Niedołężne elity to nic nowego. Wystarczy dać im odpowiednio dużo czasu, a prawie zawsze wszystko spartaczą. Wtedy dochodzi do załamania, po którym ludzie otrzepują się z kurzu i idą dalej. Czasem jednak w obliczu kryzysu elity dzielą się, a każdy ich odłam próbuje wystąpić w roli zbawców lub mścicieli. Wtedy efekty rzadko mają pokojowy charakter.
W latach 70. XX wieku globalne elity polityczne i biznesowe wiedziały wszystko, co trzeba, by skierować świat na drogę długotrwałego zrównoważonego rozwoju.
Nauka o systemach była już na tyle zaawansowana, by zespół złożony z ekspertów w tej dziedzinie mógł przeprowadzić analizę scenariuszy i zbadać, jak trendy widoczne w produkcji przemysłowej, populacji, żywności, zanieczyszczeniach środowiska i wykorzystywaniu zasobów będą wzajemnie oddziaływać na siebie w kolejnych dziesięcioleciach. Taką analizę rzeczywiście wykonano: wynikło z niej, że dalszy wzrost liczby ludności i produkcji przemysłowej będzie nie do utrzymania.
Bendyk: Klimat, środowisko i kapitalizm, czyli tania natura się kończy
czytaj także
W tym samym czasie politolodzy zaczynali badać demograficzne, ekonomiczne i historyczne dane społeczne w poszukiwaniu wskazówek, które pozwoliłyby zrozumieć, dlaczego społeczeństwa czasem zniżają się do wewnętrznej przemocy. Dane wydawały się sugerować, że istnieje zależność między pogłębiającymi się nierównościami gospodarczymi a wzrostem destabilizacji społecznej.
Badania ekologiczne z kolei pozwoliły ustalić, że lasy, oceany, pustynie, zbiorniki wody słodkiej i gleba to ekosystemy, które z jednej strony są z natury niezwykle skomplikowane i odporne, jednak z drugiej – istnieją określone punkty krytyczne – na przykład poziomu zanieczyszczeń lub ograniczenia przestrzeni życiowej – których przekroczenie prowadzi do katastrofalnej zapaści tych ekosystemów.
Było jasne, co należy zrobić, by dać społeczeństwu solidne oparcie: zniechęcać do wzrostu populacji, ograniczać skalę produkcji przemysłowej, zmniejszać nierówności ekonomiczne, posprzątać stare zanieczyszczenia, ograniczyć zanieczyszczenia obecne i przyszłe, a wreszcie dać przyrodzie mnóstwo przestrzeni na regenerację.
Elity nic takiego oczywiście nie zrobiły. Początkowo, za rządów Richarda Nixona i Jimmy’ego Cartera, amerykańscy politycy wprowadzali pewne przenikliwe, daleko idące rozwiązania. Później jednak, bez względu na to, która partia była u władzy w USA, zawsze znajdowały się jakieś wymówki, by nie realizować tych rozwiązań lub wycofać się z tego, co już udało się wprowadzić. Elity przykazały swoim ulubionym ekonomistom zakasać rękawy i zacząć pisać książki i raporty, w których twierdzono, że rozwój jest zawsze dobry, że nierówności ekonomiczne można usprawiedliwić, skoro koniec końców dobrobyt garstki zamożnych z pewnością spłynie złotym deszczem na wielu, oraz, jak w swoich krzepiących, choć tragicznie zwodniczych słowach twierdził prezydent Ronald Reagan, że „granice dla rozwoju nie istnieją, ponieważ nie istnieją granice ludzkiej inteligencji, wyobraźni i zachwytu”.
Elity nie do końca trzymały wspólny front w tych kwestiach. Ich część znajdująca się bliżej lewej strony politycznego spektrum wyrażała sceptycyzm co do teorii „skapywania bogactwa”, domagała się więc rozwoju programów socjalnych i przepisów prawnych chroniących środowisko. Jednak w większości przypadków propozycje tego obozu pozostawały nader zachowawcze. Nie znalazł się praktycznie żaden wpływowy członek światowych elit, który zaproponowałby celowe ograniczenie produkcji przemysłowej; zaledwie kilka krajów poczyniło znaczące wysiłki, by ograniczyć wzrost liczby ludności.
