Każda polityczna strategia rozwoju potrzebuje legendy. Nie ma przy tym znaczenia, jak bardzo jest prawdziwa. Liczy się przede wszystkim to, jak bardzo jest zobowiązująca. Tak właśnie dzieje się z legendą – fascynującą, potrzebną i jednocześnie rozdmuchaną do granic możliwości – o izraelskiej innowacyjności.
Najpierw uderza w przyjezdnych – zarówno tych, którzy doskonale znają długie korytarze lotniska Ben Guriona i wiedzą, że trzeba naprawdę szybko biegać, aby możliwie najprędzej zameldować się w pobliżu nieprzewidywalnych stanowisk odprawy paszportowej, jak i tych, którzy pierwszy raz wdychają mieszaninę wilgotnego i gorącego nawet zimą izraelskiego powietrza i trochę zagubieni próbują zrozumieć przynajmniej rytm języka hebrajskiego. Na ścianach lotniska można bez problemu dowiedzieć się, ile znaczy i skąd tak naprawdę pochodzi postęp technologiczny na świecie. Ci, którzy przyjechali do Izraela po coś więcej niż ciepło, pomarańcze czy uniesienia podczas wizyty na starym mieście w Jerozolimie mają najczęściej przeczytany Naród start-upów, bestsellerową książkę Dana Senora i Saula Singera z 2009 roku, która jest najlepszym, bo jednocześnie historycznym, antropologicznym, ekonomicznym i socjologicznym przewodnikiem po współczesnym Izraelu.
Senor i Singer nie bez ironii opowiadają o praktycznych (to słowo-klucz!) wnioskach z zuchwałego marzenia Dawida Ben Guriona, który na skrawku pustyni otoczonym przez wrogów postanowił wspólnymi siłami (kolejne kluczowe hasło) zbudować jedno z najsilniejszych państw na świecie. I ta książka jest jak wyświetlany na wielkim ekranie film o tym marzeniu. Film wciągający, bardzo konkretny, o spójnej narracji i jasnych celach, ale jednak tylko film.
Za każdym razem gdy słyszę dyskusje o innowacyjności, rozwoju i paśmie sukcesów na styku nauki, technologii i biznesu w Izraelu, a w Polsce, mimo dyplomatycznej kompromitacji wywołanej ustawą o IPN, jest ich coraz więcej, zadaję sobie pytanie: a czy kogoś w ogóle interesują marginesy i didaskalia tego procesu? To pytanie nie jest wcale rytualnym malkontenctwem – dotyczy bowiem skutków ubocznych sukcesu, który jako przez nikogo specjalnie nie kwestionowany daje Izraelczykom wewnętrzną dumę, a na zewnątrz – pewność siebie, bardzo potrzebną w głośnych sporach, w które uwikłane jest ich niesamowite i pełne paradoksów państwo.
czytaj także
Israeli dream
Start-up to dziś uniwersalne zaklęcie, które zarówno rozbudza marzenia, jak i łatwo zamyka niewygodne dyskusje. Słyszy je każdy student, który wybiera się na techniczną uczelnię bądź studiuje kierunek, który wiąże się z biznesem – niezależnie czy jest to ekonomia, biologia, analityka medyczna czy inżynieria kosmiczna. Zaklęcie jest równocześnie zaproszeniem do uczestnictwa i samodzielnego rozwijania legendy. O dyskusjach do późnej nocy, o projektach, które zmienią świat, o kumplach na całe życie, którzy chociaż zapomnieli numeru swojego pokoju w akademiku, nigdy nie zapomną, w którym miejscu skończyli kodować i o tym, że wynalezienie nowego iPhone’a, nośnika danych albo przynajmniej sposobu na zmniejszenie zużycia paliwa w rakietach balistycznych to tylko kwestia czasu.
