Świat

Reguły Javiera Tebasa mogą uratować nie tylko Barcelonę

Dlaczego zajmuję się milionerami kopiącymi skórzany balon? Ano dlatego, że skoro zarobki piłkarzy można ująć w karby – to dlaczego nie zarobki innych?

Patrząc na transfer Roberta Lewandowskiego do Barcelony, aż się chce trochę współczuć wszystkim polskim kibicom. Z drugiej strony mają to, czego chcieli: Lewandowski przeszedł do piłkarskiego giganta. To zaś sprawiło, że jako pierwszy Polak w Barcelonie nie przestaje nam wychodzić z lodówki. Jest wszędzie – w każdym studiu piłkarskim, przed każdym meczem, nawet drużyn innych niż ta, w której gra, rozmowa prędzej czy później schodzi na jego temat. Wszyscy więc, drodzy piłkarscy kibice, czy tego chcecie, czy nie, staliście się barceloniarzami, bo gdzie Lewandowski, tam teraz polskie media. Nietrudno więc znienawidzić Barcelonę, tak jak kiedyś smakosze skoków narciarskich znienawidzili małyszałomanię.

O czym rozmawiamy, kiedy rozmawiamy o Brittney Griner

Jako barceloniarze jesteście więc bombardowani nie tylko informacjami o samym Lewandowskim, ale i o samej Barcelonie i jej gigantycznych problemach z rejestracją piłkarzy. Temat niby stricte piłkarski, ale w istocie o wiele bardziej poważny, bo dotykający sedna pracy w kapitalizmie.

O co dokładnie chodzi? FC Barcelona, mając ogromne długi, postanowiła niejako uciec do przodu i sprzedała pewien odsetek przyszłych zysków z praw telewizyjnych (i nie tylko), dzięki czemu miała ponad pół miliarda gotówki, z których część poszła na transfery. Abstrahując od strategicznej logiki tego kroku, wielu kibicom wydawało się, że skoro klub stać na piłkarzy za 40, 50 czy 60 milionów, to stać go także na pensje dla tych piłkarzy. Tymczasem okazało się, że ich rejestracja w lidze to istna droga przez mękę, ponieważ w lidze hiszpańskiej, oprócz ogólnoeuropejskich zasad finansowego fair play, obowiązują także zasady lokalne, stworzone na potrzeby La Ligi.

Ich twarzą i współautorem jest Javier Tebas – prezes stowarzyszenia zarządzającego m.in. ligą hiszpańską. W myśl owych reguł wydatki klubowe na pensje piłkarzy powinny być uzależnione od wysokości przychodów klubu wedle określonych limitów. Przekroczenie tego limitu sprawia, że klub może przeznaczyć na pensje już tylko połowę albo jedną czwartą każdego 1 euro dodatkowego przychodu. Innymi słowy, przekroczenie limitu sprawia, że dużej części przychodu dodatkowego kluby nie mogą przeznaczyć na pensje. Oczywiście – te gwiazdorskie i wyśrubowane ponad wszelką miarę, bo reguły Tebasa nie są wymierzone w pensje szeregowych pracowników, tylko w multimilionerów, których wypłaty klub musi unieść niezależnie od sytuacji finansowej, w której się znalazł. W przypadku Barcelony – niezależnie od rosnącego na skutek polityki transferowej długu.

Wśród kibiców Barcelony (i nie tylko) zasady Tebasa wywołały wściekłość. Owszem, po części jest ona usprawiedliwiona. Zasady określania limitów są skomplikowane, nietransparentne, a liga będąca w interpretacyjnym sporze z klubami jest po trochu sędzią we własnej sprawie. Wreszcie sam Tebas, dzięki dyskrecjonalnej władzy interpretacji przepisów, próbuje – jak sugerują jego przeciwnicy – używać limitów do wymuszania średnio korzystnych dla klubów umów z funduszem CVC i zamykać im drogę do Superligi. Na co z kolei liczy UEFA, w której Tebas miałby w przyszłości zrobić karierę.

Superliga: 22 mężczyzn biega za piłką, a na końcu i tak wygrywają najbogatsi

Pomijając jednak szczegóły „limitowego rozwiązania”, które mogłoby być bardziej transparentne, istotny jest sam mechanizm. Oto okazuje się, że płace milionerów można przynajmniej częściowo wziąć w karby, że futbol może być regulowany podobnie jak banki czy zakłady ubezpieczeń. Mało tego, okazuje się, że takie regulacje klubowi służą.

