Unia Europejska

We Francji niczym w Polsce: wojna lewicy z lewicą

Zakazywać burek i hidżabów czy nie? Uznawać czy nie uznawać istnienia w społeczeństwie grup rasowych i etnicznych? Walczyć o elektorat robotniczy czy skupić się na reprezentowaniu mniejszości? „Je suis Charlie” czy jednak niekoniecznie? Na francuskim sporze między tradycyjną lewicą „republikańską” a nową lewicą „tożsamościową” może skorzystać skrajna prawica.

Francuskie kłótnie wokół polityki tożsamości mogą wydawać się abstrakcyjne w kraju zdominowanym przez spór między prawicą konserwatywną a prawicą liberalną. We Francji jednak kwestie tożsamościowe znalazły się w centrum debaty publicznej, do czego doprowadzili nie tylko lewicowi, ale i prawicowi „tożsamościowcy”.

Historia francuskiej lewicy w ostatnich dekadach naznaczona jest utratą tradycyjnego elektoratu klasowego. Komuniści utracili dawne znaczenie polityczne, Partia Socjalistyczna zwróciła się ku wielkomiejskim progresywistom, potocznie nazywanymi (często z nutą złośliwości) bobo, a do tego pojawiły się nowe ugrupowania, nieuznające już prymatu kwestii społeczno-ekonomicznych. Symptomatyczny jest fakt, że w wyborach prezydenckich w 2017 roku lewicowi kandydaci zdobyli łącznie około 30 proc. głosów robotników, mniej niż Marine Le Pen (37 proc.).

Czy Francuzi zakochali się w multikulturalizmie, a zaraz potem odkochali?

O powodach takiego obrotu spraw można pisać bez końca, ale wystarczy wiedzieć, że w takich warunkach do Francji przybyła polityka tożsamości w jej współczesnym wydaniu. Czasem jest ona mylnie rozumiana jako każda walka o prawa mniejszości, jednak przykład francuski pokazuje, że jest inaczej. Feminizm, ruch LGBT+, organizacje antyrasistowskie – wszystkie one istniały i rozwijały się od dekad, zanim nad Sekwaną pojawiła się identity politics w amerykańskim wydaniu.

Nie bez przyczyny we Francji przyjęła się ona stosunkowo późno i budzi tak duże kontrowersje. Polityka tożsamości rozumiana jako formowanie wąskich sojuszy politycznych na podstawie partykularnych tożsamości (etnicznych, religijnych czy seksualnych) stoi w sprzeczności z francuskimi tradycjami republikańskimi. Konflikt między „tożsamościowcami” a „republikanami” to nie tyle spór o prawa mniejszości, bo w poparciu dla nich obie opcje są od dawna zgodne (co prawda z pominięciem kilku punktów zapalnych), ile zderzenie dwóch odmiennych wizji społecznych.

Od czasów jakobińskich francuska republika jest „jedna i niepodzielna”. Opiera się na uniwersalistycznych, oświeceniowych wartościach. W teorii powinni ją tworzyć na równych warunkach wszyscy obywatele, niezależnie od indywidualnych tożsamości. Zdaniem tradycyjnych republikanów zmiany instytucjonalne i ekonomiczne, mniej lub bardziej radykalne, powinny odbywać się w duchu uniwersalistycznej Republiki, która nie zwraca najmniejszej uwagi na wyznanie, orientację seksualną czy kolor skóry swoich obywateli.

Charakterystyczna dla tego podejścia jest właśnie oficjalna „ślepota” państwa w kwestiach rasowych. Objawia się to chociażby tym, że Francja nie zbiera danych na temat tożsamości etnicznej swoich obywateli, podobnie jak nie interesuje jej ich przynależność religijna. Zwolennicy świeckiej Republiki twierdzą, że interesowanie się takimi rzeczami stanowiłoby powrót do niechlubnych praktyk reżimu Vichy. Natomiast lewica tożsamościowa wytyka, że brak oficjalnych statystyk nie pozwala na badanie i rozwiązywanie problemów społecznych trapiących mniejszości, a jednocześnie kamufluje rasizm istniejący chociażby w policji.

