Świat

USA: Demokraci mają sponsorów. Po co im wyborcy?

Szumnie zapowiadany pakiet ustaw Build Back Better prezydenta Bidena prawdopodobnie upadnie, a wraz z nim większość obietnic dotyczących polityki klimatycznej, ochrony zdrowia, mieszkań i wielu programów socjalnych. Demokraci otwierają faszystom drogę do Kapitolu – pisze David Sirota, współtwórca filmu „Nie patrz w górę”.

Nie da się obserwować amerykańskiej polityki bez poczucia dysonansu poznawczego. Jednak samobójczy cios, jaki w połowie grudnia praktycznie pogrzebał pakiet ustaw Build Back Better, sztandarowy projekt Partii Demokratycznej, jest swego rodzaju przesileniem.

Oto wmawia się nam, że nieustraszeni demokraci własną piersią bronią ostatniego przyczółku demokracji przeciwko hordom rebeliantów i trumpistów wciąż niepogodzonych z wynikiem wyborów. A jednak ci sami demokraci z góry poddają faszystom przyszłoroczne wybory uzupełniające do Kongresu. Świadomi, że niczym w Republice Weimarskiej tworzą dogodne warunki do przejęcia władzy przez siły autorytarne.

Samą tylko hipokryzją nie da się tego wytłumaczyć. 60 lat temu prezydent Kennedy w kwiecistym przemówieniu deklarował, że Ameryka „zapłaci każdą cenę, poniesie każdy ciężar, sprosta każdej trudności, by zagwarantować, że wolność przetrwa i zatriumfuje”. Dziś Partia Demokratyczna wydaje się chętna ponieść ciężar obrony demokracji, ale nie jest gotowa „zapłacić każdej ceny”, by tę wolność ocalić.

Jeden rok w Ameryce: triumfy Elona Muska, porażki Bidena

Pod koniec grudnia sprzeczności targające polityką demokratów stały się zbyt rażące, by ich nie dostrzegać, nawet jeśli korporacyjne media uparcie je przemilczają, pomijają i umniejszają ich wagę, byle tylko nie zainteresować nimi opinii publicznej.

Z jednej strony demokraci w Kongresie, jak gdyby wyjęci z jakiegoś odcinka Prezydenckiego pokera, słusznie alarmują o gęstej sieci powiązań między uczestnikami szturmu na Kapitol, prawicowymi mediami i wysokimi urzędnikami administracji Donalda Trumpa, którzy najwyraźniej przymierzali się do przeprowadzenia prawdziwego zamachu stanu.

Z drugiej zaś strony ta sama Partia Demokratyczna idzie ostrym kursem na wyborczą katastrofę w nadchodzącym roku. Powiedzieć, że ostatnimi czasy demokraci odmawiają Amerykanom dobrego powodu, by na nich zagłosować, to nic nie powiedzieć. Z takim uporem sabotują własny, publicznie głoszony program, tak usilnie próbują skrzywdzić i zrazić do siebie możliwie największą liczbę swoich wyborców, jak gdyby celowo chcieli przegrać wybory z faszystami, których podobno zwalczają.

Zdrady, zniewagi, kapitulacje

W przedświąteczny weekend gruchnęła wiadomość, że szumnie zapowiadany pakiet ustaw Build Back Better prezydenta Bidena prawdopodobnie upadnie, a wraz z nim polegnie większość obietnic Partii Demokratycznej dotyczących polityki klimatycznej, ochrony zdrowia, mieszkań i wielu programów socjalnych. Jednak ten zaskakujący zwrot akcji to jedynie nowy epizod znacznie dłuższej historii. Przypomnijmy, co działo się w poprzednich odcinkach:

• Tuż po objęciu władzy prezydent Biden oznajmił burmistrzom i gubernatorom na zamkniętym posiedzeniu, że złożona w kampanii obietnica podniesienia płacy minimalnej do 15 dolarów za godzinę była w zasadzie kłamstwem. Demokraci zaś w Kongresie obrażali inteligencję wyborców, zrzucając winę za tę rzekomo niespodziewaną porażkę na własną doradczynię parlamentarną, urzędniczkę z nadania partii, którą mogli swobodnie zwolnić.

Drocząc się o cięcia budżetu programów mieszkaniowych, demokraci jednocześnie zawalili sprawę skąpej pomocy dla rodzin, których nie stać na opłacenie czynszu, i zgodzili się na zniesienie wprowadzonego w pandemii czasowego zakazu eksmisji lokatorów. Te dwa ciosy zdążyły już uruchomić lawinę eksmisji, do złudzenia przypominającą katastrofę, za sprawą której Partia Demokratyczna przegrała z kretesem wybory w 2010 roku, drugim roku prezydentury Baracka Obamy.

