Świat

Elona Muska pociąg do kosmosu

O ile podróż załogowa na Marsa może być celem ambicjonalnym samego Muska (którego ego ewidentnie przekracza pojemność planety), o tyle przemysłowa eksploatacja zasobów kosmosu jest już jak najbardziej racjonalnym celem biznesowym.

Jeszcze względnie niedawno każdy start rakiety kosmicznej był relacjonowany na czołówkach krajowych dzienników. Dziś nie ekscytuje się tym nikt – a tymczasem rakiety Falcon 9 startują z kosmodromu Boca Chica w Teksasie (niegdyś: Kopernik Shores) mniej więcej co tydzień. Za każdym razem wynoszą ok. 60 satelitów modelu Starlink 1.5, ważących około ćwierć tony sztuka.

Na wieczornym i porannym niebie czasami widzimy je jako „pociąg” – przez chwilę ciągną się jak paciorki, zanim rozpłyną po całym niebie. Potem satelity osiągają punkty docelowe w konstelacji, która wygląda jak siatka rozpięta wokół ziemi na wysokości około 550 km. Na miejscu w zasadzie nie będą widoczne gołym rokiem – malowane są czarną farbą, która prawie nie odbija światła – po to, by w jak najmniejszym stopniu zaburzać obserwacje astronomiczne.

Kopalnie na asteroidach, na Księżycu hel-3. Kolonizacja kosmosu możliwa jeszcze za naszego życia

Satelitów będzie docelowo 12 tysięcy, w przyszłości być może jeszcze więcej. Wszystkie razem dostarczą internet do każdego punktu globu, od syberyjskiej tundry po argentyńską pampę; od tropikalnych wysp Pacyfiku aż po pustynie Namibii.

Zestaw odbiorczy to nieduża antena satelitarna, którą trzeba przymocować do jakiejś powierzchni, oraz router, który jednocześnie jest hotspotem WiFi. Wszystko to, wedle testów konsumenckich zamieszczanych w internecie przez szczęśliwych klientów, daje przepustowość ok. 200–300 megabitów na sekundę i czas odpowiedzi (ping) na poziomie 30 ms. Trochę gorzej niż światłowodowe łącza dostępne w miastach, zdecydowanie lepiej niż internet kablowy i bezprzewodowy na terenach słabiej zaludnionych. Cena w Polsce to ok. 3 tys. zł za zestaw i wysyłkę, a potem stały abonament w wysokości ok. 450 zł miesięcznie.

Zbawca i wróg publiczny

Jeśli spojrzeć na ten projekt czysto biznesowo, Starlink to po prostu sieć komercyjnego dostępu do internetu. Atrakcyjna przede wszystkim dla osób, które mieszkają poza centrami miast i poza zasięgiem powstającej sieci 5G. Przelatujące kilkaset kilometrów nad głowami satelity dostarczą szybki i niezawodny internet do miejsc, gdzie nie dochodzi światłowód i gdzie nie opłaca się budować infrastruktury dostępowej.

Jest to ważne przede wszystkim w krajach niezbyt gęsto zaludnionych, a względnie zamożnych – jak USA, Kanada, Australia, państwa skandynawskie lub bogatsze (południowe) kraje Afryki i Ameryki Łacińskiej. Okazało się także ogromnie ważne podczas wojny w Ukrainie. Gdy rosyjska armia najeźdźcza zaczęła niszczyć infrastrukturę internetową, wojska ukraińskie – dzięki pakietom Starlink zakupionym przez wiele firm i organizacji – korzystały z łączności satelitarnej, aby odbierać informacje wywiadu, kierować dronami i ogniem artyleryjskim oraz łączyć się z dowództwem.

Za całym projektem stoi Elon Musk, kontrowersyjny biznesmen, którego konglomerat przemysłowy obejmuje m.in. produkcję samochodów (Tesla), biznes kosmiczny (SpaceX, czyli firmę matkę Starlinków), łączenie komputerów z umysłem (Neuralink), koncepcję transportu w wielkich, próżniowych rurach (Hyperlink), energię słoneczną (Solarcity), sztuczną inteligencję (DeepMind, OpenAI) i infrastrukturę podziemnych tuneli (The Boring Company). W chwili pisania tego artykułu ważą się losy jego inwestycji w Twittera – podjął zobowiązanie zakupu akcji i dogadał się z zarządem, ale na razie nie sfinalizował zakupu i wszedł w konflikt z udziałowcami oraz amerykańską Komisją Giełd i Papierów Wartościowych (SEC).