Nie bójmy się start-upów, tylko „Doliny Krzemowej nad Wisłą”
czytaj także
Trzeba przyznać, że ta legenda robi piorunujące wrażenie. Nawet jeśli słyszy się ją, jak ja sam kilka lat temu, zupełnie przypadkowo i bez żadnej biznesowej presji czy specjalnie kreatywnej motywacji. Nagle okazuje się, że tradycyjny i konserwatywny, bo czeladniczy model kariery staje się nudny, przestarzały i skazany na zapomnienie. Na pierwszy plan wysuwa się słowo „projekt”, potem przymiotniki „kreatywny”, „wyjątkowy” i „innowacyjny”, które determinują motywację i jednocześnie sposób realizacji każdego nowego przedsięwzięcia. Następna w kolejce jest socjologia i psychologia, bo jak projekt, to przecież również zespół, który trzeba zbudować, a potem nim zarządzać. Najlepiej, żeby był międzynarodowy i jako taki stanowił sumę doświadczeń różnych kultur i sposobów myślenia. I ta konstelacja pojęć i kontekstów staje się mantrą powtarzaną przez tych wszystkich, którzy przyjeżdżają do Izraela nie tylko po to, aby zdobyć wykształcenie, ale przede wszystkim dlatego, jak powiedział mi miły student z Korei Południowej, z którym próbowałem dobić się do jednego z biur uniwersyteckiej administracji, aby przez kilka chłonąć atmosferę, bez której nie wyobraża sobie własnego rozwoju w branży nanotechnologii.
Trochę to wszystko brzmi jak entuzjastyczny i nieco naiwny Israeli dream. Jednak student, którego nazwy kierunku nie jestem w stanie nawet powtórzyć, wybrał – inwestując we własną edukację ciężkie pieniądze – nie MIT ani żadną z uczelni Zachodniego Wybrzeża Stanów Zjednoczonych, tylko właśnie Technion w Hajfie – w niestabilnym regionie świata, w nieznośnym upale i języku, którego tak trudno się nauczyć.
Jeden na tysiąc
Ale Israeli dream naprawdę istnieje i naprawdę działa. I to nie tylko w Technionie, który atmosferą i architekturą przypomina Uniwersytet Stanforda, ale też w Jerozolimie, Tel Awiwie czy Beer Szewie, by wymienić tylko te miasta, w których znajdują się najważniejsze ośrodki akademickie Izraela. Każda z uczelni ma inny profil i zbudowany właściwie od zera unikalny ekosystem, który nadzwyczaj skutecznie, ale jak się zaraz okaże, również nie bez bolesnych konsekwencji, wspiera przekonanie, że to właśnie w Izraelu „dzieje się przyszłość”.
Kłopot tkwi w samej istocie koncepcji promocji, przedsiębiorczości i marmurowego kultu innowacyjności. System kształcenia na najlepszych uczelniach Izraela jest jednocześnie bardzo egalitarny i merytokratyczny. To zresztą jedna z największych i niedocenianych przez krytyków Izraela zalet życia w tym kraju. Mimo widocznych na ulicach podziałów, tlącego się konfliktu wewnętrznego i kompletnie nieprzewidywalnych polityków u władzy, izraelskie uniwersytety są wyspami, na których, przynajmniej na ważnym i mierzalnym poziomie instytucjonalnym, polityczne, religijne i etniczne antagonizmy tracą na znaczeniu.
Keret: Lider Izraela? Zbir, złodziej i dupek, byle chronił przed większymi dupkami
czytaj także
Po przejściu kontroli bezpieczeństwa zaczyna się świat, w którym to, czy jesteś trzydziestoletnią mamą z trojga dzieci z Hajfy, kabalistą z Safed, chrześcijańskim Arabem z wioski przy granicy z Syrią albo przyjezdnym z któregoś z dawnych krajów Bloku Wschodniego ma naprawdę najmniejsze znaczenie. Wszystkich czekają te same biurokratyczne przygody (mam wrażenie, że zawsze kończą się dobrze!), a w uczelnianych kantynach sałatka z nieznośną zawartością soku z cytryny. Również wszyscy mają dokładnie taką samą szansę, by zbudować podstawy pod własny sukces. Liczą się – w dowolnej kolejności – wiedza, tupet i kontakty, które sam sobie, często w pocie czoła i do późnych godzin nocnych, wypracujesz. Tak – to kolejny odcinek legendy. Ten sympatyczny, dająca nadzieję i przyciągający tysiące geeków z całego świata. Jest jednak również druga strona.