Ken Loach: Jeśli nie rozumiemy walki klas, nie rozumiemy zupełnie nic

• Całymi miesiącami demokraci nie mogli się nachwalić pomysłu stałej ulgi podatkowej dla bogatych właścicieli rezydencji w bogatych, głosujących na demokratów stanach, a w tym samym czasie ograniczyli ulgę podatkową na dzieci do zaledwie jednego roku, choć badania wyraźnie wskazują, że taka ulga jest jednym z bardzo niewielu rozwiązań, które wyborców Trumpa nastrajały nieco przychylniej do demokratów.

• Zaledwie 48 godzin po opublikowaniu sondaży pokazujących, że w tych stanach, gdzie rozkład głosów w wyborach jest trudny do przewidzenia, wyborców najbardziej niepokoi szalejąca polityczna korupcja – przewodnicząca Izby Reprezentantów Nancy Pelosi (demokratka z Kalifornii) już trafiła na pierwsze strony gazet. Przyczyną było odrzucenie projektu ustawy antykorupcyjnej, która ją samą i całe kongresowe grono pozbawiłaby możliwości bogacenia się dzięki poufnym informacjom, do których mają dostęp jako urzędnicy państwowi. Pelosi utrąciła ten pomysł, chociaż nowy raport pokazywał, jak kongresowi ustawodawcy i ich personel otwarcie łamią zasady etycznego inwestowania na giełdzie.

• U szczytu fali omikronu Biały Dom pod wodzą demokratów uznał za stosowne zadrwić z pomysłu bezpłatnych testów na COVID-19. Biden odmówił skorzystania z prezydenckich prerogatyw w celu podzielenia się ze światem technologiami produkcji szczepionek, a wreszcie całkowicie porzucił obietnicę wprowadzenia publicznych ubezpieczeń zdrowotnych – zamiast tego zaoferował zwiększone subwencje dla prywatnych ubezpieczycieli, może w nagrodę za to, że doprowadzają ludzi do bankructwa.

• Teraz, u progu roku wyborczego, Biden otwarcie wypowiada obietnicę anulowania części kredytów studenckich – i traci poparcie ludzi młodych. Prezydent zapowiedział, że kredyty studenckie znów trzeba będzie zacząć spłacać, chociaż najnowsze badania wskazują, że ciężar tych długów przyczynia się do kryzysu bezdomności w USA. [Już po ukazaniu się artykułu moratorium na spłaty kredytów studenckich zostało przedłużone do 1 maja 2022 roku – przyp. red.]. Tymczasem machina eksmisyjna pracuje pełną parą.

Wszystko to razem składa się na kulminację tej samej polityki zaciskania pasa, tej samej korupcji, arogancji i indolencji, która niespełna sto lat temu zbiegła się ze zwycięskim marszem faszyzmu w Europie. W tej odsłonie senator Joe Manchin, wożący się maserati magnat węglowy z jednego z najbiedniejszych stanów Ameryki, zstąpił z pokładu swojego luksusowego jachtu i oznajmił społeczeństwu, że wycofuje się z obietnicy poparcia programów pomocowych. Chwilę wcześniej dumnie oddał głos popierający gigantyczny budżet Pentagonu i zabiegał o bailout dla swoich sponsorów z Wall Street. Oświadczenie senatora Manchina oznaczało przygniatające zwycięstwo nie tylko lobbystów wielkiego biznesu, miliarderów finansujących kampanie „wilka z Wirginii Zachodniej”, ale także, pamiętajmy, jego rodzinnego biznesu węglowego.

Poważni panowie gotują nam katastrofę

O tym, że tak to się skończy, przesądzili liderzy Partii Demokratycznej, którzy ani razu nie wezwali Manchina na dywanik, ani razu nie zmusili, by zagłosował w Senacie wbrew swoim interesom, ani razu nie pofatygowali się do jego rodzimego stanu, by wywrzeć na senatora presję – i nigdy nie kazali mu się tłumaczyć z decyzji przed własnymi, żyjącymi w nędzy wyborcami. Pewnego razu kilkoro demonstrantów podpłynęło kajakami pod burtę jachtu Manchina, by wybłagać u niego łaskawość dla projektu Build Back Better. Ta garstka ludzi wywarła na senatora większy nacisk niż cała machina Partii Demokratycznej i wszystkie jej organizacje lobbujące w Waszyngtonie.