Elon Musk chce przejąć Twittera. Czy zrobi z niego raj dla prawicowych trolli?

Przede wszystkim Musk jest multimiliarderem, który wzbudza chyba największe kontrowersje od czasów George’a Sorosa i Richarda Bransona. Neurotyczny, gadatliwy, ostentacyjnie lekceważący regulacje (przede wszystkim giełdowe), wdający się w internetowe pyskówki. Usiłował przekupić młodzieńca, który zmontował serwis podający aktualną pozycję jego odrzutowców; podczas pamiętnej akcji ratunkowej w tajskiej jaskini wyzywał oponentów od pedofilów, a ostatnio wyszło na jaw, że stewardesie, przed którą (jak twierdzą media) obnażył się podczas lotu, zapłacił ćwierć miliona dolarów za milczenie.

Słowem: półbóg, heretyk, wróg publiczny, wariat, geniusz, narcyz, współczesny Midas, tytan biznesu, arcykapłan i obrazoburca w jednej osobie.

Strategia błękitnego oceanu

Spróbujmy przyjrzeć się strategiom, jakie realizował Musk w przeszłości. W języku biznesowym nazywa się to „strategią błękitnego oceanu”, tj. wyrwaniu się z nasyconego, silnie konkurencyjnego rynku, trapionego przez wyniszczającą walkę przedsiębiorstw („czerwonego oceanu”) na nowe, puste wody, gdzie nie ma konkurencji: błękitny ocean. Tam można definiować własne reguły, zagospodarowywać przestrzeń, nie musząc z nikim dzielić się zyskami, i jednocześnie wznosić bariery, które uniemożliwią wejście innym.

Znanym doskonale przykładem strategii błękitnego oceanu jest Facebook. Podczas jego startu rynek sieci społecznościowych praktycznie nie istniał, nie było nawet takiego pojęcia. Na początku Mark Zuckerberg tylko zdobywał użytkowników, nie dbając ani o rentowność, ani o dobrze zdefiniowane produkty. Pozwoliło mu to wytworzyć masę krytyczną liczoną w setkach milionów, a potem miliardach użytkowników, dzięki której wykreował następnie potężny rynek reklamowy, komunikator oraz pieniądze na przejęcie tych, którzy mogliby mu zagrozić (m.in. serwisów Instagram i WhatsApp). W tym czasie inne, równie potężne (albo nawet wtedy potężniejsze) firmy usiłowały zbudować konkurencje dla Facebooka (Apple Ping, Google+) – i poniosły spektakularną klęskę.

Być jak Elon Musk. Mesjasz czy patoinfluencer kapitalizmu?

Najlepsza rzecz w strategii błękitnego oceanu to fakt, że uzyskuje się środowisko, przestrzeń i środki na inwestycje. Można więc przejmować konkurentów i bezpiecznie eksperymentować. I Zuckerberg, i Musk (a także Apple, Google, Amazon, Microsoft) mają za sobą całe serie porażek, które jednak nie zachwiały ich pozycją. Elon Musk trzyma takie firmy „na lepsze czasy”, a w międzyczasie inwestuje w innowacje i ostrożnie sprawdza ich możliwości – taki status w jego konglomeracie mają, jak się wydaje, Neuralink, The Boring Company oraz Solarcity.

W co gra Musk?

Musk gra więc w ekspansję na nowe, nieistniejące jeszcze rynki. O ile podróż załogowa na Marsa wydaje się celem ambicjonalnym lub nawet osobistym samego Muska (którego ego jest ewidentnie większe niż nasza planeta), o tyle przemysłowa eksploatacja zasobów kosmosu jest już jak najbardziej racjonalnym celem biznesowym. Potwierdziła to ostatnio sonda Hayabusa 2, wysłana przez państwową, japońską agencję kosmiczną JAXA na asteroidę 162173 Ryugu, aby przywieźć stamtąd próbki materii międzyplanetarnej.

Elon Musk i kolonizacja Marsa, czyli Jezus, na jakiego zasługujemy

Przypomnijmy – w kosmosie jest mnóstwo materiałów i związków, których potrzebujemy na Ziemi, a których nie mamy w nadmiarze. Względnie silne pole grawitacyjne Ziemi przyciągnęło metale ciężkie blisko jądra – stąd trudności z wydobywaniem metali takich jak osm, molibden, nikiel, pallad, iryd, platyna, a wszystkie lantanowce (tzw. metale ziem rzadkich). Tymczasem potrzebuje ich przemysł, a zwłaszcza elektronika oraz energetyka. „Dobranie się” do tych, które krążą wokół Słońca na orbitach wokół Ziemi, to otwarcie nowego „błękitnego oceanu” i przekroczenie granic ekosystemu naszej planety.