Polityczni konserwatyści natomiast (czyli ci, którzy chcieli zachować istniejący układ sił w społeczeństwie) bywali bardziej stanowczy: nieśli na swoich sztandarach bezwzględne poparcie dla ekspansji przemysłu, wzrostu liczby ludności i przetwarzania dóbr natury na towary i usługi, przy jak najbardziej skąpych przepisach regulujących szkodliwy wpływ tych działań na środowisko.
czytaj także
Choć na poziomie ideologicznym panował w pewnym sensie impas (jak w zachodnich demokracjach, tak w USA konserwatyści i liberałowie nieustannie wymieniali się u steru), konserwatystom udało się w praktyce zablokować próby utrzymania stabilizacji społecznej. Swój sukces zawdzięczają w dużej mierze temu, że liberałowie nie przedstawiali szczególnie przekonujących argumentów na rzecz hamowania wzrostu liczby ludności czy ograniczania produkcji przemysłowej. Pomimo wszystkich różnic między nimi liberałowie i konserwatyści zgadzali się co do jednego: rozwój, globalizacja i neoliberalna polityka gospodarcza miały być panaceum na wszelkie problemy, od biedy po zanieczyszczenie środowiska. Niestety, tym samym zjednoczyli się w głoszeniu niezwykle ryzykownego kłamstwa.
Dziś społeczeństwo zmierza już prostą drogą do krytycznego punktu destabilizacji. Kryzys klimatyczny grozi zalaniem wybrzeży, powodziami i katastrofalnymi suszami, co dla miliardów ludzi oznacza pogorszenie dostępu do żywności i wody. Jednocześnie demografowie przewidują, że liczba ludności na świecie do 2050 roku wyniesie blisko 10 miliardów, co tylko pogorszy istniejące już problemy.
Od dziesięcioleci pogłębiają się nierówności i zadłużenie. Zanieczyszczenia chemiczne naruszają gospodarkę hormonalną, zmieniając liczbę plemników w nasieniu u ludzi i wielu zwierząt, co grozi niemal powszechną bezpłodnością. Dzika przyroda jest w zasadzie wszędzie w odwrocie, liczba ssaków, ptaków, płazów, gadów, ryb i owadów spada na łeb na szyję.
czytaj także
Rosnąca liczba uchodźców ekonomicznych, politycznych i klimatycznych zapowiada masy wysiedleńców, które będą nadciągać wraz z pogłębiającym się kryzysem systemu społeczno-ekologicznego. W USA zaś, z najbogatszym narodem w globalnym systemie przemysłowym, polaryzacja polityczna, impas i wzrost politycznej agresji sprawiają, że elitom trudno rozwiązać nawet te problemy, których istnienie raczyły uznać.
Od lat 50. ubiegłego wieku, czyli przez cały okres globalizacji gospodarczej, w Ameryce spada zaufanie do władz. Transformacja dawnego zagłębia przemysłowego na amerykańskim Środkowym Zachodzie w „strefę przelotową” unicestwiła szanse na rozwój ekonomiczny dla znacznej części ludności, a szacunek do elit zaczął coraz bardziej zmieniać się w powszechną i głęboką podejrzliwość.
Zwęszywszy zagrożenie dla zasadności własnego istnienia i kontroli, elity zaczęły wzmagać swoje wysiłki, by zachęcić ludzi do swoich rozwiązań politycznych – albo przekonując, że w ostatecznym rozrachunku tanie produkty konsumpcyjne, jakie przynosi globalizacja, są dobre dla każdego, albo odwracając uwagę swoich zwolenników przez podgrzewanie gorących problemów kulturowych.
Spadająca w oczach opinii publicznej wiarygodność elit doprowadziła do wzrostu podziałów między nimi. W ciągu ostatniej dekady podziały te przyniosły zwycięstwo Donalda Trumpa, przegłosowanie brexitu w Wielkiej Brytanii i dobrą passę przywódców narodowo-populistyczno-autorytarnych na całym świecie. Dla aspirujących członków elit nowe technologie komunikacji, zwłaszcza media społecznościowe, stworzyły nowe możliwości, jak nieustannie i błyskawicznie wpływać na opinię publiczną. Jednak te same nowe technologie okazały się szczególnie przydatne dla członków antyestablishmentu (w tym skrajnie prawicowych elit pokroju Trumpa) w szerzeniu dezinformacji i teorii spiskowych.
czytaj także
Znaczna część amerykańskiej opinii publicznej nie tylko nie zgadza się z konkretnymi rozwiązaniami politycznymi elit, ale żarliwie nienawidzi przynajmniej części tychże elit. Wielu konserwatystów uważa, że liberalni liderzy są na wskroś źli, że to dosłownie pedofile, którzy czczą szatana i zabijają niemowlęta. Tymczasem zwolennicy elit liberalnych są przekonani, że przywódcy konserwatywni, którzy nie wiedzieć czemu w większości przybrali postać Trumpowskich altelit, są neonazistami zdeterminowanymi w dążeniu do chrześcijańsko-nacjonalistycznej, mizoginistycznej, homofobicznej białej supremacji. I choć znaczna część tych opinii nie ma nic wspólnego z prawdą, to jednak gniew jest prawdziwy i, jak się wydaje, nieokiełznany.