Warto pamiętać, że otwarty nad Manchinem parasol ochronny pomagała dzierżyć postępowa frakcja demokratów w Kongresie, tak zwana Congressional Progressive Caucus (CPC). Większość jej członków sumiennie wykonywała polecenia Białego Domu i złamała dane słowo, że bez ustawy o programach socjalnych nie przejdzie ustawa o infrastrukturze, której Manchin był współautorem.

Polityczna biegłość, polityczny cynizm

Szeroko opisywaną w prasie kapitulację CPC przedstawiano jako przejaw politycznej biegłości z gatunku „trzeba wiedzieć, kiedy się bić, a kiedy ustąpić” – jednak w chwili, gdy do niej doszło, Biden nawet nie ukrywał już swoich prawdziwych zamiarów. Naciskał na przykrojenie pierwotnego projektu Build Back Better, a przez cały rok obijał się po Białym Domu i nie podjął ani jednej decyzji z długiej listy, do których jako prezydent miał prawo, ale którymi nie miał woli się zająć.

Liberałowie i komentariat w stolicy usłużnie próbowali obarczyć winą za nadciągającą polityczną klęskę każdego, byle nie „skutecznego” prezydenta, znanego wszem wobec jako „geniusz legislacji” i „gigant Senatu”. Teraz wyrósł już cały chałupniczy przemysł waszyngtońskich mediów, które nie mogą się nadziwić, jak to możliwe, że sondażowe poparcie dla Bidena tak zastraszająco spada.

USA: „Wielka rezygnacja” pracowników. Ludzie po prostu odchodzą

Przyczyna jest tymczasem prosta i zrozumiała dla każdego, kto nie wdycha politycznych oparów Waszyngtonu: numer ze zrzucaniem winy na innych już nie działa. Podobnie jak w latach 2009–2010 po krachu finansowym Amerykanom obiecano konkretne ekonomiczne korzyści, po czym rządząca partia kategorycznie odmówiła spełnienia tych obietnic – a dziś zdrada jest jeszcze poważniejsza i bardziej widowiskowa. Pogrążeni w nawarstwiających się kryzysach wyborcy z pewnością się odwdzięczą za pokazany im środkowy palec.

Media głównego nurtu nie przyjmują tego prostego wyjaśnienia do wiadomości, bo jest banalne i nie służy interesom właścicieli tych mediów. Od czasu do czasu ktoś o tym jednak napomknie, choćby na samym końcu artykułu w „New York Timesie”, pisząc o topniejącej popularności demokratów wśród latynoskich wyborców. W 12. akapicie gazeta zdobywa się na przyznanie, że „większość badanych osób oczekuje od prezydenta Bidena zmian głębszych niż dotychczasowe, a ankieterzy łączą ten pogląd z »głębokim niepokojem o gospodarkę«”.

Oczywiście: gdyby te kapitulacje, zdrady i rzucane wyborcom w twarz zniewagi służyły realizacji jakichś głębszych, moralnych, a politycznie drażliwych celów, takich jak uniknięcie katastrofy klimatycznej, można by próbować je usprawiedliwić. Może warto byłoby dla takiej sprawy ryzykować porażkę w wyborach uzupełniających.

Jednak dzieje się coś wręcz przeciwnego: schlebiając łatwowiernym liberałom retorycznymi popisami o „pokładaniu wiary w nauce”, Biden wielokrotnie używał prezydenckiej władzy po to, by lekceważyć apele klimatologów, torować drogę kolejnym rurociągom i znacznie rozszerzyć wiercenia w poszukiwaniu paliw kopalnych – niekiedy nawet w szybszym tempie, niż robił to przed nim Trump.

Fanklub Bidena całymi miesiącami udawał, że prezydent nie ma takiej władzy, która pozwoliłaby mu przywołać do porządku Manchina – było nie było, członka jego własnej partii. Jednocześnie Biały Dom z zaangażowaniem pomagał koncernom wydobywczym sponiewierać demokratyczną gubernator stanu Michigan i wepchnąć nas jeszcze głębiej w klimatyczne piekło.

Tak robić, żeby nie zrobić

Pisaliśmy w Jacobinie w październiku, że gdyby demokraci poważnie myśleli o przeprowadzeniu pakietu Build Back Better przez Kongres, zarządziliby po prostu głosowanie. Okazałoby się wtedy, czy z Manchina naprawdę taki kozak, że na oczach całego kraju uwali pomoc przeznaczoną dla wyborców stanu, który w Senacie reprezentuje. Część postępowych deputowanych w Kongresie dopiero teraz domaga się takiego głosowania. Lepiej późno niż wcale, ale tym razem może już być pozamiatane.

