Czytaj dalej

Trwa szał wymazywania peerelowskich festiwali. Dumę zastąpił wstyd

Występy w Zielonej Górze to był talent show, droga kariery dla amatora. Na Festiwalu Piosenki Żołnierskiej w Kołobrzegu występowały gwiazdy. Dziś – paradoksalnie – udział w nim jest wstydliwy. Chciałem przełamać czarno-białą wersję historii, a kultura popularna, wbrew pozorom, daje taką możliwość – mówi autor książki „Festiwale wyklęte” Bartosz Żurawiecki.

Agnieszka Wiśniewska: Festiwal Piosenki Żołnierskiej w Kołobrzegu i Festiwal Piosenki Radzieckiej w Zielonej Górze, czyli dwa „festiwale wyklęte”, o których napisałeś książkę, to imprezy, które ty żywo pamiętasz. Coś, co się w domu oglądało?

Bartosz Żurawiecki: Oglądało się. Zwłaszcza w latach 70., kiedy festiwale te przeżywały swój rozkwit i były transmitowane przez telewizję z dużą pompą, a jeszcze nie były naznaczone odium, jakie na nie spadło w stanie wojennym.

Zielonej Góry nie oglądało się z tak wielkim zapałem, bo był to głównie konkurs amatorów, a gwiazdy pojawiały się na scenie jedynie gościnnie. No i jednak stosunek do Związku Radzieckiego nie był w społeczeństwie szczególnie przychylny przez cały czas trwania PRL-u, Zieloną Górę poniekąd więc postrzegano jako imprezę „kolonizacyjną”. Za to Kołobrzeg, czyli Festiwal Piosenki Żołnierskiej, jak najbardziej się oglądało, znało się jego gwiazdy. Ja byłem wtedy małym chłopcem, więc dla mnie był to wielki świat. Jest w tej książce zawarty także mój osobisty sentyment.

A kiedy zauważyłeś, że te festiwale są „wyklęte”, że z imprez oglądanych chętnie w telewizji zmieniły się w takie, które gwiazdy sceny wykreślają z życiorysów?

To jest paradoks historii. Festiwal Piosenki Radzieckiej skończył się razem z PRL-em. Ostatnia edycja odbyła się w 1989 roku, zaraz po wyborach czerwcowych. Po latach próbowano nawiązać do tej imprezy i organizowano w Zielonej Górze Festiwal Piosenki Rosyjskiej, ale Rosja najechała na Krym i znowu polityka ukróciła występy sceniczne.

Festiwal Piosenki Żołnierskiej „turlał się” w różnej formie do 1997 roku. I jeszcze na początku lat 90. nie był postrzegany jako impreza jednoznacznie kojarząca się z „reżimem”. To jednak były piosenki o naszym wojsku – może ludowym, ale naszym. O naszych zwycięstwach, sławie polskiego oręża i tak dalej. Ale 20 lat temu i ten festiwal zniknął z mapy letnich imprez muzycznych.

Od 20 lat trwa istny szał wymazywania tych festiwali zarówno z biografii artystycznych, jak i pamięci zbiorowej. Dumę zastąpił wstyd. Paradoksalnie bardziej wstydliwy jest dziś udział w Festiwalu Piosenki Żołnierskiej. O festiwalu w Zielonej Górze jego uczestnicy mówią chętniej, szczególnie ci, którzy tam debiutowali jako bardzo młodzi ludzie.

Zielona Góra była PRL-owskim talent show. Występowali tam amatorzy, którzy zostali dostrzeżeni przez instruktora w domu kultury albo przez nauczycielkę rosyjskiego. Przechodzili przez sito eliminacji. Na koniec występowali na dużej scenie. Festiwal pokazywała telewizja i oglądała go cała Polska. Zwycięzcy dostawali nie tylko samowar, ale i wycieczkę do bratnich krajów. Normalnie Idol czy Mam talent, tylko pół wieku temu.

Parę osób spośród tych, które wystąpiły w Zielonej Górze, zrobiło karierę. Dzisiaj, zapewne dlatego, że prościej znaleźć dla festiwalu w Zielonej Górze współczesne punkty odniesienia, właśnie owe talent shows, łatwiej jest artystom tłumaczyć się z udziału w tamtym festiwalu. Wtedy to była droga kariery dla amatora. Z Festiwalem Piosenki Żołnierskiej jest większy kłopot. Ciężko to porównać z jakąś imprezą współczesną, więc trudno tę imprezę oswoić.