„Komunitaryści”, bowiem to określenie jest we Francji częściej stosowane w stosunku do lewicowych tożsamościowców, traktują republikański uniwersalizm jako narzędzie dominacji grup uprzywilejowanych. W związku z tym chcą jego odrzucenia na rzecz multikulturalizmu i traktowania poszczególnych mniejszości w sposób autonomiczny. Najbardziej widoczne jest to w kontekście islamu. Jakkolwiek lewica republikańska chce bezwzględnego trzymania się laickości i popiera między innymi ograniczenia dotyczące noszenia hidżabów w miejscach publicznych, komunitaryści widzą w takich rozwiązaniach islamofobię i łamanie praw muzułmanów.

Majmurek: Obraz wolny, wolność ubezpieczający

Konflikt zaognił się szczególnie po zamachu na magazyn satyryczny „Charlie Hebdo”. Islamistyczni terroryści zabili wówczas kilku jego dziennikarzy, starych lewicowych ateuszy, którzy od dekad w niewybredny sposób wyśmiewali elity, neoliberalizm i wszystkie religie. Atak wstrząsnął Francją i Europą, a miliony ludzi zaczęły solidaryzować się z tygodnikiem, popularyzując hasło Je suis Charlie. Do chóru nie dołączyli islamiści i skrajna prawica. Ta ostatnia dobrze pamiętała, że w latach 90. magazyn zgromadził ponad 170 tys. podpisów pod petycją w sprawie zdelegalizowania Frontu Narodowego i że od początku istnienia pisma to ona była jednym z głównych obiektów jego drwin.

Bardziej zaskakujące może się wydawać, że jednym głosem z Le Penem seniorem Je ne suis pas Charlie mówiła spora część lewicy tożsamościowej. Od lat krytykowała ona antyreligijne pismo za domniemane islamofobię oraz rasizm. Oberwało się nawet demonstracjom solidarnościowym, które nazwano spędem białych katolickich zombie z klasy średniej i „przebłyskiem totalitaryzmu”. To wywołało z kolei wściekłość republikanów i utrwaliło podział lewicy na obozy pro-Charlie i anty-Charlie.

Lewica komunitarystyczna nie działa w próżni i nie tylko tradycyjni republikanie są jej przeciwnikami. Lustrzanym odbiciem są prawicowi tożsamościowcy, a we Francji to głównie z nimi kojarzony jest sam termin. Oni również skupiają się na kwestiach kulturowych, rzekomo stając w obronie tożsamości francuskiej, pojmowanej w sposób rasistowski i ksenofobiczny, wrogi multikulturalizmowi, ale też oświeceniowemu republikanizmowi. Najgłośniejszym przejawem tej tendencji była Génération identitaire, zdelegalizowana kilka miesięcy temu jako niebezpieczna bojówka.

Éric Zemmour i cała reszta. Czy skrajna prawica odbije Pałac Elizejski?

Mniej radykalni prawicowi tożsamościowcy wciąż jednak mają się świetnie i umacniają swoją pozycję na scenie politycznej, czego najlepszym przykładem jest popularność Érica Zemmoura. Oba odłamy tożsamościowców nakręcają się i napędzają wzajemnie, chociaż bardziej korzysta na tym prawica, dla której radykalne przejawy komunitaryzmu są pretekstem do uderzania w całą lewicę.

Skrajni konserwatyści promują bowiem własną tożsamościową wizję jako ostatnią zaporę przed antyfrancuską wokeislamolewicą”. Chociaż prawicowa narracja opiera się na mitach, to jest w niej ziarenko prawdy. Tożsamościowa lewica istnieje nie tylko na Twitterze, powstało kilka planktonowych partyjek bliskich konceptowi islamolewicy, w tym Unia Demokratów Francusko-Muzułmańskich. Podobnie jak wszystkie pokrewne inicjatywy, zdobyła marginalne poparcie i nieproporcjonalnie duży rozgłos. Prawica ma więc swoje straszaki, ale polityka tożsamości wywarła wpływ również na główny nurt lewicy.

Chociaż progresywna prasa często krytykuje woke lewicę za nieświadome ułatwianie skrajnej prawicy tworzenia atmosfery wojny kulturowej, to ona sama jest mocno podzielona. Przez wiele redakcji przetoczyły się konflikty między uniwersalistami a tożsamościowcami. Nierzadko kończyły się zwolnieniami lub rezygnacjami dziennikarzy powiązanych z przegranymi opcjami. Doktrynalny spór narasta nie tylko w lewicowych pismach, ale i wśród głównych sił politycznych, przy czym komunitaryści zyskują na znaczeniu.