Jeśli projekt Build Back Better przepadnie, w 2022 roku demokratom zostaną dwa argumenty ostatniej szansy: że to oni i tylko oni ochronią w Ameryce prawo do aborcji i powszechne prawo wyborcze. Tak daleko zabrnęli już jednak w tę tragikomedię pomyłek, że nie są w stanie wytrwać nawet przy tych najbardziej fundamentalnych gwarancjach.

W Teksasie jak w Polsce, aborcji nie ma i nie będzie

Gdy Sąd Najwyższy przymierza się do przerobienia Ameryki na Gilead, Partia Demokratyczna zachęca do wpłacania na jej kampanię wyborczą obietnicą, że „zawsze i do skutku będzie walczyć o dostęp do legalnej, bezpiecznej aborcji”. Tymczasem kongresowi przywódcy demokratów odłożyli na święte nigdy długo obiecywany projekt ustawy, która sprawiłaby, że uznające prawo do aborcji orzeczenie Sądu Najwyższego z 1973 roku zyskałoby moc prawa federalnego. Jednak Biały Dom Bidena nie pali się do reformowania skrajnie zradykalizowanego przez republikanów Sądu Najwyższego, bo takim ruchom kategorycznie przeciwni są korporacyjni lobbyści.

Na poziomie stanowym sytuacja nie wygląda ani trochę lepiej: jak podaje „New York Times”, demokraci z kongresu stanowego w Wirginii nie przerwą nawet urlopu, by uchronić prawa reprodukcyjne kobiet, zanim stracą większość na rzecz republikanów.

Z prawem wyborczym rzecz ma się podobnie. Chociaż republikanie przez wiele miesięcy sygnalizowali zamiar takiego nakreślenia granic okręgów wyborczych, by zapewnić sobie przewagę na całą następną dekadę, demokraci schowali do szuflady projekt ustawy, który by takich manipulacji zabronił. Trzymali go w niej, aż minął ustawowy termin takich regulacji, a republikanie dostali wolną rękę.

Znamienne, że kontrolowany przez demokratów Senat nie znalazł czasu na debatę o reformie prawa wyborczego, która podobno leży Partii Demokratycznej na sercu, poświęcić za to czas na znalezienie intratnej posady dla skompromitowanego byłego burmistrza Chicago, Rahma Emanuela.

Jak prawica przejmuje amerykańskie sądy

Wygląda na to, że demokraci stawiają wszystko na jedną blotkę – lichą i najpewniej skazaną na porażkę inicjatywę, która ma wzmocnić prawa wyborcze obywateli, a samej partii ocalić skórę w 2022 roku. Jeśli tak jest, świadczyłoby to o głęboko cynicznym przekonaniu, że wyborcy nadal dadzą się wodzić za nos partii, która tak ustawia własne pole gry, by nigdy nie osiągnąć deklarowanych celów. A gdyby nawet wziąć tę spóźnioną inicjatywę za dobrą monetę, pozostaje świadomość tego, jak wypaczony jest światopogląd partyjnych przywódców, przekonanych, że głosy wyborców im się zwyczajnie należą, bo dla ich partii nie ma alternatywy.

Partia, która odpuściła wyborców

Od dziesięcioleci polityka Partii Demokratycznej opierała się na trzech prostych zasadach: 1) wygrać dzięki złożonym w kampanii obietnicom, 2) zrealizować to, co się obiecało, 3) dopilnować, by w następnych wyborach oddanie głosu na demokratów było jak najłatwiejsze.

To zmieniło się w 2008 roku, gdy w Białym Domu zasiadł Barack Obama. Od tamtej pory demokraci konsekwentnie lekceważą drugi z powyższych punktów, a czasem wydaje się, że nawet trzeci – jak gdyby rządzenie krajem i realizowanie programu nie miały znaczenia dla wyniku kolejnych wyborów. Jak gdyby jedyną grupą, której roszczenia muszą zostać zaspokojone, była klasa darczyńców finansujących kampanie. Prezydent Obama zadbał, by majątki sponsorów z Wall Street rosły, podczas gdy milionom ludzi banki odbierały domy. Dziś demokraci zadbali o taką ustawę o infrastrukturze, jaką wymarzyli sobie lobbyści koncernów naftowych, a jednocześnie likwidują programy socjalne potrzebne całemu społeczeństwu. Szczegóły się zmieniają, ale historia się powtarza.

