Świat

Kule, Biblia i urny, czyli Boliwia na rozdrożu

W Boliwii gra nie toczy się już o to, czy odsunięcie Evo Moralesa od władzy było legalne, ale o to, jak bardzo uda się prawicy zdemontować jego państwo i jak daleko posunie się konserwatywno-neoliberalna (kontr)rewolucja.

Obecnie w boliwijskiej polityce mówi się transición, czyli dosłownie „przejście, zmiana”. W dyskursie nowych władz ta transición przedstawiania jest jednak jako zakończenie dyktatury i powrót do demokracji – czyli transformacja pełną gębą, a nie jakiś tam zwyczajny rząd przejściowy. Ten marsz ku wolności ma bardzo silny aspekt religijny. Potężne symboliczne znaczenie miało już samo triumfalne wejście nowej prezydent Jeanine Áñez do siedziby prezydenta z wielką Biblią w rękach i ogłoszenie, że oto Chrystus wrócił do pałacu.

W imię Boga i demokracji

Áñez jest zadeklarowaną ewangeliczką, podobnie jak jej sprzymierzeniec i jeden z głównych przywódców społecznych protestów przeciw Moralesowi Luis Fernando Camacho – biznesmen z Santa Cruz, z którego ust Bóg nie schodzi nawet na chwilę i towarzyszy mu we wszystkich politycznych poczynaniach. Tak Áñez, jak i Camacho dali się poznać z rasistowskich wypowiedzi krytykujących Pachamamę (Matkę Ziemię). Dla konserwatywnej prawicy wierzenia rdzennych Boliwijczyków to bałwochwalstwo i satanizm, promowane przez Moralesa przez ostatnie 14 lat. To, że nowa władza wysługuje się Ewangelią, nie zaskakuje, bo, jak twierdzi lewicowy filozof Enrique Dussel, Kościoły ewangelickie stały się nową bronią neoliberalizmu i USA, które realizują dzisiaj przewroty drogą „świętej wojny”.

Większość „przejściowej” ekipy pani Áñez, z nią samą na czele, to prawicowcy z Oriente, wschodnich regionów Boliwii kontrolowanych tradycyjnie przez białe elity. Konserwatyzm, religia i pogarda dla andyjskiej Boliwii są wrośnięte w ich regionalną tożsamość. Rewolucyjny ferwor towarzyszy nowej władzy i jej zwolennikom od 10 listopada, kiedy po długich protestach udało się zmusić Evo Moralesa do ustąpienia z urzędu. Przekonani, że walczą o wolność przeciwko tyranii i terroryzmowi byłego prezydenta, natychmiast po jego odejściu zaczęli ścigać z użyciem resortów siłowych polityków MAS (Movimiento al Socialismo, Ruch na rzecz Socjalizmu) oraz działaczy sojuszniczych wobec Evo związków zawodowych i organizacji społecznych.

Pod wpływem presji składali urząd kolejni oficjele administracji Moralesa, a to otworzyło konstytucyjną drogę do autoproklamacji opozycyjnej Jeanine Áñez jako nowej prezydent. Tak stało się na przykład z Victorem Bordą, który pełniąc funkcję przewodniczącego izby niższej parlamentu, mógł zostać mianowany tymczasowym przywódcą kraju. Zrezygnował po tym, jak spalono jego dom i wzięto jako zakładnika jego brata.

„Zrobimy czystkę, jakiej Brazylia nie widziała” – prezydent Bolsonaro przemawia

Policji wręczono listy polityków i działaczy do aresztowania, a służby miały krążyć nieoznakowanymi pojazdami nawet po wsiach i wypytywać o ludzi związanych z partią Moralesa. Trwa też „masacre blanca”, biała masakra, jak mówią miejscowi, czyli wyrzucanie z państwowych firm osób kojarzonych z poprzednią władzą, i to nawet na średnich szczeblach. We wszystkich ministerstwach przeprowadza się kontrole, aby znaleźć cokolwiek, co obciążałoby starą ekipę. Pojawiają się pierwsze sugestie prywatyzacji państwowych firm. Padły pomysły, aby partię Moralesa całkowicie zdelegalizować za próbę sfałszowania wyborów z 20 października. Sam Evo Morales i jego główni współpracownicy mają być ścigani prawem międzynarodowym.

