Świat

Sturgeon odchodzi, brexit boli coraz bardziej

Nicola Sturgeon, progresywna premierka Szkocji, zapowiedziała, że rezygnuje z urzędu i odchodzi z polityki. Jej polityczni konkurenci nie powinni jednak cieszyć się przedwcześnie. Przesilenie w rządzącej od lat krajem Szkockiej Partii Narodowej (SNP) może przyprawić o ból głowy również partie opozycyjne.

Szkocka Partia Narodowa, której głównym politycznym celem jest niepodległość Szkocji i oderwanie jej od Wielkiej Brytanii, zawsze miała dużo sympatii dla katalońskiego ruchu niepodległościowego. Jak dotąd jednak, w przeciwieństwie do katalońskich pieniaczy, SNP i Sturgeon trzymali się po stronie działań zgodnych zarówno z ogólnokrajowym prawem brytyjskim, jak i lokalnym szkockim.

Tę legalistyczną drogę do niepodległości Szkocji zamknął jednak Sąd Najwyższy w Londynie, uznając w swoim wyroku z końca listopada 2022, że ani szkocki rząd, ani parlament nie mogą jednostronnie zorganizować referendum niepodległościowego bez zgody rządu centralnego. A tej nie ma i nie będzie, co torysi z premierem Sunakiem podkreślają na każdym kroku.

Jeśli po rezygnacji premierki Sturgeon do władzy w SNP dojdą zwolennicy politycznej burdy w stylu katalońskiego eksprzywódcy Puigdemonta, to jak będzie wyglądała ich droga do niepodległości?

Wskrzeszenie sprawy szkockiej

Przyczyny odejścia Sturgeon ze stanowiska nie są do końca jasne. Sama premierka na konferencji, na której ogłaszała rezygnację, mówiła, że jest wykończona i po prostu nie ma już siły dawać z siebie stu procent, a mniej na tym stanowisku dawać nie przystoi.

Sturgeon była szefową szkockiego rządu i przewodniczącą partii przez ponad osiem lat, od listopada 2014. A przedtem przez ponad siedem lat była wicepremierką i ministrą w rządzie Alexa Salmonda, najpierw zajmując stanowisko ministry zdrowia, potem infrastruktury. Wiceprzewodniczącą SNP była od 2004 roku, przez dziesięć lat. To wszystko razem daje blisko dwie dekady na absolutnym szczycie szkockiej polityki. Przez te lata przetrzymała siedmioro premierów w Londynie, w tym pięcioro jako szefowa szkockiego rządu.

To ona, do spółki ze swoim poprzednikiem Alexem Salmondem, zmienili marginalną partię jednej sprawy w sprawną machinę wyborczą, która od piętnastu lat jest głównym rozgrywającym po północnej stronie brytyjskiej granicy, a od dziesięciu lat w zasadzie nie ma na szkockiej scenie politycznej żadnej realnej konkurencji.

Sturgeon przejęła szkocki ruch w 2014 roku, kiedy obywatelki i obywatele Szkocji opowiedzieli się w referendum za pozostaniem w Zjednoczonym Królestwie. Po słabej kampanii przyszedł rezultat najdalszy od oczekiwań szkockich nacjonalistów: 55 proc. przeciw niepodległości, 45 proc. za, a to wszystko przy blisko 85 proc. frekwencji.

W przegrany i poobijany ruch niepodległościowy Sturgeon tchnęła nowe życie. Jej spokojny, przemyślany i wyważony styl polityki zaprocentował zwłaszcza w latach po referendum brexitowym z 2016 roku, kiedy pomiędzy histerycznymi reakcjami skrajnych brexitowców, rozłamami w Partii Konserwatywnej i pogrążoną w chaosie Partią Pracy pod wodzą Corbyna Sturgeon jawiła się jako jedyna osoba na liderskim stanowisku w całym Zjednoczonym Królestwie, która ma wizję i jakikolwiek plan.

