Świat

Sałata wygrała [*]

Polityczne epitafium dla Liz Truss, najkrócej rządzącej premierki w dziejach Wielkiej Brytanii.

Po 45 dniach urzędowania, z których polityczną katastrofą nie były tylko dni wolne od pracy lub czas żałoby narodowej po śmierci Elżbiety II, Liz Truss ustąpiła ze stanowiska premiera.

Graham Brady, przewodniczący tzw. Komitetu 1922, nadzorujący wybór nowej przewodniczącej, zobowiązał się, że partia wybierze nową premierkę do 28 października. Oznacza to, że łącznie Truss będzie pełnić swoje obowiązki maksymalnie 54 dni i ustąpi jako najkrócej urzędująca premierka w historii. Drugi w kolejce od końca był George Canning, który zmarł w 1827 roku, w 119 dniu swojego urzędowania.

Tym samym od lipca tego roku Wielka Brytania zaliczy dwoje monarchów, troje premierów i czterech kanclerzy (ministrów finansów). „The Economist” na swojej najnowszej okładce pyta, czy Wielka Brytania stała się już Włochami.

Jeszcze przedwczoraj Truss odgrażała się na cotygodniowym posiedzeniu Izby Gmin, w trakcie którego wszystkie partie zadają premierom pytania, że nie ma zamiaru odchodzić. Ale po odejściu ministry spraw wewnętrznych Suelli Braverman wiadomo było, że ten rząd się nie utrzyma.

Protesty i krytyka z ław rządowych piętrzyła się od dobrych dwóch tygodni. Do tego stopnia, że (nawiązując do felietonu w „The Economist”) zespół tabloidu „Daily Star” kupił w zeszły piątek w Tesco sałatę za 60 pensów i po doklejeniu jej plastikowych oczek transmitował na żywo jej usychanie obok zdjęcia Truss, pytając, kto wytrzyma dłużej. Ci, którzy obstawili sałatę, wygrali.

Nie do końca wiadomo, czego konkretnie spodziewali się po Liz Truss posłowie, którzy ją nominowali, oraz członkowie partii konserwatywnej, którzy na nią głosowali. Truss jest posłanką od 2010 roku, pełniła funkcje rządowe od 2012. Pełnoprawną ministrą została po raz pierwszy w 2014 i od tego czasu była nieprzerwanie na stanowiskach, z których brała udział w posiedzeniach rządu. Tylko w drugim rządzie Theresy May była Naczelną Sekretarką Ministerstwa Finansów, co jest stanowiskiem ministerialnym i ściśle rządowym, ale bez pełnego prawa głosu.

Wszyscy w ławach partii rządzącej wiedzieli więc, kim jest Liz Truss. Wiedzieli lub mogli się dowiedzieć wszyscy, którzy w ostatnich, wewnątrzpartyjnych wyborach mieli prawo głosu. Ona sama tego nie ukrywała. Wszystkie jej nominacje i późniejsze decyzje były zgodne z tym, co obiecywała w kampanii i co głosiła publicznie od ponad dekady.

Miesiąc temu minęła okrągła, dziesiąta rocznica opublikowania Britannia Unchained (ang. „Brytania wyzwolona”), czyli książki, której była współautorką i która proponowała skrajnie neoliberalny program gospodarczy jako nadzieję dla Królestwa. Truss nigdy nie miała problemu z imigracją siły roboczej, dlatego optowała za pozostaniem Wielkiej Brytanii w UE i była zwolenniczką rozluźnienia reguł imigracyjnych. To ustawiło ją na kursie kolizyjnym z ksenofobiczną częścią prawego skrzydła jej partii i własną ministrą spraw wewnętrznych. Próbowała odmrozić stosunki z UE, więc stała się solą w oku wierzących w brytyjską misję dziejową brexitowców.

Jedyną cechą rozpoznawczą Liz Truss, poza jej silnymi powiązaniami z szemranymi skrajnie neoliberalnymi think tankami z Tufton Street, była jej lojalność wobec swoich szefów. Nigdy publicznie nie wystąpiła przeciw żadnemu z trojga premierów w rządach, w których służyła.

Ale też nigdy nie odznaczyła się żadną znaczącą interwencją w życiu politycznym, czy szerzej, publicznym. Na żadnym z zajmowanych stanowisk ministerialnych nie przeprowadziła ani jednej znaczącej reformy. W Ministerstwie Polityki Społecznej zajmowała się obniżaniem standardów w opiece nad dziećmi, jako ministra środowiska i rolnictwa zasłynęła memiczną przemową na partyjnym kongresie na temat importu sera i eksportu wieprzowiny.

Niestety dla brytyjskich farmerów import sera nie spadł, a eksport wieprzowiny załamał się po brexicie. Truss nie wykazała się sukcesami w Ministerstwie Handlu Międzynarodowego, a jej kadencja w MSZ odznaczała się głównie dyplomatycznymi wpadkami. Nikt, najwyraźniej poza członkami i członkiniami Partii Konserwatywnej, nie spodziewał się po jej rządach niczego innego jak odbijanie się od kryzysu do kryzysu.

Ale chyba nawet najgorsi pesymiści nie przewidzieli, że jako premierka spróbuje do spółki z ministrem finansów utopić brytyjskie finanse publiczne już w pierwszym (nie licząc żałoby narodowej) tygodniu urzędowania.