Temperatura polityczna dochodzi do punktu wrzenia. Pozerstwo i przypinanie oponentom łatek wzmaga wzburzenie opinii publicznej, a prawdziwe fiasko elit, tak liberalnych, jak i konserwatywnych, pozostaje za zasłoną milczenia, nienazwane. Elity zawiodły, dopuściły bowiem do tego, by społeczeństwo kroczyło dalej drogą niepohamowanego rozwoju, prowadzącego nieuchronnie do coraz większych nierówności ekonomicznych i degradacji środowiska. Wysiłki zmierzające do utrzymania ciągłego wzrostu finansowanego niebotycznym zadłużeniem, którego nie da się spłacić i które w ciągu kilku dni może doprowadzić do totalnego załamania. Od strony fizycznej rozwój został oparty na wyczerpywaniu skończonych zasobów naturalnych, co oznacza, że ekspansja będzie samoograniczająca się i zakończy się jednym wielkim krachem.
Choć cała sytuacja w zarysie wydaje się prosta, opinia publiczna praktycznie nic z tego nie rozumie, ponieważ dla liberalnych i konserwatywnych elit oraz skrajnej prawicy taka niewiedza również jest korzystna.
Guérot: Nie wiadomo, jak odsunąć od władzy europejską elitę, jeśli nie spełnia naszych oczekiwań
czytaj także
Liberałowie załamują ręce nad problemami niesprawiedliwości społecznej, motywowani niewątpliwie szczerym oburzeniem, choć przecież w nadziei, że uda im się utrzymać poparcie kobiet, osób niebiałych, imigrantów i społeczności LGBTQ+. Jednak żadna z tych grup interesów zdaje się nie dostrzegać swojej trudnej sytuacji (której w żaden sposób nie chcę tutaj umniejszać) w kontekście nadrzędnych zjawisk naszych czasów: lokomotywa napędzana paliwami kopalnymi i nieustannym wzrostem konsumpcji pędzi na nieuniknione zderzenie z granicami wytrzymałości natury.
Tymczasem konserwatyści zarywają noce, wyplatając sznury z kolejnych teorii spiskowych, by je zacisnąć wokół szyi wszechmocnym liberałom. Czy wiecie, że tzw. wielki reset, termin użyty przez prezesa Światowego Forum Ekonomicznego Klausa Schwaba, to tak naprawdę szczwany plan pociągających za polityczno-finansowe sznurki panów, by wykorzystać pandemię COVID-19 (oczywiście zaplanowaną ze znacznym wyprzedzeniem) jako pretekst do wprowadzenia totalnej dyktatury nad każdą osobą na Ziemi? Skoro elity potrafią narzucić ludziom noszenie maseczki i zaszczepienie się w czasie pandemii, do czego jeszcze są w stanie ich zmusić?
A czy wiecie, że zmiana klimatyczna to tak naprawdę ściema wymyślona przez sprytnych naukowców, żądnych dodatkowych funduszy na badania, a te same pociągające za polityczno-finansowe sznurki elity (będące w zmowie z hollywoodzkimi gwiazdami) wykorzystają globalne ocieplenie jako pretekst, by zabrać nam samochody i zmusić do jedzenia sztucznego mięsa? Jeżeli nie wiecie, to czas przejrzeć na oczy. I nie zapomnijcie założyć czapki z folii aluminiowej, żeby zablokować wszelkie próby przejęcia kontroli nad waszym mózgiem!
czytaj także
Kimże są zatem owe nikczemne elity? Chociaż najbardziej dostaje się politykom, część gniewu słusznie powinna być skierowana na ekonomistów, którzy co prawda nie zawsze tworzą superelity, ale należy im się „nagroda specjalna” za przygotowanie gruntu pod poczynania elit na arenie politycznej. To nasza współczesna kasta kapłanów, która wyznacza zasady gry i przedstawia argumenty przemawiające za wzrostem za wszelką cenę. Mówią o sobie, że są naukowcami, choć w rzeczywistości zazwyczaj jedynie wrzucają dane w nieprzebadane i nieprzetestowane modele.
