Świat

Bolsonaro wydziera się na ekologów, a USA i Chiny po cichu rabują Amazonię

Za łunami pożarów kryje się drobiazgowy plan gospodarczej eksploatacji Amazonii. Lasy nie płoną z przypadku, lecz dokładnie tam, gdzie ma się dokonać poszerzenie terenów rolnych. Brazylia, USA i Chiny grają w pokera o to, kto zgarnie większość zysków.

Na pierwszy rzut oka był takim brazylijskim Humboldtem. Na początku XX wieku marszałek Cândido Rondon niestrudzenie przemierzał i badał region Amazonii, zakładał telegraf, odwiedzał i katalogował mało wówczas znane ludy rdzenne. Inaczej niż w przypadku Humboldta, nie popychał go jednak uniwersalny pęd badawczo-poznawczy, lecz chęć uzbrojenia w infrastrukturę regionu, który uchodził za piętę achillesową brazylijskich sił zbrojnych.


Pierwszym widzialnym bastionem brazylijskiego państwa w Amazonii były właśnie koszary. Chodziło nie tylko o zabezpieczenie suwerenności, lecz także o otwarcie puszczy dla gospodarki – do tego we współpracy z USA, tradycyjnym partnerem armii Brazylii. Znakomitym towarzyszem drogi Rondona został nawet były prezydent USA, Theodore Roosevelt, który w roku 1914 roku wybrał się z nim na niełatwą wyprawę do dżungli.

Celem obu był mało wówczas znany dopływ rzeki Madeira, który dzisiaj widnieje na mapach jako Rio Roosevelt i kryje jedne z największych na świecie złóż diamentów. Od tamtej pory Amazonia ani na chwilę nie zniknęła z radarów amerykańskich strategów. W czasie II wojny światowej przemysł zbrojeniowy USA zdany był na kauczuk z Amazonii, niezbędny do produkcji opon do pojazdów opancerzonych i samolotów. Z perspektywy Europejczyków natomiast ten strategiczny wymiar Amazonii długo nie grał żadnej roli. Zamiast tego dominował romantyczny obraz terytorium uchodzącego za absolutne peryferie globalnego kapitalizmu, egzotyczny azyl dla społecznych wyrzutków i poszukiwaczy przygód.

„Zrobimy czystkę, jakiej Brazylia nie widziała” – prezydent Bolsonaro przemawia

Teraz jednak za sprawą pożarów Amazonią znów zainteresowały się światowe media. W nagłówkach dominują jednak zwęglone zwłoki pancerników, płonące drzewa i hałaśliwy prezydent, który obstaje przy swym suwerennym prawie do niszczenia, bez zważania na to, jak ważne dla globalnego klimatu mogą być lasy deszczowe. Mało kto jednak widzi, co właściwie kryje się za łunami pożarów – a jest to drobiazgowy plan wykorzystania lasów na potrzeby gospodarcze. Lasy nie płoną z przypadku, lecz dokładnie w tych miejscach, gdzie ma się dokonać nielegalne poszerzenie terenów rolnych. Największego interesu nie robi się już bowiem na szlachetnych gatunkach drewna czy kory, lecz na spekulacji ziemią.

Lasy nie płoną z przypadku, lecz dokładnie w tych miejscach, gdzie ma się dokonać nielegalne poszerzenie terenów rolnych.

Wypalona ziemia zostaje ogrodzona i wykorzystana w gospodarce hodowlanej. Wołowi magnaci legalizują rabunek ziemi z pomocą skorumpowanych urzędników i notariuszy, czekając, aż ceny soi jeszcze bardziej wzrosną, aby wówczas opychać ją z zyskiem. Przy użyciu zmodyfikowanych genetycznie nasion oraz ton pestycydów i nawozów wyjałowioną już ziemię przywraca się do użytku pod uprawę soi, największego na świecie źródła białka dla bydła.