Wielka Brytania: neoliberalny granat wybuchł w rękach rządu

Po tej katastrofie musiała zwolnić ministra finansów Kwartenga. Prawdopodobnie to różnice w podejściu do imigracji i niezgoda na dalsze zaostrzanie kursu w tej kwestii oraz krytyka płynąca z Izby Gmin zmusiły Truss do zwolnienia Braverman. Co prawda oficjalnym powodem rezygnacji było skorzystanie przez Braverman z prywatnej skrzynki do wysłania niejawnego dokumentu, ale nikt w tę wersję nie uwierzył.

Po tych fiaskach Truss nie była już w stanie utrzymać większości w Izbie Gmin, a przedwczorajsze głosowania nad proponowanym przez Labour zakazem wydobycia gazu łupkowego okazały się pokazem skrajnego chaosu, z rezygnacją, a potem odwołaniem rezygnacji rzeczników dyscypliny partyjnej włącznie. Tym samym Truss została jedynie z grupką najwierniejszych jej sojuszników, a w klubie piętrzyły się wezwania do jej rezygnacji, do którego doszło ostatecznie wczoraj rano.

Urzędowanie Truss kończy się więc w tym samym stylu, w jakim trwało ostatnie sześć tygodni – jako kompletna katastrofa, na którą wszyscy patrzą z niedowierzaniem.

Co dalej? Najnowsze sondaże wskazują, że Partia Konserwatywna mogłaby teoretycznie spaść nawet na trzecie miejsce w parlamencie, nie tylko za Partią Pracy, ale też za Szkocką Partią Narodową i ledwie przed Liberalnymi Demokratami, zdobywając poniżej 50 miejsc (z obecnych 365).

Projekcje krajowych sondaży na system z jednomandatowymi okręgami zawsze należy brać z dużą dozą ostrożności, ale z pewnością te liczby działają na wyobraźnię konserwatywnych posłanek i posłów. I raczej na pewno wzmocniły one i przyspieszyły ruchy wewnątrz parlamentarnego klubu konserwatystów, aby szybko zastąpić Truss kimś innym i uniknąć przyśpieszonych wyborów. Problem torysów polega na tym, że jeśli nie chcą przekonać się, czy naprawdę są w stanie stracić ponad 300 mandatów, to zwyczajnie nie mogą zgodzić się na rozwiązanie parlamentu w tym momencie.

Następne wybory muszą zgodnie z prawem odbyć się najdalej w styczniu 2025 roku. Najbardziej realną datą jest październik 2024. Jest to mało czasu dla partii, która chce odrobić ponad 30-punktową stratę do lidera sondaży i jest po 12 latach swoich rządów. Jedyną szansą na przetrwanie klubu konserwatystów w jakkolwiek sensownym rozmiarze jest wybór na premiera kogoś, kto pociągnie ten kulawy rząd przez następny rok bez dalszych katastrof i choć trochę odbuduje społeczne poparcie.

Niestety dla torysów (i w zasadzie dla wszystkich mieszkańców Wielkiej Brytanii) skutki rządów Truss będą odczuwalne jeszcze bardzo długo. W przypadku wzrostu rat dla posiadaczy hipotek zapewne jeszcze latami. Maksimum tego, na co mogą dziś liczyć konserwatyści, to wybór kogoś, kto po cichu i sumiennie będzie wykonywał swoje obowiązki na Downing Street i najwyżej uda mu się sfotografować z prezydentem Zełenskim podczas wizyty w Kijowie. Wielka Brytania pozostaje ważnym sojusznikiem Ukrainy i jest to jeden z niewielu obszarów, których torysi jeszcze nie zawalili.

Jednakże obecnie w zasadzie nie ma w ich szeregach nikogo, kto by mógł taką rolę odegrać. Z jednej strony mamy kandydatów, którzy już raz odpadli z wyścigu z powodu niedostatecznego poparcia w samej partii, jak Rishi Sunak. Z drugiej są nadambitne zwolenniczki wojen kulturowych, jak Kemi Badenoch, a z trzeciej znów kandydatki bez rzeczywistego frakcyjnego zaplecza, jak Penny Mordaunt.

Na to wszystko nakładają się nieutuleni wciąż w żałobie zwolennicy powrotu Borisa Johnsona, którzy choć już nie tak liczni, to wciąż mogą namieszać w parlamencie. Wątpliwym jest więc, że istnieje obecnie w Partii Konserwatywnej ktoś, kto będzie w stanie te poszarpane na kawałki frakcje zmusić do sumiennego głosowania nad kolejnymi ustawami. Zwłaszcza że te będą musiały być nie tylko rozliczne, ale i radykalne. Poza kryzysem energetycznym następnego premiera czeka zmierzenie się z kosztami obsługi długu pozostawionymi przez Truss, kolejkami w ochronie zdrowia, inflacją, obiecanymi wydatkami na armię w dobie niestabilnej sytuacji międzynarodowej i całkiem realną groźbą globalnej recesji.

Możliwe, że jedyną odpowiedzią są przyspieszone wybory, ale te odbędą się, tylko jeśli dostatecznie wiele posłanek i posłów z konserwatywnych ław odnajdzie swoje pogubione przez ostatnie lata kręgosłupy moralne. Albo to, albo rządy kolejnej sałaty z Tesco za 60 pensów sztuka.

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Jacek Olender
Jacek Olender
Filozof, komentator Krytyki Politycznej
Rocznik 1987. Studiował konserwację dzieł sztuki oraz filozofię. W tej pierwszej dziedzinie zrobił doktorat w Londynie i obecnie jest pracownikiem naukowym na Wyspach. Pisze o nauce i polityce. Były członek partii Razem.
Zamknij