Dla jednych obalenie Moralesa było obywatelską rewolucją oburzonych próbą wyborczego fałszerstwa. Dla innych to zamach stanu. Wielkie protesty rozgorzały po tym, jak 20 października wieczorem Najwyższy Trybunał Wyborczy zawiesił na prawie dobę transmisję szybkiego zliczania głosów na etapie 83%, kiedy się decydowało, czy Evo Morales zdobędzie kolejną kadencję już w pierwszej turze. Opozycja od razu podniosła larum, że oto jesteśmy świadkami fałszerstwa. Późniejsze oficjalne wyniki, według których Evo rzeczywiście wygrał w pierwszej turze, tylko dolały oliwy do ognia. Opozycja i rzesze obywateli były bowiem przekonane już wcześniej, że dyktator zrobi wszystko, aby nie oddać władzy.

Większość „przejściowej” ekipy pani Áñez to prawicowcy ze wschodnich regionów kontrolowanych przez białe elity. Konserwatyzm, religia i pogarda dla andyjskiej Boliwii są wrośnięte w ich regionalną tożsamość.

Opozycja budowała taką narrację od 2016 roku, kiedy Morales próbował zmienić konstytucję, by znieść zawarte w niej ograniczenie władzy do jednej bezpośredniej reelekcji, ale przegrał w referendum. Uruchomił wtedy ścieżkę prawną – w 2017 roku lojalny wobec niego Trybunał Konstytucyjny uznał skargę polityków MAS, że ograniczenie reelekcji gwałci prawa człowieka do równego udziału w życiu politycznym, a tym samym otworzył furtkę do zniesienia limitu kadencji. Dokonując legalistycznych akrobacji, ekipa Moralesa zapomniała, że nawet jeśli będzie to zgodne z literą prawa, zabije ducha demokracji. Ludzie nie chcieli ponownego startu prezydenta w wyborach, a ten, ignorując ich wolę, dał swoim przeciwnikom do ręki argumenty o dyktaturze.

Ostatecznie nigdy nie zostało przesądzone, czy MAS faktycznie sfałszował wybory, bo udowodniono jedynie manipulowanie systemem informatycznym i pewne nieprawidłowości procesu wyborczego. Ale kto tego dokonał? Historia o złym tyranie wskazuje oczywistego winnego. Od asystentki pewnego opozycyjnego polityka usłyszałem jednak, że była świadkiem przygotowań do skoordynowanego ataku hakerskiego i podłożenia rzekomych dowodów na fałszerstwo przez samą opozycję.

To tłumaczyłoby, dlaczego Evo był tak chętny, aby Organizacja Państw Amerykańskich skontrolowała proces wyborczy. Nie przejawiałby tego entuzjazmu, gdyby sam miał fałszować wybory. Gdyby wersja o opozycyjnej akcji była prawdziwa, mielibyśmy do czynienia z pierwszym w historii elektronicznym zamachem stanu, w którym całe wybory zamienione zostały w fake news. Motywowane obywatelskim oburzeniem protesty domknęły sprawę – nieważne już było, czy fałszerstwa rzeczywiście dokonano. Stało się ono faktem społecznym: ludzie byli o nim przekonani i zażądali głowy prezydenta. Interpretację o zamachu stanu wspiera jeszcze inny argument – nawet gdyby Morales sfałszował wybory, miał prawo legalnie dokończyć kadencję, która trwa do 22 stycznia 2020 roku. Do wcześniejszego ustąpienia zmusił go najpierw bunt i przyłączenie się policji do sił opozycyjnych, a potem „sugestia” dowództwa wojska, aby prezydent złożył urząd.