Pospiszyl: Ludowa historia PRL ciągle czeka na napisanie

Jedna z piosenkarek bardzo mnie prosiła, żebym nie wspominał, że wystąpiła w Kołobrzegu. Obiecała, że opowie mi o Zielonej Górze wszystko , ale o Kołobrzegu mam nie pisać.

Te dwa festiwale funkcjonowały w kalendarzu obok Opola i Sopotu.

To była „wielka czwórka”. Najwcześniej, na początku czerwca, odbywał się festiwal w Zielonej Górze. Rozpoczynał sezon wakacyjno-urlopowy i jako najmniej spektakularny szedł na początek. Potem było Opole. W lipcu Kołobrzeg, który gromadził na widowni wczasowiczów, którzy zjechali nad polskie morze. No a Sopot w sierpniu był zwieńczeniem sezonu jako festiwal międzynarodowy, z zagranicznymi gwiazdami.

W Zielonej Górze i Kołobrzegu występowali ci najbardziej znani. Janusz Panasewicz, Urszula, Maryla Rodowicz z Danielem Olbrychskim. Krzysztof Materna był dwukrotnie konferansjerem na festiwalu.

Dziś rynek festiwalowy jest dużo większy. Tamte festiwale oglądała cała Polska, a zarazem miały one swojski, niemal biesiadny charakter. Propaganda oczywiście się tam sączyła. Była czymś w rodzaju fasady, jazdy obowiązkowej. Jak się tę fasadę „odtrąbiło”, to można było pokazać np. zespół Happy End, który wygląda jak z dekadenckiego Zachodu.

Białe kozaki nad kolano, golizna, gitarzyści w złotych spodniach. Poza rozmowami z artystami z tamtych czasów skąd czerpaliście wiedzę o festiwalach wyklętych?

Założyliśmy, że ludzie niechętnie będą o nich mówić i że musimy się opierać na archiwach.

Kiedy mówisz my, mówisz o sobie i Krzyśku Tomasiku, redaktorze w wydawnictwie KP i znanych szperaczu w archiwach PRL-owskich.

Krzysiek mi pomagał. Mamy podobny, kampowo-sentymentalny stosunek do kultury popularnej PRL-u, lubimy przeczesywać jej archiwa.

Kupiona za dewizy „wolność od” przeciętności PRL

Przeczytałem większość tego, co napisano o obu festiwalach. Zacząłem docierać do ludzi, którzy występowali w Kołobrzegu czy Zielonej Górze; pytałem, czy jednak nie chcieliby porozmawiać. Reakcje były różne. Te osoby, które cały czas funkcjonują w świecie estradowym, wciąż się z tego utrzymują, nie odpowiedziały albo odpowiedziały zdawkowo, czyniły wiele zastrzeżeń. Natomiast okazało się, że chętne do rozmowy są te osoby, dla których występ w Kołobrzegu czy Zielonej Górze był jednorazową przygodą, bo przeważnie nie kontynuowały kariery na scenie.

Choć wielu z tych, którzy wystąpili np. w Zielonej Górze jako amatorzy, zostało w życiu artystycznym. Ktoś pracuje w teatrze, ktoś w filharmonii.

Te losy różnie się potoczyły. Pani Elżbieta z Wrześni została farmaceutką, a ktoś inny został śpiewakiem operowym albo aktorem teatrów muzycznych. Amatorzy z Zielonej Góry wspominają ten festiwal z sentymentem.

A w nagrodę – Złoty Samowar i podróż „Pociągiem przyjaźni” do ZSRR

Kołobrzeg to nie byli amatorzy.

Był na festiwalu konkurs amatorów, ale nie on stanowił jego sedno. Wokół festiwalu kołobrzeskiego z czasem wytworzyła się specyficzna konstelacja artystów, którzy regularnie na nim występowali. Wojsko dobrze płaciło, wiec były to intratne występy. Między festiwalami wykonawcy jeździli na tournée po Polsce. Z tego cały rok się utrzymywali. Ta grupa zmonopolizowała festiwal. Po ’89 roku zostali dość równo wycięci.

Jak ta grupa reagowała na próby kontaktu?