„Skrajna prawica z ludzką twarzą”. Le Pen coraz bliżej prezydentury

Być może najbardziej emblematyczne są tu losy Jeana-Luca Mélenchona. Najpopularniejszy socjalistyczny polityk ostatnich kilkunastu lat sam wywodzi się z tradycyjnej lewicy republikańskiej. Jeszcze przed kilkoma laty był zażartym przeciwnikiem hidżabów jako symbolu patriarchalnego podporządkowania kobiet, sprzecznego z duchem laicyzmu i egalitaryzmu. Teraz jednak lidera Francji Niepokornej kreuje się na czołowego przedstawiciela „islamolewicy”.

Chociaż jest to manipulacja i element gry politycznej, to nie da się zaprzeczyć, że Mélenchon zbliżył się w ostatnich latach do lewicy tożsamościowej, biorąc na przykład udział w kontrowersyjnych marszach przeciw islamofobii, gdzie pojawiali się także islamiści. Znamienne jest również, że o ile w 2015 r. Mélenchon wygłosił płomienną antyreligijną mowę na pogrzebie jednego z zabitych satyryków „Charlie Hebdo”, o tyle obecnie w jego partii bryluje posłanka z obozu anty-Charlie, która „nie płakała” nad losem pisma.

Ta transformacja socjalistycznego weterana jest jednym z powodów pojawienia się dodatkowych kandydatów w wyborach prezydenckich. Może nie głównym, ale istotnym. Fabien Roussel i Arnaud Montebourg to dwaj republikańscy tradycjonaliści, którzy żądają powrotu lewicy do korzeni i nie chcą poprzeć platformy Mélenchona. Komunista zachowuje przy tym konsekwentnie progresywne stanowisko, podczas gdy Montebourg otworzył się na socjalną prawicę i przyjął część z jej postulatów. Bardziej to zaszkodziło jego kampanii, niż jej pomogło, co z kolei pokazuje zagrożenie płynące z nadmiernej fiksacji na oporze wobec „nowej lewicy”. W drugą stronę poszli niektórzy zwolennicy socjalistów lub Zielonych, którzy czasem otwarcie postulują zerwanie z klasą pracującą i skupienie się na klasie średniej oraz mniejszościach.

Gdzie lewicowców sześć, tam nie ma co jeść

Czy wobec tego możliwa jest trzecia droga, która połączy zwaśnione strony? Być może tak i warto wrócić tu do Mélenchona. W czasie swojej transformacji z zażartego republikanina w umiarkowanego tożsamościowca socjalista znalazł się chwilowo w złotym punkcie, gdy wydawało się, że może odnieść sukces i zjednoczyć wokół siebie lewicę. Mowa o kampanii prezydenckiej w 2017 roku, w której zdobył blisko 20 proc. głosów i otarł się o drugą turę. Z jednej strony Mélenchon uderzał wtedy w bardzo patriotyczne tony. Na każdym kroku zapewniał o przywiązaniu do idei Rewolucji Francuskiej, a organizowane przez niego demonstracje konkurowały liczbą trójkolorowych flag z wiecami Frontu Narodowego. Z drugiej, był antykolonialny i progresywny we wszystkich „modnych” tematach, przyciągając wyborców zainteresowanych głównie kwestiami kulturowymi lub ekologicznymi.

Wreszcie, co najważniejsze, umiejętnie nadawał ton kampanii, sprowadzając swoją narrację do postulatów społeczno-ekonomicznych, unikając w ten sposób wpadania w tożsamościowe pułapki. Pytanie, czy teraz możliwe byłoby powtórzenie podobnej strategii w realiach pogłębionej amerykanizacji i „rasizacji” francuskiej polityki.

„Miejsca, które nie mają znaczenia”. Elity mają problem z politycznymi wyborami peryferii

Aktualna kampania pokazuje, że Francja pogrążyła się w wojnie lewicowych i (silniejszych) prawicowych obozów tożsamościowych, a debata publiczna kręci się wokół tematów kulturowych. Dyskurs klasowy jest coraz bardziej wypierany przez wizje konfliktu grup etnicznych czy religijnych. Wobec narracji o „zderzeniu cywilizacji” lewica nie ma spójnej odpowiedzi, ponieważ recepty uniwersalistów i komunitarystów są odmienne. A gdzie dwóch się bije, tam trzeci korzysta – tak jak w tym przypadku Zemmour.

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Artur Troost
Artur Troost
Student UW, publicysta Krytyki Politycznej
Student historii i socjologii na Uniwersytecie Warszawskim. Publicysta Krytyki Politycznej.
Zamknij