Unia Europejska

Demografia, migracja i gender to zdaniem Orbána główne wyzwania stojące przed Węgrami

W mowie Viktora Orbána wygłoszonej w Băile Tuşnad problematyczne były nie tylko próbki holocaustowego „humoru” i fantazje o czystości węgierskiej rasy. Warto zwrócić uwagę na coś jeszcze.

Viktor Orbán już dawno upodobał sobie górski kurort Băile Tuşnad. Co roku zbiera się tam letni uniwersytet, który w założeniu miał służyć promowaniu węgiersko-rumuńskiej współpracy – miejscowość znajduje się w Transylwanii, dziś położonej w Rumunii, w sercu terenów zamieszkanych przez deklarujących węgierską narodowość Seklerów. Od ponad dekady letnia szkoła służy jednak głównie jako platforma dla propagandy Fideszu i samego Orbána. To w Băile Tuşnad węgierski premier ogłosił w 2014 roku, że będzie budował w swoim kraju „demokrację nieliberalną”. Jego tegoroczne przemówienie z letniej imprezy, które wygłosił w ubiegłą sobotę, ma jednak spore szanse, by przyćmić to sprzed ośmiu lat.

Światowe media pisały głównie o dwóch oburzających rzeczach, jakie powiedział Orbán. Po pierwsze, o tym, że zadając pytanie, jak Unia Europejska chce wyegzekwować swoje rekomendacje zmniejszenia zużycia gazu w państwach członkowskich, „zażartował”: „jak wiemy z historii, Niemcy mają doświadczenie w tej sprawie”. Po drugie, o deklaracji, że Węgrzy nie chcą być ludźmi „rasy mieszanej”, a wielokulturowe państwa Europy Zachodniej „nie są już dłużej narodami, są wyłącznie zbieraniną różnych ludów”.

Słowa te oburzyły polityków w całej Europie, a nawet na Węgrzech. Wieloletnia doradczyni Orbána, Zsuzsa Hegedus nazwała mowę węgierskiego premiera „czysto nazistowskim tekstem godnym Goebbelsa” i w proteście podała się do dymisji.

W mowie Orbána z soboty problematyczne były jednak nie tylko próbki holocaustowego „humoru” i fantazje o czystości węgierskiej rasy. Cała mowa była przesiąknięta językiem i figurami typowymi dla skrajnej prawicy, zawierała w sobie wizję polityki, stojącą w radykalnej sprzeczności z wartościami, na jakich opiera się europejski projekt.

Demografia, migracja i gender

„Europa umiera” – tak można streścić pierwszą część przemówienia Orbána. Ten proces ma według węgierskiego premiera wiele wymiarów. „Europa traci swoją siłę, autorytet, zdolność do działania”, nie kontroluje kluczowych dla własnego rozwoju gospodarczego surowców i źródeł energii – mówił. Jej zachodnia część niespecjalnie jest już nawet Europą, to już świat postzachodni, gdzie w 2050 roku przynajmniej w miastach liczba osób pozaeuropejskiego pochodzenia przekroczy 50 proc. Zachodni świat pada bowiem ofiarą „islamskiej cywilizacji”, która „coraz bardziej przybliża się do Europy”. Na domiar złego zachodnia część Europy uległa „genderowemu szaleństwu”, które próbuje narzucić takim narodom jak Węgrzy.

Demografia, migracja i gender to zdaniem Orbána trzy główne wyzwania stojące przed Węgrami. „Nie dajcie się zwieść” – wzywał rodaków – „trwa wojna, mamy kryzys energetyczny i gospodarczy, inflację, ale to nie może nam przesłonić kwestii migracji i gender. To na tych polach rozstrzygnie się przyszłość”.

Co w takim razie robić? Po pierwsze, Węgrzy muszą zwiększyć przyrost naturalny. „Czy nam się to podoba, czy nie, ludy świata można podzielić na dwie kategorie: te, które są w biologicznym stanie utrzymać swoją liczebność, i te, które nie są. My należymy do tej drugiej grupy. To jest alfa i omega, jeśli sytuacji nie uda się odwrócić, to zostaniemy zastąpieni jako ludność zamieszkująca Kotlinę Karpacką” – przestrzegał Orbán.

Po drugie, trzeba bronić Węgier przed migracją, zwłaszcza tą ze świata islamu. Fala napiera na Węgry – jak przedstawiał to lider Fideszu – z dwóch kierunków, z południa i z zachodu. Tę pierwszą falę Węgrom udało się odeprzeć w czasie kryzysu uchodźczego z 2015 roku, z tą drugą może przyjść zmierzyć się przyszłym pokoleniom. Jeśli bowiem procesy demograficzne w zachodniej Europie się nie odwrócą, Węgry będą musiały bronić się „także przed zagrożeniem z Zachodu”.