Sturgeon równie dobrze wypadała na tle chaosu rządu Borisa Johnsona, zwłaszcza w czasie pandemii, kiedy jej jasny styl komunikacji stał w absolutnej opozycji do paplającego bez sensu i kłamiącego Johnsona. To wszystko, wraz z fatalnym wizerunkiem, jaki ma w Szkocji angielski rząd pod wodzą torysów, doprowadziło do wzrostu poparcia dla szkockiej niepodległości. Dziś utrzymuje się ono stabilnie powyżej 50 proc., wzmocnione jeszcze większościową koalicją w szkockim parlamencie.

Sturgeon jak Ardern – wypalona przez politykę

Ale te wszystkie lata sukcesów i obciążeń z pewnością zwyczajnie wypaliły premierkę Sturgeon, podobnie jak dopiero co ustępującą szefową rządu Nowej Zelandii, Jacindę Ardern.

Ardern rezygnuje. Odchodzi „najefektywniejsza liderka na planecie” czy jedynie mistrzyni PR-u?

Do tego Sturgeon chyba po prostu zabrnęła w ślepą uliczkę. Po wyroku brytyjskiego sądu najwyższego wiadomo, że nie ma szans na zorganizowanie w Szkocji międzynarodowo uznawanego referendum niepodległościowego, o ile na takie nie zgodzi się rząd w Londynie.

A jeśli oderwać się, ale nie legalnie? Frakcja insurekcjonistyczna w SNP jest zaledwie marginalna. Zwłaszcza po odejściu z SNP po oskarżeniach o molestowanie Alexa Salmonda i założeniu przez niego własnej partii o nazwie „Alba”, czyli „Szkocja” po gaelicku, dokąd wyprowadził część radykałów z SNP.

SNP nie ma też widocznych wpływów rosyjskich (znów różni ją to od niepodległościowców z Katalonii), czyli jednego z poważniejszych sponsorów ruchów separatystycznych w krajach Europy Zachodniej. Co prawda kremlowski Sputnik ma biuro w Edynburgu, a nie w Londynie, ale kiedy po odejściu ze stanowiska lidera Salmond dostał kontrakt prezenterski w Russia Today, posłowie SNP krytykowali go jednym głosem, z przekleństwami włącznie.

SNP jeszcze przed inwazją Rosji na Ukrainę krytykowała Johnsona i jego partię za przyjmowanie pieniędzy od rosyjskich oligarchów i pozwalanie rosyjskiemu kapitałowi na swobodny przepływ w Londynie oraz w Szkocji.

Jednak to zapewne koniec realnych i legalnych perspektyw na nowe referendum niepodległościowe przypieczętował decyzję Sturgeon o odejściu. W momencie, w którym rząd centralny mówi „nie”, a sąd prewencyjnie zablokował możliwość samodzielnego ogłoszenia referendum przez parlament lokalny, oznacza to w zasadzie jedno – następnego referendum w Szkocji nie ma i nie będzie.

Kolejnym problemem dla Sturgeon jest fakt, że pomimo głębokiej antypatii dla następnych konserwatywnych premierów poparcie dla szkockiej niepodległości utknęło w okolicy 50 proc. i uparcie nie chce się ruszyć w górę. Zapewne SNP potrzebowałoby w tym momencie szerokiej pracy u podstaw, w tym głębokiego planu pod tytułem „co po niepodległości”. A na to uwikłana w codzienne problemy rządzenia oraz zablokowana wyrokiem sądu w Londynie Sturgeon chyba nie ma już siły.

Sturgeon próbowała jeszcze ustawić następne wybory parlamentarne de facto jako niepodległościowe referendum. Pomysł ten jednak nie spotkał się z powszechnym zrozumieniem, nawet w samej SNP. Partia rządzi już Szkocją od kilkunastu lat i jest niemała szansa, że brak znaczących postępów w polityce zdrowotnej, edukacyjnej czy narkotykowej (wszystkie te obszary leżą w gestii rządu szkockiego w dużej części lub w całości) przyćmiłyby w kampanii kwestię niepodległościową.

SNP ma tymczasem bardzo szeroką koalicję wyborców, od centroliberalnej prawicy po socjaldemokratyczną lewicę, których spaja właśnie głównie idea niepodległości. Dlatego dla przyszłości SNP konieczne jest utrzymanie sprawy niepodległości jako własnej domeny – osobnej od problemów społecznych czy ekonomicznych.