Sport, modlitwa i indoktrynacja. Na antyaborcyjnym obozie w Kolumbii

Gra nie toczy się już jednak o to, czy odsunięcie Moralesa od władzy było legalne. Ta klamka już zapadła. Teraz chodzi już tylko o to, jak dalece uda się prawicy zdemontować zbudowane przez niego państwo i jak daleko posunie się konserwatywno-neoliberalna (kontr)rewolucja. Zapał nowego rządu w ściganiu masistas (działaczy MAS) i pomysły delegalizacji Ruchu na rzecz Socjalizmu mają bowiem konkretny strategiczny cel, daleki od zwykłego rewanżyzmu czy żaru przepojonej konserwatywną ideologią politycznej krucjaty: chodzi o maksymalne rozbicie struktur partii Moralesa i uniemożliwienie jej powrotu do władzy.

Sam Evo, co chwilę podgrzewając atmosferę wypowiedziami z zagranicy (początkowo otrzymał azyl w Meksyku, obecnie przebywa w Argentynie) i koordynując akcje lojalnych wobec niego organizacji społecznych przeciwko tymczasowym władzom, zdaje się potwierdzać oskarżenia o terroryzm. Radykalne skrzydło MAS nie chciało się bowiem pogodzić z obrotem sprawy i długo jeszcze organizowało blokady, odcinając główne miasta od dostaw żywności, paliwa i energii. Celem miało być wzięcie miast głodem i zmuszenie prezydent Áñez do ustąpienia.

15 listopada w mieście Sacaba doszło do konfrontacji wojska i wiernych Moralesowi cocaleros, chłopów uprawiających kokę, z jego politycznego bastionu Chapare w centrum kraju (Morales jest dożywotnim prezydentem związku cocaleros). Zginęło dziewięciu chłopów, ale według rządu tymczasowego to oni sami strzelali do siebie wzajemnie, by zrzucić winę na wojsko.

Zginęło dziewięciu chłopów, ale według rządu to oni sami strzelali do siebie wzajemnie, by zrzucić winę na wojsko.

Podobnie w Senkata, w mieście El Alto nieopodal La Paz, gdzie mieści się centrum paliwowe. 19 listopada protestujący przeciwnicy nowego rządu nie chcieli przepuścić konwoju cystern z benzyną, który zmierzał do sparaliżowanego La Paz. Według mieszkańców wojsko zastrzeliło dziesięciu blokujących. Wersja wojska i rządu: my nie strzelaliśmy. Słowo przeciw słowu, a to rząd kontroluje służby, które badają sprawy i ustalają obowiązujące wersje wydarzeń. Od początku kryzysu bilans jest następujący: 35 zabitych (z czego tylko trzy osoby zginęły między wyborami z 20 października a ustąpieniem Moralesa 10 listopada), 832 rannych, 1504 zatrzymanych. Nadaktywna policja atakuje gazem łzawiącym każdą manifestację, a nawet kondukt z trumnami ofiar z Senkata.

Medal z tombaku?

Nie da się przekreślić niemal czternastu lat społecznych, ekonomicznych i polityczno-kulturowych przemian, które dokonały się za rządów Evo Moralesa. Doszedł do władzy na początku 2006 roku jako reprezentant historycznie wykluczonej ludności rdzennej, która choć liczebnie większościowa, traktowana była w Boliwii jak obywatele drugiej kategorii, tradycyjnie zepchnięta na margines i wyzyskiwana ekonomicznie. Kwestie tożsamościowe, związane z etnicznością i problemem rasizmu, który w Boliwii zwykle powiązany jest z nierównościami klasowymi, były niezwykle ważnym czynnikiem Rewolucji Demokratycznej i Kulturalnej, jak oficjalnie nazwano proces przemian. Prawa ludności rdzennej odgrywały w tym procesie wręcz kluczową rolę, bo chodziło o przezwyciężenie kolonialnego charakteru państwa.

W Chile podział na lepszych i gorszych jest nie tylko ekonomiczny, ale też rasowy

Nowa konstytucja, wprowadzona w życie w 2009 roku, jako pierwsza w historii kraju była współtworzona przez przedstawicieli autochtonów. Na jej mocy Republika Boliwii została przemianowana na Wielonarodowe Państwo Boliwii, uznające 36 narodów rdzennych obok potomków Europejczyków i Metysów, nadając jednocześnie językom tubylczym status oficjalnych języków w państwie. Wprowadzono prawo ludności rdzennej do terytorium i autonomii, z własnymi systemami politycznymi i sądownictwem. Zagwarantowano również autochtonom prawo do konsultowania wszelkich decyzji mających wpływ na ich terytoria – co szczególnie istotne w kontekście eksploatacji surowców naturalnych.