Wreszcie po trzecie, Węgry muszą wytrwać w oporze przeciw narzucanemu im z Zachodu „genderowemu szaleństwu”. W Węgrzech rodzina, mówił Orbán, to ciągle instytucja, gdzie matka jest kobietą, a ojciec mężczyzną i dopóki będzie rządził Fidesz, tak zostanie.

Czy to tylko propaganda?

Wizja, którą przedstawił węgierski premier, stawia go poza współczesną Europa jako pewną wspólnotą wartości. Orbán wprost odwołuje się do rasistowskiej teorii wielkiego zastąpienia, która głosi, że liberalne elity dążą do zastąpienia rdzennej ludności Europy i Ameryki Północnej migrantami spoza Europy – gotowymi pracować za mniej i głosującym na lewicę w Europie, a na demokratów w Stanach.

Syndrom oblężonej rasy, czyli o co chodzi z wielkim zastąpieniem

Warto mieć w pamięci, że teoria ta zdążyła już zainspirować kilka morderczych ataków terrorystycznych wymierzonych w czarnych, muzułmanów, a nawet Żydów (bo to oni często wskazywani są jako siła, która zaplanowała wielkie zastąpienie) w wielu miejscach na świecie, od Nowej Zelandii po Stany Zjednoczone.

Wizja demografii jako pola wojny o sumie zerowej była charakterystyczna dla wyobraźni politycznej dwudziestowiecznych faszyzmów i do niedawna funkcjonowała głównie na skrajnie prawicowym marginesie. Podobnie jak urasowiona koncepcja Europy. W wizji Orbána Europejczykiem nie można się stać, nawet w drugim lub trzecim pokoleniu, trzeba mieć co najmniej białych pradziadków, którzy Europejczykami się urodzili. Premier Węgier faktycznie odmawia prawa do asymilacji i europejskości tym wszystkim obywatelom Unii Europejskiej, których rodzice albo dziadkowie urodzili się w pozaeuropejskim kręgu kulturowym.

Jednym z celów powstania Unii Europejskiej było zabezpieczenie Europy przed powrotem podobnych języków i opierającej się na niej polityki. Fakt, że Orbán, było nie było premier kraju członkowskiego UE, mówi otwarcie tak brunatniejącym językiem, jest klęską Europy.

Można i trzeba oczywiście wziąć poprawkę na to, że Orbán mówił do swoich zwolenników, że twardy ideologiczny przekaz niekoniecznie musi przekładać się na twardą politykę. Warto też jednak pamiętać, że złożonej w Băile Tuşnad obietnicy budowy „demokracji nieliberalnej” Orbán jak najbardziej dotrzymał. Węgry nie są już liberalną demokracją. Są państwem, gdzie co prawda odbywają się wybory, ale okienko pozwalające opozycji je realnie wygrać jest bardzo niewielkie i ciągle się zmniejsza. Z roku na rok kurczą się przestrzenie, gdzie społeczeństwo obywatelskie mogłoby się organizować, poszukiwać niezależnych informacji, swobodnie artykułować swoje opinie, a nawet prowadzić ekonomiczną aktywność bez kooptacji do skupionego wokół Fideszu oligarchicznego układu.

Polityczne piekło nad Dunajem. Cała opozycja nie dała rady Orbánowi

Język ma swoje konsekwencje. Sączona regularnie rasistowska, antyislamska propaganda przestrzegająca przed czekającą Europę apokalipsą, podlana antysemickimi aluzjami i odniesieniami do Sorosa, zmienia Węgrów, będzie budować społeczne poparcie dla jeszcze bardziej autorytarnej i antyliberalnej polityki rządzącego na Węgrzech układu niż obecnie.

Byle do 2024

Co ciekawe, cała katastroficzna, wojenna retoryka sobotniego przemówienia Orbána nagle łagodnieje, gdy węgierski premier zaczyna mówić o jednym państwie – Rosji. Lider Fideszu powtarzał w Rumunii klisze rosyjskiej propagandy.

Z jednej strony przyznał, że to Rosja napadła na Ukrainę, z drugiej tłumaczył, że trzeba zrozumieć, że atak nastąpił dlatego, że NATO nie zgodziło się na konkretne żądanie Rosji: zobowiązanie do tego, że Ukraina nigdy nie stanie się członkiem Sojuszu. Rosjanie postanowili więc zagwarantować sobie środkami wojskowymi to, czego nie udało się uzyskać przy pomocy dyplomacji. Innymi słowy, Orbán uznaje, że NATO jest co najmniej współwinne wojny.