W ten sposób od dziesięcioleci postępuje pełzająca zagłada dżungli. Teraz jednak ultraprawicowy prezydent Jair Bolsonaro werbalnie zalegalizował ten proceder i napompował do kolosalnych rozmiarów. Według jego doradców gospodarczych Amazonia miałaby wyciągnąć kraj z recesji – nie tylko zresztą Brazylię. Cała oparta na konsumpcji, paliwach kopalnych i wzroście światowa gospodarka tkwi bowiem w kryzysie strukturalnym. Wydaje się, że ujemne stopy procentowe i programy stymulacji koniunktury nie działają. Amazonia, ze swymi gigantycznymi zasobami – od ziemi przez metale ziem rzadkich, złoto i diamenty, aż po jedną trzecią światowych rezerw wody słodkiej – to jeden z niewielu nieotwartych dotąd rezerwuarów wzrostu. I właśnie dlatego trafiła z peryferii wprost do centrum geopolitycznego pokera światowego.

Drżyj, Amazonio! Nadchodzi prezydent Bolsonaro

czytaj także

„Barão do Rio Branco“ – od nazwiska wybitnego dyplomaty z XIX stulecia – to kryptonim najnowszego planu rozwoju armii brazylijskiej, do którego dotarł portal Intercept. Chodzi w nim o zagospodarowanie dotąd nietkniętego, północno-wschodniego zakątka Amazonii, między Santarém a granicą z Gujaną, Surinamem i Gujaną Francuską. To dokładnie ten region, który obrońcy środowiska najchętniej zamieniliby w teren chroniony. Tzw. korytarz AAA [wiodący od Andów przez Amazonię do Atlantyku – przyp. tłum.] jest dziś w 80 procentach ekosystemem strzeżonym.

Jak mówi kolumbijski dyplomata i ekspert ds. Amazonii Martin von Hildebrand, chodzi o 250 milionów hektarów terenu, z czego 140 milionów to tereny ludności rdzennej bądź strefy przyrody chronionej. „Chcemy zadbać, aby było to terytorium swobodnego przepływu, gdyż dla gospodarki wodnej czy przestrzeni życiowej zwierząt połączenie ekosystemów jest bardzo istotne. Jeśli natomiast zamieni się puszczę w patchwork, ona od razu podupadnie”. To słowa laureata alternatywnej Nagrody Nobla w dziedzinie ekologii, ale pomysł wspiera już rząd kolumbijski oraz liczne organizacje ludności rdzennej. W rozmowach na ten temat biorą także udział Ekwador, Wenezuela i Peru, jak również Gujany.

Ten konflikt interesów jest głównym powodem, dla którego Bolsonaro ogłosił obrońców środowiska wrogiem numer jeden. Insynuuje, jakoby to oni podkładali ogień, aby inkasować środki pomocowe i oczerniać jego rząd. Skrajnie prawicowi autorzy z otoczenia rządu obudowują takie tezy argumentami, jak np. o stojącej za ideą korytarza zielonej mafii na służbie ekspansywnej polityki brytyjskiej (tak twierdzi meksykański autor Lorenzo Carrasco) czy chińsko-komunistycznej (jak głosi autor brazylijski, Olavo de Carvalho).

Sam Bolsonaro to jednak tylko krzykliwy namiestnik interesów gospodarczych i wojskowych. Ofensywa przeciwko lasom deszczowym była przygotowywana od dłuższego czasu. Na pierwszym Szczycie Ameryki Południowej w Brazylii, w 2000 roku, 12 szefów państw i rządów przegłosowało IRSAA, czyli przygotowany przez Bank Światowy Plan Rozwoju Infrastrukturalnego Subkontynentu. Chodziło w nim przede wszystkim o megaprojekty, a Ameryka Południowa została podzielona na dziesięć „osi rozwoju”. Każdej osi przypisano szczególną rolę w gospodarce światowej – głównie dostawczyni surowców.

Amazonię przewidziano z jednej strony dla gospodarki rolnej i leśnej, z drugiej uznaną ją za dostawcę energii dzięki budowie tam rzecznych, z trzeciej zaś – ze względu na centralne położenie w sercu kontynentu – za węzeł transportowy, który dzięki drogom wodnym umożliwiłby połączenie z Atlantykiem i Pacyfikiem. Prezydentem Brazylii był wówczas Fernando Henrique Cardoso, jeden z twórców teorii zależności piętnującej fakt, że Ameryka Łacińska od czasu kolonizacji postrzegana była przez panujące nad nią mocarstwa wyłącznie jako dostawca surowców, co bardzo utrudniało jej rozwój. Mimo to Cardoso podpisał dokument. Ucieszyły się przede wszystkim siły zbrojne.

