Węgierskiej opozycji udało się obronić choćby częściową niezależność instytucji kultury. Bardziej niż z demonstracji ulicznych odwrót Fideszu może jednak wynikać z wewnętrznych potyczek, jakie toczą ze sobą politycy i interesariusze ze świata kultury.
Od kilku lat okres przedświąteczny na Węgrzech to czas przemiany węgierskiego parlamentu w ustawodawczy kombinat, hurtowo przyjmujący kontrowersyjne ustawy. Rząd Viktora Orbána wykorzystuje złe warunki pogodowe i zmniejszoną czujność polityczną obywateli, by przepchnąć przez parlament swoje najbardziej destrukcyjne projekty. Szeroko krytykowana ustawa o mediach została przyjęta cztery dni przed Bożym Narodzeniem w 2010 roku, podobnie jak tzw. ustawa niewolnicza, która w ubiegłym roku wywołała falę masowych protestów, a można wymieniać dalej.
czytaj także
Na długiej liście nowych ustaw przyjętych przez dwa dni, 10 i 11 grudnia, znajdujemy:
- dwie ustawy ograniczające i tak już okrojone uprawnienia samorządów lokalnych, zwłaszcza rad miejskich, co interpretowane jest jako vendetta przeciwko miastom, które podczas październikowych wyborów opowiedziały się za partiami opozycyjnymi;
- ustawę znacznie zaostrzającą sankcje, jakie można nakładać na parlamentarzystów za „zakłócanie porządku” w parlamencie – w ten sposób dysponujący bezwzględną większością głosów Fidesz zaciska pętlę na szyjach posłów opozycji, którzy w ostatnim roku próbowali wstrzymać prace poprzez długie debaty parlamentarne lub akcje nieposłuszeństwa obywatelskiego;
- ustawę wykluczającą najbiedniejsze warstwy społeczne z krajowego systemu opieki zdrowotnej.
Nie mniej kontrowersyjny okazał się czwarty projekt, zmierzający do całkowitej zmiany systemu finansowania instytucji kultury. Wiadomość o proponowanej ustawie pojawiła się w pierwszym tygodniu grudnia, kiedy rzecznicy Fideszu zasygnalizowali, że partia planuje przyjąć ustawę przed końcem obecnej sesji parlamentarnej, który przypada w połowie grudnia. Ustawa rzeczywiście została przyjęta, chociaż w wersji całkowicie pozbawionej większości najbrutalniejszych zapisów.
Oryginalny projekt tej ustawy zakładał całkowite zniesienie obecnego systemu finansowania, opierającego się na Narodowym Funduszu Kulturalnym (NKA), organie w większości kontrolowanym przez osoby z nadania Fideszu, wciąż jednak zachowującym pewną autonomię i uwzględniający głosy samych interesariuszy. Nowy sposób finansowania kultury prowadziłby do scentralizowania decyzji w rękach ministra ds. zasobów ludzkich oraz kilku lojalnych wobec rządu przedstawicieli kultury.
Ustawa zakładała także całkowite obcięcie państwowego finansowania niezależnych teatrów, a jednocześnie dawała rządowi prawo wetowania kierownictwa teatrów mianowanego przez samorządy lokalne. Ogólnie mówiąc, był to kolejny projekt restrykcyjnej centralizacji, tak charakterystycznej dla rządu Orbána, oraz kolejny epizod postępującej dominacji w sferze kultury.
Sama ustawa oraz pośpiech, z jakim próbowano ją przyjąć, wywołały intensywną reakcję ze strony artystów, organizacji pozarządowych i polityków opozycji. 9 grudnia kilka tysięcy protestujących przeszło ulicami Budapesztu, dołączył do nich także nowo wybrany prezydent miasta Gergely Karácsony. Polityk z partii Dialog na rzecz Węgier powiedział zgromadzonym, że bronią wolności Budapesztu przed autorytarnymi rządami, i dodał: „Robimy to w uprawnionej samoobronie”.
Jeszcze przed demonstracjami stało się jasne, że rządowa napaść na kulturę spali na panewce. W ostatecznym brzmieniu ustawa, w kształcie, w jakim trafiła ona pod obrady parlamentu, nie zawierała już najbardziej kontrowersyjnych zapisów: obecny format Narodowego Funduszu Kulturalnego nie został zmieniony, a zakaz finansowania niezależnych teatrów został wykreślony, podobnie jak ministerialne prawo weta wobec dyrektorów instytucji mianowanych przez burmistrzów.