Drugim filarem polityki Moralesa było zakwestionowanie neoliberalizmu, w którym upatrywano przyczynę pogłębiania się nierówności społeczno-ekonomicznych, ubóstwa i grabieży narodowych bogactw, złodziejskiej prywatyzacji i eksploatacji zasobów naturalnych przez zagraniczne koncerny. Nie sposób powiedzieć, których z tych filarów był ważniejszy – raczej się uzupełniały i wzajemnie wzmacniały. Władza Moralesa wyrosła na kontestacji tak społeczno-ekonomicznej, jak etniczno-kulturowej. Polityka ekonomiczna za rządów Evo to nacjonalizacja przemysłu gazowo-naftowego i przywrócenie aktywnej roli państwa w gospodarce. Odzyskało ono sprywatyzowane wcześniej firmy wydobywcze, energetyczne, najlepsze kopalnie, kolejnictwo, telekomunikację i przedsiębiorstwa zaopatrzenia w wodę.

Priorytetem stał się eksport surowców. Państwowe przychody, głównie z gazu, w okresie rządów Moralesa były dwunastokrotnie wyższe od tych w latach poprzedzających jego prezydenturę, a silne państwo zarabiało i rozdzielało zyski poprzez transferowe programy socjalne. Było ich wiele: renta „Godność” dla seniorów, wcześniej w większości pozbawionych jakiegokolwiek zabezpieczenia na starość; bony szkolne, aby dzieci nie opuszczały zajęć (dzięki temu programowi ponad trzykrotnie zmniejszono absencję); bony Juany Azurduy dla kobiet w ciąży i świeżo upieczonych matek, warunkowane obowiązkowymi badaniami lekarskimi (w ciągu pierwszych ośmiu lat działania programu udało się obniżyć śmiertelność najmłodszych dzieci o połowę) czy wreszcie tańsza energia elektryczna dla ubogich. Do tego wprowadzono niezliczone obras, czyli projekty finansowane z programu „Boliwia się zmienia, Evo spełnia” – nowe szpitale, szkoły, budownictwo socjalne, coraz lepsza infrastruktura drogowa i instalacje gazowe.

Skala tych przedsięwzięć bywała ogromna: choć Boliwia eksportuje gaz, w 2006 roku tylko 40 tysięcy mieszkańców miało w domu stałą instalację gazową; obecnie ma ją 4,7 miliona. Na wsi rozwijała się elektryfikacja, wodociągi i kanalizacja, budowano hale widowiskowo-sportowe i boiska. Olbrzymie pieniądze trafiały w obieg dzięki bezpośrednim inwestycjom państwowym w infrastrukturę, ale również rozbudowę i dywersyfikację przemysłu. Wzmacniało to sprzyjającą koniunkturę surowcową i pozwoliło Boliwii zachować przez lata jedne z najlepszych wskaźników wzrostu gospodarczego w regionie.

Ameryka Południowa skręca w prawo. A Urugwaj w lewo

Według danych Komisji Gospodarczej ONZ ds. Ameryki Łacińskiej (CEPAL) Boliwia obniżyła ubóstwo z 60,6% w 2005 roku do 34,6% w 2018, a ubóstwo skrajne spadło w tym okresie z 38,2% do 15,2%. Zredukowano też rozwarstwienie społeczne – według CEPAL współczynnik Giniego w latach 2002–2018 spadł z 0,611 do 0,4. Przez jedenaście lat klasa średnia urosła z 35% do 56%, a liczebność klasy niższej spadła z 61% do 40% – to według danych państwowych. W tegorocznym indeksie UNDP Boliwia po raz pierwszy w historii została sklasyfikowana jako kraj wysokiego poziomu rozwoju społecznego.

W 2006 roku tylko 40 tysięcy mieszkańców miało w domu stałą instalację gazową; obecnie ma ją 4,7 miliona.