A to w ich kierunku kierować będą kampanię laburzyści. Ich lider w Szkocji Anas Sarwar od razu zasygnalizował to w stanowisku opublikowanym po konferencji Sturgeon.

W kwestiach konstytucyjnych Labour ma program promujący federalizację Królestwa, co w połączeniu z prosocjalnymi rozwiązaniami może podebrać trochę wahających się wyborców SNP. Co więcej, SNP ma coraz mniej czasu do wyborów, po których w Londynie zapewne nie będą rządzić już skrajnie niepopularni torysi, tylko Labour, której lider Keir Starmer ma w Szkocji całkiem przyzwoite notowania. Najnowszy sondaż firmy YouGov daje Labour 35 proc. poparcia wobec 38 proc. dla SNP. To według niektórych modeli mogłoby dać Partii Pracy nawet połowę szkockich mandatów w brytyjskim parlamencie. W 2019 roku SNP otrzymało 45 proc. głosów i wygrało 48 z 59 miejsc.

Nicola Sturgeon w trakcie konferencji prasowej zaprzeczała, jakoby jej odejście było spowodowane awanturą wokół ustawy ułatwiającej prawne uzgodnienie płci, ale i ta walka na pewno ją wydatnie osłabiła. Zwłaszcza że tuż po zablokowaniu tej ustawy przez rząd centralny w Londynie doszła kolejna afera dotycząca umieszczenia trans kobiety w żeńskim więzieniu. Uruchomiło to szereg kulturowych wojen i skandali, a Sturgeon była pod permanentnym ostrzałem.

Finalnie dochodzi też problem finansów jej partii. Obecnie policja prowadzi śledztwo w sprawie nadużyć finansowych na kwotę 600 tysięcy funtów z funduszu, który był zbierany w 2017 roku z przeznaczeniem na potencjalną kampanię referendalną. Co więcej, jak się okazuje, szef partii i prywatnie mąż Sturgeon, Peter Murrell, pożyczył partii ponad 100 tysięcy funtów w 2021 roku, ponoć na spłatę wyborczych długów. To wszystko razem na pewno pomogło Sturgeon podjąć decyzję o odejściu.

Brexit nie przestaje boleć

Choć odejście Nicoli Sturgeon jest wydarzeniem kończącym pewną epokę w brytyjskiej polityce, to na pewno nie było jedynym, jakie miało miejsce w brytyjskiej polityce pierwszych dwóch tygodni lutego.

Miesiąc zaczął się od plotek, że powrót do ścisłej czołówki planuje nie kto inny, tylko Liz Truss – trzy miesiące po tym, jak prawie samodzielnie utopiła krajową gospodarkę i musiała odejść ze stanowiska po najkrótszej kadencji w historii. Truss opublikowała artykuł na pierwszej stronie gazety „Sunday Telegraph”, w którym winą za swoje porażki obarczyła skostniałe myślenie wśród urzędników Ministerstwa Finansów i nie do końca zdefiniowane „lewicowe elity”. Nie zostało powiedziane, gdzie te elity są i czym się konkretnie zajmują, poza sabotowaniem darwinistycznych reform ekonomicznych byłej premierki.

Wielka Brytania: neoliberalny granat wybuchł w rękach rządu

Następnie doszły wiadomości o kolejnych „sukcesach”, które są rezultatem brexitu. Najpierw okazało się, że na skutek brexitu dwa czołowe uniwersytety, czyli Oxford i Cambridge, straciły 129 ze 130 milionów funtów, jakie średnio otrzymywały rocznie z unijnych programów Horizon.

Okazuje się też, że program Turing, który miał zastąpić program Erasmus+, jest nie tylko niedofinansowany, ale też źle zarządzany. Administrowanie programem zlecono firmie konsultingowej Capita, która zasłużenie nie cieszy się najlepszą prasą. Sam program Turing pokrywa około połowy tego, co brytyjskie uczelnie otrzymywały z programu Erasmus+, a na dodatek poza wymianą studencką nie ma takich komponentów jak staże zawodowe czy mobilność akademików.