Węgierski przywódca przekonywał też, że strategia, jaką przyjął Zachód wobec wojny, nie działa i nie zadziała: nawet wspomagana zachodnim sprzętem Ukraina nie ma szans pokonać Rosji, sankcje gospodarcze nie robią na Rosjanach wrażenia, reżim Putina okazał się stabilniejszy, niż Zachód przypuszczał, za to wojna uderza w gospodarczą i polityczną stabilność kolejnych europejskich państw.

Strategię trzeba więc zmienić, przekonywał węgierski polityk. Nie ma sensu wysyłać broni Ukrainie, bo to tylko przedłuża konflikt, trzeba zrobić wszystko, by doszło do rozpoczęcia rozmów pokojowych. Inaczej grozi nam nowa zimna wojna, co dla Węgier jest szczególnym zagrożeniem. Jako państwo frontowe będą miały ograniczone możliwości rozwoju gospodarczego, podczas gdy pokój daje im szanse na pełnienie funkcji pomostu między wschodem i zachodem, przyciąganie inwestycji z jednej i drugiej strony.

Orbán szans na pokój upatruje głównie w zmianie władzy w Stanach oraz państwach zachodniej Europy, szczególnie doświadczających kosztów wojny. Pierwszy taki test stabilności systemu w warunkach wojennych przejdą Włochy we wcześniejszych wyborach zaplanowanych na wrzesień – wiadomo, komu kibicuje w nich Budapeszt.

Włochy: „Super Mario” rezygnuje, nad krajem krążą sępy ultraprawicy

Orbán a sprawa polska

Sporo miejsca węgierski lider poświęcił też Polsce. Przyznał, że dziś Warszawę i Budapeszt różni stosunek do wojny. Polacy kierują się w tej sprawie sercem, dla nas – jako dla Słowian – spór dwóch sąsiadujących z nami narodów słowiańskich, Ukrainy i Rosji, to spór w rodzinie. Węgrzy patrzą na ten konflikt z dystansu, który pozwala im kierować się „intelektem”.

Tenże „intelekt” nakazuje jednak, by wznowić sojusz polsko-węgierski, gdy tylko ustanie wojna – przyczyna obecnych napięć między Budapesztem a Warszawą. Obie stolice mają bowiem strategiczny interes w tym, by chronić się przed naciskami Europy Zachodniej – która nie szanuje suwerenności i demokratycznej woli narodów naszego regionu i pragnie narzucić nam swoje „genderowe szaleństwo” i inne rozwiązania, na które nie możemy się zgodzić. Orbán boi się zbyt silnej, zbyt zintegrowanej Europy, bo postrzega ją jako zagrożenie dla dalszego trwania stworzonego przez siebie oligarchicznego układu w Węgrzech, który ma wyraźną ambicję domknąć w autorytarnym duchu.

Czy PiS po wojnie przystanie na taką propozycję ze strony Budapesztu? Z pewnością wiele środowisk tworzących dziś obóz władzy myśli podobnie jak Orbán, podziela jego obsesje na punkcie genderu, migracji i demograficznej zapaści. Choć nawet budując atmosferę lęku przed uchodźcami, polska prawica nie sięgała tak otwarcie jak Węgier po kategorię rasy.

Pytanie, czy nielojalne wobec europejskich partnerów zachowanie Orbána w sytuacji wojny wyleczyło PiS z fascynacji tym politykiem i stworzonym przez niego modelem władzy? Czy PiS dostrzegł, że Europa nie jest wyłącznie zagrożeniem dla jego władzy w Polsce, ale też gwarancją geopolitycznej stabilności dla naszego państwa, a przynajmniej zauważył, że przynajmniej na jakiś czas gender i migracje naprawdę stały się drugoplanowym problemem?

Od odpowiedzi na to pytanie wiele zależy dla politycznej przyszłości środowisk tworzących obecny obóz władzy, jak się on później nie podzieli. Niestety, można się obawiać, że za kilka lat, jeśli nie wcześniej, sojusz z Budapesztem przeciw genderowi i Brukseli ma szansę okazać się dla nich znów kuszącą propozycją.

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Jakub Majmurek
Jakub Majmurek
Publicysta, krytyk filmowy
Filmoznawca, eseista, publicysta. Aktywny jako krytyk filmowy, pisuje także o literaturze i sztukach wizualnych. Absolwent krakowskiego filmoznawstwa, Instytutu Studiów Politycznych i Międzynarodowych UJ, studiował też w Szkole Nauk Społecznych przy IFiS PAN w Warszawie. Publikuje m.in. w „Tygodniku Powszechnym”, „Gazecie Wyborczej”, Oko.press, „Aspen Review”. Współautor i redaktor wielu książek filmowych, ostatnio (wspólnie z Łukaszem Rondudą) „Kino-sztuka. Zwrot kinematograficzny w polskiej sztuce współczesnej”.
Zamknij