Jest jednak druga strona tego mieniącego się złotem medalu. Osiemdziesiąt procent wartości boliwijskiego eksportu to dochody z gazu, ropy i minerałów. Takie uzależnienie od intensyfikacji wydobycia surowców sprawiło, że uznane na papierze prawa ludności rdzennej do własnego terytorium były nagminnie łamane – i to przez pierwszego w historii kraju rdzennego prezydenta.

Podobnie z prawem do autonomii, które w praktyce musiało ustąpić postępującemu centralizmowi państwa. Wygłaszane przez prezydenta w kraju i za granicą deklaracje obrony Matki Ziemi i hasła o tym, że kapitalizm to śmierć dla planety, okazały się kpiną: to właśnie jego rządy stały pod znakiem kapitalizmu państwowego, w którym rząd budował autostradę przez sam środek parku narodowego i terytorium indiańskiego TIPNIS, państwowe firmy weszły do rezerwatów przyrody, aby eksploatować złoża gazu, a rząd brał nawet poważnie pod uwagę zastosowanie frackingu. Ten sam rząd promował ekspansję agroprzemysłu i rolniczej monokultury; zezwolił też na stosowanie upraw genetycznie modyfikowanych. Do tego niedawno doszły wielkie pożary w Chiquitanii, o które większość Boliwijczyków oskarżyła rząd, bo miał zezwolić na „kontrolowane” wypalanie terenów pod rolnictwo.

Bolsonaro wydziera się na ekologów, a USA i Chiny po cichu rabują Amazonię

Kroplą, która przelała czarę, było nierespektowanie demokratycznej woli ludu. Ruch na rzecz Socjalizmu wyrósł z inicjatyw i organizacji społecznych (głównie ludności rdzennej) i taką strukturę zachował – nie jest klasyczną partią, a raczej konfederacją organizacji, które delegują do MAS swoich przedstawicieli i kandydatów do piastowania stanowisk i funkcji w administracji państwowej, od radnych, burmistrzów i gubernatorów po posłów i ministrów. Jednak od jakiegoś czasu kierownictwo MAS nie respektowało oddolnych decyzji organizacji społecznych, narzucając ludzi namaszczonych przez politycznego „szefa szefów”. Tym samym partia Moralesa zatracała swój organiczny charakter.

Sam Morales, jako pierwszy rdzenny prezydent Boliwii i lider faktycznie historycznych przemian, cieszący się prawdziwą wdzięcznością i czcią rzeszy rdzennych Boliwijczyków, urósł do rangi symbolu, co władza świadomie wzmacniała i wykorzystywała, doprowadzając do ekstremalnej personalizacji państwa. Evo osobiście objeżdżał kraj, codziennie inaugurując jakąś nowo oddaną inwestycję. Jego twarz pojawiała się na plakatach, billboardach, a nawet na opakowaniach przekąsek rozdawanych w samolotach państwowej linii lotniczej. Szkoły nazywano jego imieniem, a wójtowie i dzieci klękały przed nim, prosząc o nowe inwestycje.

Wybory w Argentynie, czyli czerwona kartka dla neoliberalizmu

Silny prezydencki charakter boliwijskiego systemu politycznego, postępująca centralizacja, kontrola nad wymiarem sprawiedliwości (przez dwie ostatnie kadencje MAS decydował nawet o obsadzie władz sądowniczych, które formalnie wybierane są w głosowaniu powszechnych) i faktyczny brak podziału władz – to wszystko sprawiło, że w rankingach demokracji Boliwia uchodziła za reżim hybrydowy. Miało to szczególne znaczenie w kontekście korupcji, która obok niszczenia demokracji i dewastowania państwa prawa była jednym z głównych zarzutów wobec władzy Moralesa. Inaczej niż w Peru czy Brazylii, ze względu na kontrolę sądownictwa w Boliwii żadne Odebrecht czy Panama Papers nie wywołały ani skandali, ani rozliczeń.

Evo objeżdżał kraj, codziennie inaugurując jakąś nowo oddaną inwestycję. Szkoły nazywano jego imieniem, a dzieci i wójtowie klękali przed nim, prosząc o nowe inwestycje.