Jak wynika ze statystyk, brytyjska gospodarka nie nadąża za innymi krajami G7 i jako jedyna spośród nich nie zanotuje wzrostu gospodarczego w 2023 roku. Przewidywane PKB będzie niższe od zeszłorocznego o 0,6 proc. Mizerny wzrost gospodarczy ma oczywiście wiele przyczyn, ale jedną z nich są rosnące koszty życia. Wedle kolejnego raportu koszty transportu i opieki nad dziećmi czy rodziną są zbyt wysokie, żeby pracownikom opłacało się pracować w pełnym wymiarze godzin.

Rząd premiera Sunaka niewiele robi, żeby obniżyć koszty transportu i chociażby na przykład przywrócić podstawową funkcjonalność kolei w dobie permanentnych strajków. Postanowił też ogłosić, że przeprowadzi rewizję zwolnień lekarskich, których rzekomo ma być zbyt dużo. Problem w tym, że nagły wzrost zdrowotnej niezdolności do pracy w ostatnich latach wynika głównie z pandemii COVID-19, a ponad trzy czwarte cierpiących na „długi covid” musiało co najmniej ograniczyć swoją aktywność zawodową.

Skansen Anglia

W międzyczasie konserwatyści kontynuują sprawdzoną taktykę wzniecania wojen kulturowych. Tym razem jednak sprawy przybrały bardzo ponury obrót. Najpierw skrajnie prawicowe bojówki zaatakowały hotel w miasteczku Knowsley na przedmieściach Liverpoolu, gdzie Ministerstwo Spraw Wewnętrznych przetrzymuje osoby ubiegające się o azyl. Do sprowokowania ataku neofaszyści użyli całego arsenału plotek i kłamstw, ale przede wszystkim po prostu posługiwali się językiem, jakiego na co dzień używa ministra spraw wewnętrznych Suella Braverman i niemała część konserwatywnych posłów. Szczęśliwie w Knowlsey nikt nie zginął, spłonęły policyjne wozy i doszło do niezbyt ciężkich pobić.

Równocześnie rząd opublikował niezależny raport Williama Shawcrossa na temat programu Prevent (ang. Przeciwdziałanie), który ma służyć do wyłapywania zachowań ekstremistycznych i wymuszać reagowanie instytucji. Raport okazał się wydmuszką, a sam Shawcross od początku nie ukrywał, że uważa zagrożenie terrorem islamistycznym za najpoważniejsze wyzwanie w tym obszarze (wbrew policyjnym statystykom).

Następnie w sobotę 10 lutego, w okresie największego natężenia awantury o umieszczenie transseksualnej Isly Bryson w żeńskim więzieniu, znaleziono w parku zasztyletowaną Briannę Ghey, inną 15-letnią trans dziewczynę. Ghey była aktywna w mediach społecznościowych, gdzie publicznie wypowiadała się w obronie praw osób trans. Mimo to policji zajęło cztery dni, żeby przyznać, że sprawa jej śmierci może mieć podłoże w nienawiści. Aresztowano dwoje jej rówieśników podejrzanych o morderstwo.

Bez zaskoczenia nikt ani z rządu, ani z transfobicznych grup i mediów, które spędziły cały poprzedni tydzień na dehumanizowaniu osób trans, nie przeprosił za swój język. Nie było też refleksji ze strony prawicowych mediów i polityków w sprawie wypowiedzi na temat azylantów.

Odchodząca ze stanowiska szkockiej premierki Sturgeon ma dopiero 52 lata. Nawet jeśli zrobi sobie pięć lat przerwy, to będzie wtedy jedynie dwa lata starsza niż Johnson w momencie objęcia stanowiska premiera. Jest więc całkiem możliwe, że Sturgeon nie powiedziała jeszcze ostatniego słowa w polityce. O ile nie uda się opanować dzisiejszego pobrexitowego chaosu, Zjednoczone Królestwo może jeszcze szybciej zatęsknić za spokojnym tonem wypowiedzi i działania Nicoli Sturgeon.

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Jacek Olender
Jacek Olender
Filozof, komentator Krytyki Politycznej
Rocznik 1987. Studiował konserwację dzieł sztuki oraz filozofię. W tej pierwszej dziedzinie zrobił doktorat w Londynie i obecnie jest pracownikiem naukowym na Wyspach. Pisze o nauce i polityce. Były członek partii Razem.
Zamknij