Z tej perspektywy łatwiej zrozumieć Starlink nie tylko jako projekt biznesowy (którym niewątpliwie jest, bo cały rynek internetu to kilka bilionów dolarów i uszczknięcie z niego nawet kilku, kilkunastu procent to nadal bardzo duże pieniądze), ale jako projekt o strategicznym znaczeniu dla całego kompleksu Musk Industries. Dysponując „pociągiem na orbitę” o wydajności kilkunastu, a wkrótce pewnie kilkudziesięciu ton tygodniowo, może zbudować w kosmosie punkt wypadowy do przemysłowej eksploatacji kosmosu. A mając tanie, rzadkie surowce, może obniżyć koszty produkcji swoich słonecznych dachówek (Solarcity) oraz elektrycznych samochodów (Tesla) do poziomów, których konkurencja nigdy nie doścignie. Jednocześnie zdominować dwa kluczowe rynki (transport, energia) na Ziemi i podbić kosmos.

Jak miliarderzy ukradli nam postęp

Wydaje się także, że Musk ma ambicje cywilizacyjne. Dostarczenie względnie taniego i dostępnego, a jednocześnie niepodlegającego jakimkolwiek państwowym ingerencjom internetu pozwoliłoby wytworzyć ciśnienie polityczne w krajach, gdzie rządy reglamentują sam dostęp oraz treści. Jak choćby Chiny, znaczna część krajów arabskich i Rosja, gwałtownie staczająca się w kierunku reżimu totalitarnego. Prawdopodobnie elementem tego planu jest też zakup Twittera, z którego Musk chce uczynić centralne medium w swojej libertariańskiej wizji świata i przekazu.

Co to oznacza dla nas?

Powszechny dostęp do względnie taniego i niecenzurowanego internetu to raczej dobra wiadomość dla wolnych społeczeństw. Trzeba oczywiście pamiętać o przykazaniach Marshalla McLuhana – medium i przekaz zlewają się w jedno i trudno powiedzieć, czy ów internet faktycznie pozostałby wolny i dostępny w rękach multimiliardera. Ale ta część domniemanego planu Muska ma chyba więcej zalet niż wad.

Z nieco większą ostrożnością należy podchodzić do planów przemysłowej eksploatacji kosmosu i monopolu jednego przemysłowca i jednej firmy na tę eksploatację. Trudno oczywiście mieć pretensję do samego Elona Muska, że chce osiągnąć taki efekt; należy natomiast pytać regulatorów, czy na pewno chcemy ekspansję poza naszą planetę powierzyć jednej firmie. Nieco trudności przysporzy na pewno fakt, że nie bardzo jest kogo pytać – kosmos nie jest niczyją własnością, nikomu nie podlega i nie ma jednego ciała regulacyjnego, które mogłoby jakieś decyzje na miliarderze wymusić albo postawić mu jakieś ograniczenia.

Nadchodzi technologiczne trzęsienie ziemi, a lewica rozgrywa wojny sprzed wieku

Niemniej tematem powinniśmy się zainteresować, bo na razie internet z orbity to głównie ból głowy dla dyktatorów i astronomów. Satelity okresowo przesłaniają obiekty nocnego nieba i trzeba korygować obserwacje, zwłaszcza te z długim czasem naświetlania. Ale wkrótce może się okazać, że to, co dla Elona Muska jest ekspansją na błękitny ocean, dla pozostałych jest uwłaszczeniem się na kolejnym elemencie dobra wspólnego, jakim jest kosmos, z jednoczesną eksternalizacją kosztów do środowiska społecznego i naturalnego.

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Jakub Chabik
Jakub Chabik
Informatyk, menedżer, wykładowca
Jakub Chabik (1971) – informatyk i doktor zarządzania, od ćwierćwiecza zarządza wdrożeniami w sektorze nowoczesnych technologii. Pisuje do „Krytyki Politycznej” i miesięcznika „Wiedza i Życie”; w przeszłości publikował w „Harvard Business Review Polska”. Wykłada na Politechnice Gdańskiej. Mieszka i pracuje w Gdańsku.
Zamknij