści otwarcie mówią o oddaniu środków produkcji w ręce pracowników, a w wielu sprawach idą pod prąd aktualnym lewicowym trendom.

Roussel jako jedyny z wymienionych (oprócz Montebourga, o którym poniżej) zadeklarował poparcie dla dalszego rozwoju energetyki nuklearnej, a zamiast bezwarunkowego dochodu podstawowego proponuje gwarancję zatrudnienia. PCF może liczyć na nie więcej niż kilka procent głosów, ale tyle wystarczyłoby do potwierdzenia własnej autonomii i wciąż niemałego znaczenia na lewicy.

Fot. Wikimedia Commons

V. Arnaud „Pan Mikser” Montebourg

Sytuację komunisty Roussela komplikuje fakt, że bardziej tradycyjna lewica może zagłosować też na innego kandydata z podobnego nurtu. Arnaud Montebourg, po tym jak dwukrotnie nieskutecznie ubiegał się o nominację Partii Socjalistycznej, reprezentując jej lewe skrzydło, postanowił wystartować niezależnie.

Jego deklarowanym celem jest zapewnienie reprezentacji prowincjonalnej Francji B i często uważa się go za kontynuatora idei suwerenistycznego socjalizmu i lewicowego gaullizmu, co objawia się eurosceptycyzmem i protekcjonizmem. Montebourg dał już temu wyraz w przeszłości. Będąc ministrem za prezydentury Hollande’a, wystąpił na okładce jednego z czasopism, gdzie reklamował produkty Made in France. Tak zyskał przydomek „Pan Mikser”.

VI. Plankton: wojujący antykapitaliści i niespełnieni jednoczyciele lewicy

Wspomniałem o sześciu kandydaturach, ale tak naprawdę mógłbym wymienić jeszcze parę kolejnych. Nathalie Arthaud po raz trzeci wystąpi jako kandydatka trockistów, a na skrajnej lewicy towarzyszyć jej będzie związkowiec Phillippe Poutou, który w 2017 skradł show podczas jednej z debat przedwyborczych gwałtownym atakiem na Fillona i Le Pen. Zarzucił im skorumpowanie i hipokryzję: kandydat centroprawicy Fillon promował politykę zaciskania pasa, samemu kradnąc pieniądze publiczne, podczas gdy Le Pen walczyła z UE, korzystając jednak z jej pieniędzy. Fillon poczuł się na tyle dotknięty, że wymamrotał na wizji „wytoczę ci pierdolony proces”. Jedyny proces, do jakiego doszło, to ten Fillona – w wyniku którego były premier i niedoszły prezydent został skazany za malwersacje finansowe na pięć lat więzienia.

Arthaud i Poutou pozycjonują się na lewo od komunistów. Krytycznie odnoszą się również do Mélenchona i jego „nacjonalistycznych tendencji”. Oboje opierają swoje programy na antykapitalizmie, uważając się za reprezentantów klasy robotniczej. Długo można byłoby wymieniać konkretne postulaty (takie jak rozbrojenie policji, otwarcie granic lub zastąpienie UE Socjalistycznymi Stanami Zjednoczonymi Europy), ale w skrócie sprowadzają się one do obalenia systemu kapitalistycznego, przy czym Arthaud mówi o tym bardziej zdecydowanie. Dwójka antysystemowców może liczyć na swoich wiernych wyborców, ale nie zapowiada się, żeby przyciągnęli kogoś ponad nich.

Prawybory lewicy bez liderów lewicy

Do tego mają się odbyć zaplanowane już wcześniej „prawybory ludowe”, w których udział weźmie kilku mniej znanych polityków o bardziej umiarkowanych poglądach. W zamierzeniu miały one w otwartym głosowaniu wyłonić wspólnego kandydata całej lewicy, ale mimo entuzjazmu wyborców dla pomysłu wystawienia jednego rywala dla polityków liberalnych i prawicowych żaden z wymienionych wyżej przywódców lewicy ostatecznie nie dołączył do inicjatywy.

Na francuskiej lewicy od kilku lat wszyscy jednym głosem mówią o potrzebie zjednoczenia i współpracy w celu odsunięcia prawicy od władzy. Panuje powszechna zgoda, że wystawienie wspólnego kandydata pozwoliłoby skuteczniej zawalczyć o Pałac Elizejski. Problem w tym, że każdy z liderów lewicy jest zdania, że reszta powinna stanąć właśnie za nim i poprzeć jego wizję polityczną.

W ten oto sposób otrzymujemy niezwykłe bogactwo wyboru, gdzie lewicowi wyborcy będą mogli w kwietniu zagłosować na jednego z kilku kandydatów lewicy, a i tak do drugiej tury przejdą Macron i Le Pen.

A jeśli tak się nie stanie, to nie będzie to zasługa lewicy, lecz podobnego rozdrobnienia po prawej stronie sceny politycznej. Prawicowych pretendentów przybywa. Ale o nich będzie już kolejny artykuł.

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Artur Troost
Artur Troost
Student UW, publicysta Krytyki Politycznej
Student historii i socjologii na Uniwersytecie Warszawskim. Publicysta Krytyki Politycznej.
Zamknij