System kształcenia w Izraelu, zwłaszcza stypendia na ostatnich latach studiów i podczas programów doktorskich, dają trudne do porównania z polskimi czy nawet europejskimi warunkami poczucie ekonomicznego bezpieczeństwa i wpływu na rozwój naukowy. Mimo hałaśliwego chaosu, który jest dominującym doświadczeniem pierwszych tygodni, a nawet miesięcy w Izraelu, bardzo szybko okazuje się, że system jest naprawdę nieźle skonstruowany i zaskakująco efektywny. Hierarchia, bez której nie mogą funkcjonować uczelnie, w Izraelu ma jedynie nominalny, a nie krępujący w swojej praktyce charakter. Pisali o tym Senor i Singer. W Izraelu liczy się pasja i siła argumentu, a nie brygada asystentów czy rząd kilkuliterowych skrótów przed imieniem i nazwiskiem.
Dystans władzy, tak charakterystyczny dla europejskich uczelni i tak boleśnie mylący w pozornie egalitarnym szkolnictwie amerykańskim, w wydaniu izraelskim okazuje się bardzo paradoksalną szansą. Z jednej strony nie ma obezwładniających i często zupełnie bezsensowych barier pomiędzy studentem i wykładowcą – trzeba pytać, spierać się i wspólnie ustalać strategie działania. Ale z drugiej – gdy nie ma barier i sprawdzonych przez pokolenia studentów proceduralnych kolein, nie ma też bezpieczników i gwarancji pomocy. Gdy rzucasz się na głęboką wodę, a wszyscy na każdym kroku do tego właśnie namawiają, ale nie trafisz, do brzegu musisz wracać sam, często poobijany. To – znów – jest bardzo pouczające, ale też na dłuższą metę daje złudne wrażenie kontroli. Tymczasem poczucie sprawczości kończy się w momencie odebrania dyplomu bądź obrony doktoratu.
Nagle w izraelskim modelu odzywa się kontekst doskonale znany wszystkim absolwentom na całym świecie. Po studiach nigdy nie ma pracy w akademii, a jeśli jest jakaś szansa, to jej realizację trzeba sobie, często niespecjalnie eleganckimi środkami, wywalczyć, a w najlepszym przypadku – wychodzić bardzo krętą i wyboistą ścieżką. I wielu naprawdę bystrych ludzi o ambicjach naukowych, a często również zupełnie unikalnych kompetencjach i doświadczeniach – bo jak inaczej nazwać nurka głębinowego w stopniu podoficera, który jednocześnie jest doskonałym fizykiem teoretycznym z imponującą liczbą publikacji – zderzają się ze ścianą. Niemocy, frustracji i dojmującego przekonania, że gdzieś popełnili błąd. Starali się, przewracali, wstawali, rozwiązywali problemy, a teraz są zupełnie sami.
Wtedy jednak wraca znów legenda izraelskiego snu: „Nie ma miejsca na uczelni. Nic się nie martw. Swoje pomysły zrealizujesz samodzielnie! Masz pomysł, kontakty i projekt – system ci pomoże. Jesteśmy narodem start-upów!” I większość ludzi w trudnej sytuacji, którzy jednocześnie doskonale pamiętają komfort i stabilność akademickiego życia wydaniu magisterskim bądź doktoranckim, decyduje się na ścieżkę biznesową. Mają często, zwłaszcza na samym początku, niezłe wsparcie ze strony ekspertów uczelni i lokalnych funduszy inwestycyjnych, które finansują – i tu czas na trzeci kluczowy zwrot – najlepsze projekty. W tym momencie fantastyczny egalitaryzm izraelskich uniwersytetów się kończy, a zaczyna boleśnie prosta logika działania funduszy inwestycyjnych. Zwłaszcza tych, które lokują pieniądze w przedsięwzięcia na wczesnym etapie rozwoju.
Specjaliści od inwestycji – najczęściej sympatyczni i bardzo bezpośredni, więc też bardzo „izraelscy” w obyciu – nie mają cierpliwości, zrozumienia i… litości dla realiów pracy naukowej. Gdy zaczynasz prezentację od niewinnego „nasz pomysł na…”, nagle ten dotychczas miły facet w klapkach i pamiątkowej koszulce z maratonu w Jerozolimie przestaje się bawić słomką w kubku z sokiem pomarańczowym i mówi: „kol b’seder, to by było na tyle. Nas nie interesują pomysły”. Myślisz sobie – o co chodzi? Przecież przez ostatnie pięć czy osiem lat nie robiłem niczego innego niż praca nad pomysłami. I jeśli natychmiast nie wyciągniesz z rękawa żadnego produktu, najlepiej w pakiecie z modelem rozwoju całego przedsięwzięcia, wówczas rozmowa się kończy. Nawet jeśli dotyczy najlepszego, najbardziej kreatywnego i najbardziej innowacyjnego pomysłu. Statystyka venture capital jest bezlitosna. W Polsce na sto projektów finansowanie uzyskuje jeden. W Izraelu jest jeszcze trudniej.