Opozycja bierze węgierskie miasta. Pomogło zjednoczenie (i jeden skandal)
czytaj także
Nie ulega wątpliwości, że groźba demonstracji ulicznych odegrała rolę w tym wyraźnym, choć rzadkim odwrocie Fideszu. Tak zwana ustawa niewolnicza z 2018 roku sprawiła, że na ulice wyszło o wiele więcej osób – wtedy jednak rząd nie wycofał swoich propozycji. Wielu obserwatorów zachodzi zatem w głowę, gdzie leży przyczyna takiego obrotu sytuacji. Zgodnie ze źródłami 444.hu zmiana planu mogła wynikać bardziej z wewnętrznych potyczek, jakie toczą ze sobą politycy i interesariusze ze świata kultury w ramach samego Fideszu. Ta niezależna witryna internetowa uważa, że umiarkowane skrzydło rządzącej partii, wraz z podlegającymi im instytucjami kultury, dla których zmiany byłyby niekorzystne, zbuntowało się przeciwko bardziej nieprzejednanym partyjnym „wojownikom kultury”.
Bardziej niż z demonstracji ulicznych zmiana planu mogła wynikać z wewnętrznych potyczek, jakie toczą ze sobą politycy i interesariusze ze świata kultury.
Konflikt między tymi obozami trwa od kilku lat, a szef partii, obecny premier, wykonuje gest to w jedną, to w drugą stronę, nie opowiadając się jednak za żadną. „Wojownicy kultury” twierdzą, że polityka rządu jest zbyt miękka, że aktywnie nie zajmuje przestrzeni, w których jakoby działają „lewicowo-liberalni artyści”. Pragmatycy zaś sceptycznie odnoszą się do skuteczności tego rodzaju strategii, ale mimo że nie przeszkadza im zwiększanie kontroli politycznej nad finansowaniem i zarządzaniem instytucjami kultury, to o wiele bardziej „liberalnie” podchodzą do treści twórczości artystycznej.
Pragmatyści tym razem wygrali. Jednak Adrienn Zubek, współprzewodnicząca Stowarzyszenia Niezależnych Artystów, powiedziała serwisowi Mérce.hu, że odrzucone na razie plany mogą w każdej chwili powrócić, a zmiany będzie można wprowadzić niejako w tle, bez reform ustawodawczych.
Cały skandal wokół rządowego projektu zawierał jeszcze jeden istotny element, który także mógł odegrać rolę w wewnątrzpartyjnym oporze wobec niego. Dwa tygodnie temu jeden z najznamienitszych węgierskich reżyserów Péter Gothár został zmuszony do odejścia z prestiżowego budapesztańskiego teatru i Uniwersytetu Sztuki Teatralnej i Filmowej z powodu oskarżeń o nadużycia seksualne. Gothár przyznał się do zarzucanych mu czynów i przeprosił za jeden przypadek – pomimo że historie w mediach i wypowiedzi świadków wskazują, że takich przypadków było więcej.
czytaj także
Fakt, że Gothár niewątpliwie należy do węgierskiej liberalnej inteligencji, został wykorzystany przez znaczną część Fideszu jako uzasadnienie zamachu na całą sferę kultury. Chociaż plan reformy opracowywano już od pewnego czasu, zanim jeszcze pojawiły się zarzuty, nie powstrzymało to szefa grupy parlamentarnej Fideszu i całej machiny propagandowej przed wypowiedziami nazywającymi teatry „molestowniami”.
W ciągu ostatnich kilku lat węgierską sceną artystyczną – zwłaszcza teatralną – wstrząsały wychodzące na światło dzienne przypadki molestowania seksualnego. Ostatnio pojawiły się kolejne zarzuty, tym razem wobec aktora sympatyzującego z Fideszem. Wszystkie te historie wskazują na istnienie szerszego, systemowego problemu związanego z nadużyciami i przemocą w miejscu pracy – problemu niezwiązanego ani z rzeczywistą, ani domniemaną przynależnością do opcji czy partii politycznej. Fakt, że niektórzy komentatorzy ze strony rządu próbowali rozciągnąć ten problem na cały węgierski teatr, wywołał niezadowolenie nawet wśród artystów o jasno zadeklarowanych prawicowych poglądach.
Trwa szał wymazywania peerelowskich festiwali. Dumę zastąpił wstyd
czytaj także
Problem zaostrza to, że rząd regularnie odmawia zajęcia się kwestiami przemocy domowej i nadużyć seksualnych, stale blokując ratyfikację konwencji stambulskiej. Te wszystkie taktyczne omsknięcia doprowadziły zatem do sytuacji, w której Fidesz i rząd zostały zmuszone do odwrotu. „Wojna kulturowa” jeszcze się jednak nie zakończyła.
**
Z angielskiego przełożyła Katarzyna Byłów.