Raczej dobrze – albo wcale. Dla wielu to była szansa opowiedzenia historii, która nigdy nie została spisana. Także szansa obronienia się przed odium, które na nich spadło – że byli reżimowymi artystami, sprzedawali się władzy, sławiąc wojsko polskie i wieczną przyjaźń ze Związkiem Radzieckim. Dziś większość z nich ma dystans do przeszłości. Nie opowiada na klęczkach o tym, jak to pięknie było, kiedy śpiewali wojskowe piosenki. Przyznają się też do kompromisów, na jakie musieli wówczas iść.

Lipman: „Nasze tradycyjne wartości” – oto rosyjski patriotyzm

W dzisiejszym show biznesie artyści też chodzą na kompromisy.

I to nawet dużo gorsze i bardziej skomplikowane. Ośrodków władzy jest znacznie więcej, jest więcej stron do „zaspokojenia”.

Czyli jak padnie kapitalizm, to dzisiejszych artystów też dopadnie odium wstydu za występy w reklamach albo na festiwalach sponsorowanych przez producentów napojów?

Albo jak padnie PiS, będzie się trzeba tłumaczyć z występów w TVP.

W książce przywołujesz cytat z Kundery: „Braterstwo wszystkich ludzi świata można zbudować na kiczu”. Po latach można by uznać, że ten kicz, który wylewa się ze scen festiwali, jest rzeczywiście wstydliwy. Ale to nie estetyka jest wstydliwa, a polityka.

Dziś polityczny kicz się zmienił. Są nim żołnierze wyklęci. W kicz zmieniło się powstanie warszawskie, o którym niewiele wtedy się mówiło. Na festiwalach nie wspominano o powstaniu w getcie warszawskim, bo to by burzyło ówczesną kiczowatą wizję dziejów. Kicz polityczny jest sposobem zmagania się z historią i jej złożonością.

Powstanie warszawskie jako apokalipsa zombie

Z czym mamy wieczne problemy.

O festiwalu w Kołobrzegu wydał też książkę IPN. Jak się otwiera pierwszą stronę, to trafia się na napis: „Instytut Pamięci Narodowej, Komisja Ścigania Zbrodni przeciwko Narodowi Polskiemu”. Myślę sobie, chwilę, zachowajmy proporcje. Występ w Zielonej Górze czy Kołobrzegu był zbrodnią na narodzie? To, że zaśpiewałeś piosenkę Ałły Pugaczowej po rosyjsku?

A dziś śpiewasz w telewizyjnym talent show piosenkę amerykańską…

…i nikt nie myśli o tym jak o zdradzie narodowej.

Czy poddaństwie politycznym…

…i praniu mózgu. Chciałem przełamać czarno-białą wersję historii, a kultura popularna, wbrew pozorom, daje taką możliwość. Rozrywka w łatwy sposób przemyca różne treści, także propagandowe, ale jest też po prostu rozrywką, czymś, co ma nieść radość, pozwalać na chwilę relaksu. Interesowało mnie zbadanie tej ambiwalencji.

Ty mówisz o przełamaniu czarno-białej historii PRL, a mnie to przypomina odzyskiwanie biografii, które widziałam podczas pracy w Ursusie czy na Żeraniu. Czarno-biała opowieść o PRL sprawia, że wszystko, co się wtedy robiło w oficjalnym obiegu, było niemalże kolaborowaniem z reżimem. Czy to występ na scenie amatorskiego festiwalu piosenki radzieckiej, czy składanie traktorów w Ursusie albo samochodów w fabryce na Żeraniu. A przecież w Ursusie robiono bardzo dobre traktory. Tyle że dziś, po latach, pracujący tam ludzie nie mogą być z tego dumni, nie mogą pokazać wnukom miejsca, gdzie pracowali, bo zakładu nie ma. A w ogóle „za komuny” wszyscy się obijali, wszystko było złe i badziewne. Ci ludzie stracili część biografii. Stracili ją robotnicy i stracili ją amatorzy śpiewający rosyjskie piosenki w Zielonej Górze.

Przywrócić dumę Ursusa

To się wzmaga. Język dzisiejszej propagandy politycznej jeszcze mocniej każe określić się po którejś ze stron i jeszcze bardziej maluje historię w czerni i bieli. Nie docenia się opowieści mikro, naszego życia po prostu. Codzienne życie gwiazd to są występy, trasy koncertowe. W tamtych czasach były to głównie wyjazdy na Wschód, do Związku Radzieckiego i innych krajów „bloku”. Po ’89 roku odcięliśmy się od Wschodu, a Zachód tak od razu nas nie chciał. Artyści stracili na tej transformacji, przynajmniej część z nich.