Rewers legendy
Zwolennikom izraelskiej kultury innowacji, a co tu ukrywać, sam do nich należę, szczególnie trudno przychodzi krytyczna refleksja dotycząca samych podstaw koncepcji rozwoju przedsiębiorczości. Idzie bowiem o to, że… naprawdę nie każdy musi być przedsiębiorcą, ale za to z punktu widzenia państwa, które przedsiębiorczość i innowacyjność wspiera, utrata każdego, kto mimo pomysłowości, energii i ciężkiej pracy nie może się odnaleźć, jest szczególnie bolesna.
Nędza algorytmów, czyli jak ekonomiści z Davos prowadzą nas w przepaść
czytaj także
To uniwersalny problem, z którym mierzą się wszystkie rozwinięte państwa świata. W Izraelu jest to szczególnym wyzwaniem, bo wynikający z presji innowacyjności i specyfiki kapitalistycznego rynku indywidualizm trudno pogodzić zarówno z egalitaryzmem, jak i ze świetną organizacją państwa mającą swoje źródła w jednej z najlepiej funkcjonujących armii na świecie. Właśnie dlatego tak ciężko jest się tu pozbierać po porażce, która jest niemożliwym elementem procesu tworzenia własnego biznesu.
Legenda innowacyjności ma również swój mało atrakcyjny rewers. Jest to zapewne kolejna gorzka glossa do naiwnej opowieści Richarda Floridy o klasie kreatywnej. Jej główny mit zakłada, że możliwości tworzenia nowych przedsięwzięć są logistycznie, psychologicznie, etycznie i ekonomicznie nieskończone. Wystarczy tylko bardzo chcieć i ciężko pracować, a przestrzeń dla własnego projektu zawsze się znajdzie. Tymczasem to nie tylko wcale nie jest takie pewne, ale, co ma jeszcze większe znaczenie, nie jest również niezbędne, aby innowacyjność rozwijać.
Punktem odniesienia może być izraelska organizacja rynku pracy i polityki społecznej, która mimo wszystkich swoich wad, związanych przede wszystkim z konfliktami w Gazie i na Zachodnim Brzegu, działa bardzo optymistycznej zasady – dla każdego w Izraelu musi znaleźć się miejsce. Rynek inwestycji i start-upów działa według zasady zupełnie odwrotnej – miejsce znajdzie się tylko dla nielicznych. Ten rozdźwięk nie jest wyłącznie strukturalną cechą rzeczywistości rozwiniętych ekonomicznie krajów od USA po Izrael i Singapur, ale przede wszystkim wyzwaniem dla polityki społecznej.
czytaj także
Przyznanie, że nie każdy musi być przedsiębiorcą, aby móc się szczęśliwie rozwijać, jest przede wszystkim niełatwym, bo kosztowym w realizacji zobowiązaniem państwa do większego zainteresowania i zaangażowania na rynku pracy. Także na tym jego poziomie, który dotyczy innowacji i przedsiębiorczości. Sukces wielu przedsiębiorstw w Izraelu – zarówno tych małych, często bazujących na studenckich projektach i wspieranych następnie przez uniwersyteckie programy, jak i tych wielkich (by wymienić choćby linie lotnicze El-Al, które niedawno obchodziły swoje siedemdziesięciolecie) pokazuje, że zaangażowanie państwa wcale nie musi być przeszkodą.
Zmiana indywidualistycznego modelu innowacyjności i przedsiębiorczości na mniej drapieżny, ale za to bardziej egalitarny, jeśli dba się o elementarną spójność społeczną i zrównoważony rozwój, jest koniecznością. Także w Izraelu. Jeśli szybko się to nie stanie, wówczas urzeczywistni się z gruntu fałszywa i w praktyce niezdrowa alternatywa – albo własny biznes, albo korporacja – która zabiła już niejeden innowacyjny projekt.