Jednak szaleństwo ekonomistów nie rozgrzesza mediów, polityków, zarządów korporacji, i w ogóle całej tej wierchuszki, tych dziesięciu procent zarabiających najwięcej na świecie. Dlaczego nie dostrzegli tego, co się święci? Przecież nie trzeba mieć inteligencji geniusza i wiedzy z poziomu wyższej matematyki, by przewidzieć, że wykładniczy wzrost liczby ludności i konsumpcji na skończonej planecie to przepis na nieuchronną katastrofę. Przypomina mi się trafne zdanie Uptona Sinclaira: „Trudno sprawić, by ktoś coś zrozumiał, jeżeli od niezrozumienia tego zależy jego wypłata”.
czytaj także
Pisząc to, myślę przede wszystkim o elitach amerykańskich i europejskich, ponieważ to one od kilku ostatnich dekad, ba! stuleci mają ogromne wpływy. Ale elity w mniej zamożnych częściach świata, w tym w Chinach i Indiach, też nie odrobiły lekcji: inny kontekst, to samo fiasko. Jedynym godnym uwagi wyjątkiem od niewątpliwie powszechnej porażki są przywódcy w różnych autochtonicznych społeczeństwach, którzy niezłomnie sprzeciwiali się nadmiernej eksploatacji przyrody.
Trudno opisać stopień i głębię zawodu, jaki zgotowały nam elity, nie popadając w drastyczne epatowanie katastrofą. Stoimy w obliczu nie tylko kryzysu politycznego i gospodarczego, ale również całkowitego załamania się społeczeństw i ekosystemów – ze wszystkimi konsekwencjami tegoż. Trudno zbyt długo snuć rozważania na ten temat, nie ulegając poczuciu strachu i gniewu.
Dziś łatwo narzekać na elity: w obliczu rozpadających się gospodarek, ekosystemów i instytucji rządowych wszyscy naturalnie obwiniają o to ludzi władzy. Elity znalazły się na celowniku. Jednak krytyka pod ich adresem zazwyczaj jest niekonkretna, mało merytoryczna lub oparta na dezinformacji. Nawet jeśli jeden rodzaj elit osobiście nam się podoba, jest wielce prawdopodobne, że będzie to grupa, którą ktoś inny zmiesza z błotem, i to prawdopodobnie z przyczyn, które niewiele mają wspólnego z uniwersalnym fiaskiem, za które odpowiadają wszystkie elity razem wzięte.
czytaj także
Aż chciałoby się im trochę powspółczuć. Przecież nie było ich w latach 70. XX wieku, kiedy zapadały najważniejsze decyzje, które wywołały serię kolejnych kryzysów wybuchających na naszych oczach. Obecna ekipa odziedziczyła cały ten bałagan. Ale też niewiele zrobiła, żeby go nie pogorszyć.
Zresztą, patrząc na uroki wzrostu i demotywujące efekty wszelkich prób jego powstrzymania, być może tylko cud mógł uchronić elity przed porażką. Bo czy naprawdę mogły się one oprzeć pokusie taniej energii, wyższych zysków, stóp zwrotu, większej liczby miejsc pracy, komfortu, wygody i mobilności? Odrzucenie ewangelii wzrostu mogło prowadzić do utraty pozycji społecznej, do wykluczenia z własnego plemienia.
Do tego jeszcze dochodzi kwestia konkurencyjności: jeżeli ja nie będę rozwijać swojej gospodarki albo firmy, inni będą rozwijać swoje, a ja zostanę z niczym. Nie mówiąc o tym, że opinia publiczna chętnie pomogła elitom osiągnąć to fiasko, domagając się de facto ich porażki: na porządku dziennym było wybieranie polityków obiecujących większy wzrost (patrz: Reagan), a ci, którzy ten wzrost kwestionowali (patrz: Carter), przepadali z kretesem w sondażach. (Być może warto tu zaznaczyć, że Reagan studiował ekonomię i zajmował się zawodowo aktorstwem, Carter zaś był z wykształcenia inżynierem, a zawodowo zajmował się rolnictwem).
czytaj także
Jednak elity nie przestały zawodzić, nawet kiedy naukowcy (część z nich to naprawdę jedyna prawdomówna elita, jaką mamy) zaczęli przedstawiać nasz problem niemierzenia sił na zamiary w języku technokratycznym, gdzie dla prostej przyczyny (emisje dwutlenku węgla) istnieje równie proste rozwiązanie (odejście w energetyce od paliw kopalnych na rzecz paneli solarnych i turbin wiatrowych). Choć takie spojrzenie oczywiście nie rozwiązuje całości naszego ekologiczno-społecznego dylematu i stanowi zaledwie obietnicę tego, jak delikatnie popchnąć społeczeństwo w stronę ogólnie pojętego zrównoważonego rozwoju, to i tak elity wydają się wobec tego zadania bezradne.