Widzisz drzewa, nie widzisz lasu

czytaj także

Już w czasach dyktatury wojskowej (1964–1985) podjęły one pierwszą próbę zagospodarowania Amazonii. Popychane widmem rozproszonej interwencji z zagranicy i sloganami w rodzaju: „Integrować kraj, by go nie stracić” czy „Ziemia bez ludzi dla ludzi bez ziemi”, zaczęły osiedlać bezrolnych obywateli z południa i północnego wschodu Brazylii. Dostawali oni kawałek ziemi z nakazem, aby wykarczować na nim las i uprawiać przede wszystkim to, co akurat planowała dyktatura, na przykład trzcinę cukrową. Służyli też jako tania siła robocza przy budowie megaprojektów, jak trasa Transamazónica, kopalnia rudy żelaza Carajás czy sztucznego jeziora Tucuruí. Armia nie brała wówczas pod uwagę interesów środowiska czy lokalnej ludności. A rdzenne ludy uchodziły dla niej za podejrzanych potencjalnych agentów cudzoziemskich interesów.

Bolsonaro ogłosił obrońców środowiska wrogiem numer jeden. Insynuuje, jakoby to oni podkładali ogień, aby inkasować środki pomocowe i oczerniać jego rząd.

Jednym z wrogów indoktrynowanej przez USA junty był międzynarodowy komunizm. Dlatego tuż za zagospodarowywaniem Amazonii postępowała realizacja strategii CIA: wspieranie protestanckich Kościołów zielonoświątkowych, aby „lewackiej” teologii wyzwolenia Kościoła katolickiego przeciwstawiać konserwatywną „teologię dobrobytu”, która dostarczałaby materialistycznego światopoglądu i demonizowała przyjazne naturze wierzenia lokalne. Miało to dwie zalety: w ten sposób ludność rdzenną włączano w nowoczesny kapitalistyczny obieg gospodarczy, a zarazem osłabiano jej kulturowe korzenie i zdolność do stawiania oporu. Dziś z pięciu stanów Brazylii o największym udziale praktykujących wiernych Kościołów protestanckich aż cztery leżą nad Amazonką.

Abstrahując nawet od osiedlenia konserwatywnego prekariatu robotników i rolników w Amazonii, bilans działań junty był katastrofalny: drastycznie wzrosły wskaźniki przestępczości i prostytucji, a mafijne struktury z otoczenia nielegalnych poszukiwaczy złota i diamentów czy przemytników drewna poszerzały swój zasięg i przenikały do struktur politycznych. Opór ludności rdzennej krwawo tłumiono, a ze względu na niskie opodatkowanie energii i górnictwa oraz niską efektywność źle zaplanowanych projektów wpływy do budżetu państwa były niewielkie.

Nie ma darmowych obiadów, czyli co trzeba wiedzieć o śladzie węglowym [wyjaśniamy]

Mniej więcej na przełomie wieków Amazonia znów przykuła uwagę międzynarodowych koncernów, a IRSAA stanowił plan ponownej inwazji na dżunglę. Ta zaczęła się od budowy kilku wielkich elektrowni wodnych (kompleks Rio Madeira od roku 2008 i Belo Monte od 2011) przez konsorcjum państwowego dostawcy energii Eletrobrás i prywatnych firm budowlanych. Oba projekty przeforsowano mimo zaciekłego oporu części ludności – wyrządziły one głębokie szkody zarówno środowisku, jak i tkance społecznej.

Równocześnie na południe od basenu Amazonki zaczynał się globalny pochód triumfalny mało wówczas znanej rośliny strączkowej. Pierwszą wskazówką nadciągającej zmiany paradygmatu w rolnictwie była reklama z 2003 roku zamieszczona przez dziś chiński, a wówczas jeszcze kontrolowany przez Szwajcarów koncern chemiczny Syngenta. Obszar rozciągający się od Brazylii, przez Argentynę, Urugwaj, po Paragwaj i Boliwię, wychwalano jako „Zjednoczoną Republikę Sojową”.