Uzdrowienie listy płac było warunkiem niezbędnym, aby klub się nie wywrócił po tym, jak chciwi piłkarze przez lata wykorzystywali poprzedniego prezesa szkodnika. Za kilka lat, gdy z Barcelony odejdą wiekowi i najlepiej opłacani piłkarze, tacy jak Alba, Pique czy Busquets, klub może mieć najzdrowszy budżet spośród wielkich drużyn.

Rzecz jasna, pojawiały się też głośne narzekania, że presja wobec piłkarzy na obniżkę umówionego wynagrodzenia czy zaniżanie go, by mieścić się w limicie, jest niczym presja wywierana na pracowników przez pracodawcę i nie powinna mieć miejsca. Szczególnym przypadkiem miał być Holender Frenkie de Jong. Można pominąć fakt, że De Jong miał płacone co do grosza, a ofertą kusił go jego były trener z płacącego obecnie krocie Manchesteru United; że nie został odstawiony od grania z powodów pozasportowych, jak np. Griezmann, którego ponoć Atletico Madryt celowo chce sadzać na ławce, by nie płacić Barcelonie 40 milionów ustalonej w umowie kwoty, zależnej od liczby występów zawodnika na boisku. Ale nie można pominąć faktu, że masa kibiców bardziej utożsamia się z piłkarzami niż z klubem, nieco fałszywie zakładając, że w swoim życiu zawodowym – jako obecni lub potencjalni pracownicy – jadą na tym samym wózku co piłkarze.

Żegnaj, królowo

Tymczasem kibice w swoim życiu zawodowym jadą raczej na tym wózku co klubowi masażyści De Jonga, recepcjoniści czy kierowcy autobusu. Status piłkarza nie jest bynajmniej tożsamy ze statusem pracownika, począwszy od rodzaju umowy, przez zachowywanie praw do wizerunku, aż po umieszczenie piłkarzy w grupie wysoko cenionych specjalistów, którzy w teoriach podziału klasowego sytuują się między kapitalistami a pracownikami najemnymi. Bliżej im do podwykonawców, którzy na mocy umowy wykonywać muszą określone zlecenie, niż do zwykłego pracownika. Tymczasem kibice, zamiast patrzeć na takiego Lewandowskiego czy De Jonga jak na małe przedsiębiorstwo generujące masę przychodu marce De Jong Inc. (reklamy, zwrot z inwestycji), traktują ich jako zwykłych pracowników i domagają się, aby im wypłacano wszystko. Nawet jeśli to „wszystko” to często umowy zawierane przez prezesów na wylocie, którzy celowo obciążają klub gigantycznymi pensjami.

Dlaczego zajmuję się milionerami kopiącymi skórzanego balona? Ano dlatego, że skoro zarobki piłkarzy można ująć w karby, to czemu nie zarobki innych? Nie, nie pracowników. Ale na przykład prezesów czy wyższej kadry kierowniczej. Dlaczego ich zarobki nie mogłyby być obowiązkowo powiązane z przychodami firmy?

Dlaczego Michniewicz pasuje do kadry, choć na nią nie zasłużył

Uparliśmy się, że przedsiębiorstwo, które w okolicy jest głównym pracodawcą, ma być zarządzane wyłącznie przez widzimisię właściciela i jego mało rozgarniętych spadkobierców. Tymczasem skoro bank czy klub piłkarski mogą być regulowane, chociażby pod kątem wynagrodzeń, to większymi regulacjami, ograniczającymi możliwość zarabiania fortuny w firmie pogrążonej w kryzysie, może być obłożony każdy inny przedsiębiorca, którego bankructwo jest dramatem dla całej okolicy.

Skoro można narzucać zasady BHP, można narzucić też, że prezesi i prezeski nie mogą zarabiać więcej niż określone przychody czy kilkakrotność średniej pensji w spółce. Pracownicy – nie prezesi czy gwiazdy – na pewno na tym nie stracą, a firmom – jak pokazuje sytuacja podnoszącej się powoli po gigantycznym kryzysie Barcelony – wymierzone w najbogatszych regulacje mogą głównie pomóc.

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Galopujący Major
Galopujący Major
Komentator Krytyki Politycznej
Bloger, komentator życia politycznego, współpracownik Krytyki Politycznej. Autor książki „Pancerna brzoza. Słownik prawicowej polszczyzny”, która ukazała się nakładem Wydawnictwa Krytyki Politycznej.
Zamknij