Znalazły się w sytuacji nie do obrony. Nie mogą już dłużej unikać konfrontacji z problemami, które narastały w ciągu ostatnich dekad, a których nie da się rozwiązać ani szybko, ani bezboleśnie.
czytaj także
Spoglądając na złożone społeczeństwa na świecie i ich ostatnich kilka tysięcy lat istnienia, widać wyraźnie, że niedołężne elity to nic nowego. Co więcej, wystarczy dać elitom wystarczająco dużo czasu, a prawie zawsze wszystko spartaczą. Gubi je chciwość, nadmierna ufność we własną inteligencję oraz to, że nie pozwalają swojemu otoczeniu szerzyć złych wiadomości. A kiedy już naknocą, czasami społeczeństwa spadają na niższy poziom organizacji społecznej. Ludzie otrzepują się z kurzu i ruszają dalej, powracając do prostszego, wioskowego stylu życia. Czasem jednak, w obliczu kryzysu, elity dzielą się, a ich odłamy wykorzystują wcześniejszą porażkę do tego, by wystąpić w roli zbawców lub mścicieli. Efekty bardzo rzadko mają pokojowy charakter. Ale tak z grubsza wygląda to, co rozgrywa się na naszych oczach.
Najlepszą reakcją strategiczną dla zwykłych ludzi byłoby prawdopodobnie zbudowanie horyzontalnych sieci energetycznych w ramach inicjatyw oddolnych i ucieczka do przodu – jak najdalej od nieudolnych elit – przez podejmowanie działań zmierzających do minimalizacji zbliżającego się kryzysu. Wydaje się to rozsądne zwłaszcza teraz, kiedy powiązania w ramach globalnej integracji zaczynają się luzować, doszło do zaburzenia łańcuchów dostaw i pojawiło się mnóstwo okazji i bodźców do tego, by zastąpić import przez produkty lokalne. Niemniej jednak organizacja instytucji władzy horyzontalnej, takich jak spółdzielnie, panele obywatelskie, czy wspólnoty intencjonalne, wymaga czasu.
A co radzić elitom? Nigdy nie było łatwo zrobić to, co należy. Teraz będzie to jeszcze trudniejsze. Warto zacząć od powiedzenia prawdy. Wina i tak spadnie na was. Może więc warto wykorzystać swoją pozycję i zacząć uświadamiać opinię publiczną na temat tego, co i dlaczego się dzieje?
Katastrofa klimatyczna odmienia naszą cywilizację. Potrzebujemy apostołów „radykalnej nadziei”
czytaj także
Jednak, drogi czytelniku, droga czytelniczko, jeżeli wstrzymujecie teraz oddech, oczekując, że elity staną na wysokości tego zadania – niepotrzebnie. Napisałem ten esej, by dać upust swojej irytacji wywołanej przez tchórzy na wysokich stanowiskach, których część nieprzyzwoicie się bogaciła, kiedy inni podupadali. W zależności od poziomu własnego gniewu można na nich bardziej lub mniej pomstować, jednak moim zdaniem dobrze byłoby skierować większość energii na to, by ruszyć do przodu.
Wszystko, co pogłębia podziały między nami, sprawia, że ludzkości coraz trudniej jest zrobić to, co jeszcze zrobić można. Lepiej budować odporność własną i naszych społeczności w obliczu tego, co nas czeka. Łagodzić cierpienie. I ratować, co się da.
**
Richard Heinberg jest starszym analitykiem w Post Carbon Institute i autorem czternastu książek, w tym najnowszej: Power: Limits and Prospects for Human Survival (2021). Jego wcześniejsze publikacje to m.in.: Our Renewable Future: Laying the Path for One Hundred Percent Clean Energy (2016), Afterburn: Society Beyond Fossil Fuels (2015) i Peak Everything: Waking Up to the Century of Declines (2010).
Artykuł opublikowany w magazynie Common Dreams na licencji Creative Commons. Z angielskiego przełożyła Dorota Blabolil-Obrębska.