Był to gigantyczny projekt, który z pomocą lokalnych elit w bardzo krótkim czasie zamienił hodowlę bydła w Argentynie i małe gospodarstwa rolne w Paragwaju w ogromne monokultury. Biznes był niezwykle atrakcyjny i wielu przyniósł korzyści. Krajowe elity uprawiały soję, rządy inkasowały podatki eksportowe, dostawcy pestycydów, nawozów i nasion, jak Bayer-Monsanto i DowDupont, czy maszyn rolniczych, jak John Deere, zwiększały obroty. Krocie zarabiali jednak ci, którzy kontrolowali logistykę i handlowali soją na giełdzie w Chicago – koncerny takie jak Cargill, Bunge, ADM czy Louis Dreyfus.

Boom na soję wciągnął do gry Chiny. Zdegradowane gleby azjatyckiego giganta nie wyżywią całej jego ludności; Chinom brakuje też surowców dla przemysłu. Z tych powodów na przełomie wieków rząd w Pekinie po prostu musiał się zwrócić ku Ameryce Łacińskiej. Różowa fala lewicowych rządów sceptycznych wobec USA, które w roku 2005 na szczycie w Mar del Plata pogrzebały ideę ogólnoamerykańskiej strefy wolnego handlu (ALCA), sprzyjała Chińczykom w ich planach. Chiny błyskawicznie stały się ważnym graczem na kontynencie.

Bolsonaro to tylko krzykliwy namiestnik interesów gospodarczych i wojskowych.

Poprzez zabezpieczone wydobyciem surowców kredyty dla rządów, projekty infrastrukturalne w rodzaju linii kolejowej z Amazonii nad Pacyfik oraz inwestycje (tamy wodne, kopalnie, ropa naftowa) Chińczycy zaznaczali swój teren także w Amazonii. Pod rządami lewicowej Partii Pracy Chiny zastąpiły USA w roli najważniejszego partnera handlowego Brazylii. Do tego właśnie kraju idzie dziś 27 procent brazylijskiego eksportu, podczas gdy do USA – ledwie 12 procent. Brazylia i Chiny nie tylko zbliżyły się do siebie w ramach sojuszu państw BRICS (Brazylia, Rosja, Indie, Chiny, RPA), ale też poszerzały wpływy w nowych regionach świata. Zdaniem waszyngtońskich insiderów dzwonki alarmowe się rozdzwoniły, gdy brazylijski koncern Odebrecht rozpoczął inwestycje w Libii.

Bolsonaro chce ten chiński pochód zatrzymać, w czym zdecydowanie wspiera go amerykański prezydent Donald Trump. (Bolsonaro próbuje nawet mianować ambasadorem w Waszyngtonie własnego syna, choć brak mu dyplomatycznych kompetencji).

Geopolityczny poker o zasoby Amazonii jest jednak bardziej złożony, czego Bolsonaro doświadczył na przykładzie niobu. Ten pierwiastek metaliczny, który czyni stal lżejszą i bardziej odporną, a którego 85 procent ziemskich zasobów posiada właśnie Brazylia, wydobywany jest przez brazylijską rodzinę Moreira Salles we współpracy z chińskimi koncernami stalowymi (Baosteel, CITIC, Anshan Iron & Steel, Shougang y Taiyuan Iron & Steel). To przykład strategicznego sojuszu firm chińskich z lokalną elitą. Głównym odbiorcą minerału jest zaś Pekin.

Petelczyc: Całe zło w Brazylii zaczyna się od nierówności [rozmowa]

W kampanii wyborczej Bolsonaro domagał się zatrzymania eksportu niobu do Chin – nie zdołał go jednak go przeforsować przy oporze brazylijskiej elity. Stosunki z Chinami złożył na ręce swego zastępcy, generała Hamiltona Mourão. A ten stawia na pragmatyzm. Jest zdania, że „Chiny potrzebują surowców, które Brazylia produkuje, musimy więc to wykorzystać”. Komu zatem przypadnie lwia część zasobów Amazonii, Chinom czy USA, wciąż nie jest rozstrzygnięte.

 

**
Sandra Weiss jest politolożką i byłą dyplomatką. Do 1999 roku była redaktorką w agencji AFP. Jako korespondentka z Ameryki Łacińskiej publikuje w tygodniku „Die Zeit” i dzienniku „Die Welt”.

Artykuł ukazał się w magazynie IPG Journal. Publikację polskiego tłumaczenia dofinansowano ze środków Fundacji im. Friedricha Eberta. Z niemieckiego przełożył Michał Sutowski.

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Zamknij