Dlatego choć Evo-symbol, Evo-pomnik był dla większości rdzennej ludności wciąż oczywistym kandydatem, spadek poparcia dla jego partii odnotowywano również w jej tradycyjnych bastionach na prowincji. Jeśli przyjąć rezultaty anulowanych wyborów z października za wiarygodne, to te 47% było dużo słabszym wynikiem od 63% z 2014 roku. Mimo to w kampanii wyborczej ekipa Moralesa zdawała się nie dostrzegać nieuchronnie spadającego poparcia, ignorując tym samym własne błędy i wypaczenia. MAS prowadził kampanię pod hasłami kontynuacji, zabezpieczenia dotychczasowych zdobyczy, dalszego rozwoju i wzrostu gospodarczego. Morales zafiksował się wręcz na kwestii rozwoju i kolejnych inwestycji w infrastrukturę, jakby nie miał już nic innego do zaproponowania. Rząd nie zauważył, że część wyciągniętych z biedy i tworzących dzisiaj klasę średnią byłych wyborców MAS nie da się już zachęcić podobnymi hasłami, bo zmieniły się ich priorytety.

Z drugiej strony, skupiając się na rozwoju gospodarczym, zapominając o środowisku naturalnym i prawdziwej, oddolnej demokracji oraz lekceważąc głosy lokalnych wspólnot i organizacji, Morales i MAS sprzeniewierzyli się wartościom i ideałom, które stały u zarania ich politycznej kariery. Ich Rewolucja Demokratyczna i Kulturalna całkowicie też zlekceważyła edukację, która nie tylko jest dzisiaj w opłakanym stanie, ale kompletnie zapomniała wziąć na swoje barki promowanie wartości nowego Wielonarodowego Państwa – dekolonizacji, pluralizmu oraz międzykulturowego i międzyetnicznego dialogu, a wreszcie vivir bien, koncepcji rozwoju opartego na poszanowaniu środowiska i lokalnych, wspólnotowych modeli życia społeczno-ekonomicznego. Dlatego projekt państwa zamieniony w wydmuszkę rosnącego PKB nie był już w stanie przekonać obywateli, aby poświęcili dla niego demokratyczne wartości, o zagrożeniu których byli przekonani – a złoty medal boliwijskiego sukcesu okazał się dla nich z tombaku.

Uratować, co się da

Pomimo niewątpliwych cieni rewolucji Evo był on rekordowo długo urzędującym prezydentem w historii Boliwii. Przekonany o swoim sukcesie, nadal nie może się pogodzić z utratą władzy. Ale nawet jeśli faktycznie radykalni masistas wciąż szukali sposobu, aby obalić nowy rząd i przywrócić Moralesa do władzy, choćby z zagraniczną pomocą (oficjalne doniesienia mówią o członkach kolumbijskich FARC i bojówkarzach z Wenezueli, a jeden z najważniejszych ministrów Moralesa, Juan Ramón Quintana, zapowiadał w Boliwii „drugi Wietnam”), to układ sił zmusił MAS do paktowania z nowymi władzami.

Rtęć? Nam z kranu leci cała tablica Mendelejewa!

czytaj także

Pod koniec listopada nastąpił przełom – politycy MAS, posiadający wciąż dwie trzecie mandatów w obu izbach parlamentu, przyjęli wypracowaną w porozumieniu z rządem ustawę, która anulowała wybory z października i umożliwiła rozpisanie nowych. Ustawa uniemożliwia też start Evo Moralesa i byłego wiceprezydenta Álvaro Garcii Linery. Data wyborów zostanie ogłoszona dopiero po powołaniu nowego Trybunału Wyborczego, którego dotychczasowy skład siedzi teraz w areszcie. Po stronie MAS przeważył pragmatyzm, bo stawką było istnienie partii, która, bądź co bądź, reprezentuje ogromną część społeczeństwa i wciąż liczy się w grze. W zamian za współpracę, doprowadzenie do uspokojenia sytuacji w kraju i przygotowania do wyborów nowy rząd obiecał nie ruszać sprawy ewentualnej delegalizacji MAS.