Po latach można sobie pozwolić na ahistoryczne spojrzenie, ale też odklejenie się od jednej tylko daty 1989. Można – przeglądając YouTube’a, bo twoją książkę trzeba czytać z YouTubem pod ręką – trafić na ciekawostki. Cytujesz w książce Jarosława Mikołajewskiego, który mówi, że piosenka Biały krzyż uświadomiła mu, że „w zalewie żołnierskiej tandety istnieje jakaś nić prawdziwego wzruszenia”. Są piosenki, których dziś słucha się i myśli, że jest w nich coś queerowego. Jakie ładne chłopaki, piszesz, to piosenka, którą na paradzie równości można by dziś puszczać.

Z bezpiecznej perspektywy czasu można to przeinterpretować z punktu widzenia, który pojawił się w kulturze później. Dziś mogę czytać festiwale po queerowemu. I to jest część fajnej zabawy popkulturą.

Czytałam ostatnio dwie książki o disco polo i tam też mnie ta zabawa wciągnęła. Okładki kaset discopolowych bandów to by dziś mogły być okładki „Repliki”. Wracając do Zielonej Góry i Kołobrzegu: przejrzenie tych nagrań pokazuje, jak wbrew pozorom różnorodne były te festiwale i jak niejednolity był PRL.

PRL zlał nam się w jedną masę. A przecież Polska była inna w latach 60. za Gomułki, inna w 70. za Gierka, w czasie tworzenia przynajmniej pozorów światowości, a potem jeszcze inna w kryzysowych latach 80. To widać, chociażby wtedy, gdy obserwuje się zmiany w formie rejestracji telewizyjnej festiwali, zmiany w technologii wokół sceny. To jest nie tylko zmiana z rejestracji czarno-białej na kolorową, ale potem też ulepszenie tej kolorowej transmisji w latach 70. i pogorszenie w latach 80.

Odważ się być średnim!

Festiwale to był ogromny przemysł rozrywkowy.

Wojsko miało pieniądze i spełniało ważną funkcje kulturotwórczą, polityczno-społeczną. Miało władzę. Pobór był dla mężczyzn obowiązkowy, więc prawie każdy facet jakoś się musiał z wojskiem zmierzyć.

Plus wojsko miało infrastrukturę, jednostki po całej Polsce, a w nich kluby garnizonowe.

Dzięki temu między festiwalami było gdzie organizować artystom występy. Ta infrastruktura podupadła albo całkowicie zniknęła. Przemysł rozrywkowy wytworzył nową.

Dyskoteki, letnie festiwale muzyczne ze scenami rozkładanymi w szczerym polu i zwijanymi po imprezie.

Festiwale w Zielonej Górze i Kołobrzegu są częścią historii polskiego przemysłu rozrywkowego.

**
Bartosz Żurawiecki (1971) – dziennikarz, krytyk filmowy, felietonista i pisarz. Szef działu recenzji w miesięczniku „Kino”. Laureat Nagrody im. Krzysztofa Mętraka (1996) i Nagrody PISF-u (2014). Autor powieści Trzech panów w łóżku, nie licząc kota (2005), Ja, czyli 66 moich miłości (2007), Nieobecni (Wydawnictwo Krytyki Politycznej 2011) i Do Lolelaj. Gejowska utopia (2017), a także zbioru dramatów Erotica alla polacca (2005). W 2001 roku był jednym z założycieli Kampanii Przeciw Homofobii (KPH).

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Agnieszka Wiśniewska
Agnieszka Wiśniewska
Redaktorka naczelna KrytykaPolityczna.pl
Redaktorka naczelna KrytykaPolityczna.pl, w latach 2009-2015 koordynatorka Klubów Krytyki Politycznej. Absolwentka polonistyki na UKSW, socjologii na UW i studiów podyplomowych w IBL PAN. Autorka biografii Henryki Krzywonos "Duża Solidarność, mała solidarność" i wywiadu-rzeki z Małgorzatą Szumowską "Kino to szkoła przetrwania". Redaktorka książek filmowych m.in."Kino polskie 1989-2009. Historia krytyczna", "Polskie kino dokumentalne 1989-2009. Historia polityczna".
Zamknij