Pięć perfidnych spisków, które naprawdę istnieją

W nieco dawniejszych czasach politycy rozumieli, że drogą do zdobycia poparcia w wyborach jest realizowanie programu tak, by poprawić jakość życia wyborców. Dziś Partia Demokratyczna najwyraźniej sądzi, że głosy wyborców jej się po prostu należą. Partyjni funkcjonariusze wydają się też wierzyć, że demokratyczne instytucje same z siebie – niezależnie od prowadzonej polityki i jej konsekwencji – automatycznie przyniosą ich partii sukces. Wyborcy muszą wstać i zagłosować na demokratów, zdają się sądzić politycy, bo nie mają wyboru – alternatywa zawsze będzie gorsza.

Wybory krajowe w latach 2010, 2014 i 2016 – jak i niedawne wybory uzupełniające w stanie Wirginia – dowodzą, że jest zgoła inaczej. Okazuje się, że kiedy rządząca partia jawnie blatuje się z biznesowymi sponsorami, wyborcy albo zostają w domach, albo korzystają z demokratycznych instytucji, by tę partię odsunąć od władzy. Nawet jeśli oznacza to dopuszczenie do władzy jeszcze gorszych drani.

W dzisiejszych czasach ci dranie to nie są już dawni libertarianie, zaprzysięgli wrogowie wszelkich podatków. Tym razem to republikańscy ekstremiści, dla władzy gotowi zaostrzyć śmiercionośną pandemię, grozić przemocą i podeptać resztki demokracji.

Szaman, owszem, był zabawny, ale szturm na Kapitol to nie groteska

Gdybyśmy oglądali hollywoodzki film o walce dobra ze złem, trzeba by uznać, że przywódcy demokratów radykalnie zmienili scenariusz – dali jasno do zrozumienia, że nie są skłonni zrobić tego, co konieczne, by zażegnać niebezpieczeństwo. Niektórzy z nich wręcz otwarcie natrząsają się z apeli o przeprowadzenie reform w duchu rooseveltowskiego Nowego Ładu, które dałyby odpór całkiem realnym i doskonale widocznym faszystowskim ciągotom w Ameryce.

Próbując jednocześnie mieć lewicę w kieszeni i służyć swoim sponsorom, demokraci wymachują białą flagą kapitulacji. Choć, prawdę mówiąc, nawet ta metafora nie jest całkiem trafna. Dziś, jak nigdy dotąd, demokraci wydają się dobrowolnymi aktorami w spektaklu, którego ostatni akt został już napisany. Rozdarci między żądaniami sponsorów a koniecznością spełnienia kampanijnych obietnic, demokraci wybierają to pierwsze. Większość z nich dokonuje wyboru ze świadomością hojnych nagród, jakie czekają ich po upływie kadencji, nawet gdyby kraj miał się już toczyć w przepaść.

To przecież stale powracający w historii motyw: ogarnięta bezwładem partia rządząca usiłuje zaspokoić żądania nienasyconych bogaczy, a zarazem udobruchać jakoś ludzi rozpaczliwie biednych – a tę sprzeczność wytykają im i bezlitośnie wykorzystują prawicowi oportuniści.

Koniec świata, jaki znamy, czyli cztery przyszłości po kapitalizmie

Taka historia zawsze kończy się fatalnie, ale warto ją przypominać. Choćby po to, by zrozumieć, jak koszmarne popełniono błędy, by móc ich uniknąć kiedyś, gdy rządząca Partią Demokratyczną gerontokracja zejdzie już ze sceny. Może wtedy zawarta w tych opowieściach przestroga, od Republiki Weimarskiej po czasy współczesne, przestanie trafiać w próżnię. Nie stanie się to szybko. Drogą będzie długa i wyboista. Ale jeśli chcemy mieć przed sobą jakąkolwiek przyszłość, ta przyszłość musi się zacząć już dzisiaj.

**
David Sirota – dziennikarz, założyciel i redaktor serwisu The Daily Poster. Pisze m.in. dla Jacobina, „Guardiana” i „The Nation”. Jest autorem książek Hostile Takeover i The Uprising. Pracował jako doradca i autor przemówień w kampanii prezydenckiej Berniego Sandersa. Współtwórca filmu Nie patrz w górę.

Artykuł opublikowany w magazynie Jacobin. Dziękujemy autorowi za zgodę na przedruk. Z angielskiego przełożył Marek Jedliński.

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Zamknij