Nawet jeśli opowieść o sfałszowaniu wyborów przez MAS przekonała boliwijskie społeczeństwo, prawica nie będzie miała w kolejnych łatwego zadania. Część tych, którzy wcześniej weszli na barykady przeciw Moralesowi, jest rozczarowana nowym rządem. Uwierzywszy w walkę o demokrację, otworzyli drzwi do władzy ekipie, która ich zdaniem okazała się prawdziwą dyktaturą – tym gorszą, że faszystowską, strzelającą do ludzi z Biblią w ręku.

Uwierzywszy w walkę o demokrację, przeciwnicy Moralesa otworzyli drzwi do władzy ekipie, która ich zdaniem okazała się prawdziwą dyktaturą.

Rząd Jeanine Áñez nie zachowuje się jak tymczasowy. Przeciwnie, pozwala sobie na bardzo wiele, choć nie ma oficjalnej demokratycznej legitymacjii. Związane z nim elity z Oriente od razu po zaprzysiężeniu nowej prezydent zaczęły rozdzielać między siebie państwową ziemię, a kilka dni temu przyjęto plan, według którego prawie połowa istniejącej ziemi ma zostać przeznaczona pod przemysł rolny. Na andyjskiej prowincji wyborcy wcześniej rozczarowani MAS nawet nie chcą słyszeć o obecnym rządzie. Niektóre wspólnoty zapowiedziały wręcz, że nie wpuszczą na swoją ziemię żadnego przedstawiciela władzy.

Jeśli więc MAS wróci do swoich ludowych korzeni i pierwotnych wartości, będzie silną i trudną opozycją, która nie pozwoli na swobodny demontaż dotychczasowego projektu państwa. Na razie za wcześnie jednak mówić o szansach nowego kandydata partii Moralesa w wyborach (co ciekawe, 9 grudnia były prezydent został zaocznie mianowany szefem nadchodzącej kampanii wyborczej). Na prawicy tymczasem nastąpił wysyp kandydatów przekonanych o swoich szansach na prezydenturę, którzy już zaczęli się między sobą gryźć, choć nie znamy jeszcze daty nowych wyborów.

Obecnie najbardziej prawdopodobna jest jakaś centroprawicowa koalicja, ale bez szans na obsadzenie dwóch trzecich parlamentu. To pozwoli na znaczną swobodę w państwowej polityce, ale bez możliwości zmiany konstytucji i podstawowych kwestii, takich jak ewentualna prywatyzacja surowców naturalnych (państwo ma konstytucyjnie zagwarantowaną kontrolę nad surowcami).

Chile: krach wolnorynkowej dystopii

Mimo to nowy rząd już teraz ma pewne możliwości zmiany kierunku gospodarczego i polityki społecznej. Choć zapewne ze względów politycznych nie pozwoli sobie na to przed wyborami, to już mówi się o możliwej prywatyzacji państwowej spółki energetycznej. Wszyscy zastanawiają się też, co się stanie z programami socjalnymi. Rząd może też bez przeszkód zmienić regulacje dotyczące wymiany handlowej, relacji walutowych i podobnych kwestii gospodarczych. Może też otworzyć szeroko drzwi inwestorom z USA, pozwalając im na przykład na wejście w spółkę z państwem w celu eksploatacji litu, łakomego kąska przyciągającego uwagę potentatów nowych technologii. Tu dotychczas liczyły się Niemcy i Chiny, jednak w kontekście rywalizacji amerykańsko-chińskiej sprawa ta może się okazać jedną z najważniejszych. Ewentualna zmiana kursu gospodarczego i wpływów globalnych potęg w Boliwii ma niebagatelne znaczenie dla regionalnego układu sił w Ameryce Łacińskiej, który jest częścią światowej układanki w walce o ekonomiczną dominację.

**
dr Radosław Powęska  jest latynoamerykanistą, pracuje jako wykładowca akademicki, konsultant i publicysta. Prowadzi badania w zakresie relacji państwo–społeczeństwo, etnopolityki i rozwoju w Ameryce Łacińskiej. Boliwię odwiedza regularnie od 2006 r.

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Zamknij