Gospodarka, Świat

Zanim spłoniemy, czeka nas era deglobalizacji

Globalizacja wytworzyła gęstą sieć zależności, często biegnących w poprzek interesów politycznych. Tę sieć mocno naderwała pandemia, a wojna w Ukrainie sprawia, że względy polityczne zaczynają górować nad gospodarczymi.

Globalizacja otrzymała dwa potężne ciosy i całkiem prawdopodobne, że przez jakiś czas się nie podniesie. A przynajmniej nie będzie już tak krzepka jak jeszcze w pierwszej dekadzie XXI wieku.

Pandemia udowodniła, że przenoszenie produkcji strategicznych dóbr na drugi koniec świata, tylko dlatego, że jest taniej, to niezbyt udany pomysł, który sprawdza się jedynie wtedy, gdy wszystko idzie dobrze. Model produkcji „just in time” może i jest całkiem rentowny, jednak w momencie zawieszenia dostaw natychmiast zaczyna brakować podstawowych materiałów i półproduktów, gdyż firmy dla oszczędności wyzerowały się z zapasów.

Co oznacza COVID-19 dla globalizacji?

czytaj także

Co oznacza COVID-19 dla globalizacji?

Kemal Derviş i Sebastián Strauss  

Okazało się, że globalny transport nie jest z gumy, lecz ograniczają go całkiem zwyczajne kwestie, takie jak brak kontenerów. Współpraca międzynarodowa ładnie brzmi na konferencjach ekonomicznych, ale gdy przychodzi co do czego, to prym wiedzie narodowy partykularyzm i twarda rywalizacja o maseczki czy respiratory. Kapitał miał nie mieć narodowości, ale tak się dziwnie złożyło, że szczepionki trafiały najpierw do tych krajów, z których pochodzili ich producenci.

Wojna w Ukrainie przyłożyła globalizacji z drugiej strony. O ile pandemia obnażyła nikłe podstawy dominujących przesądów ekonomicznych, o tyle agresja Rosji na Ukrainę rozklepała stare liberalne dogmaty polityczne. Bliska współpraca gospodarcza z niefajnymi reżimami miała je cywilizować, gdyż obok wymiany handlowej miała też kwitnąć wymiana idei i dobrych praktyk.

Zależność od rosyjskiego węgla i gazu zgotowała nam dwie katastrofy: klimatyczną i wojenną

Tymczasem pod nosem sympatycznej Zjednoczonej Europy wyrósł agresywny i totalitarny reżim, który z europejskich wartości głównie drwi i nimi głęboko gardzi, chociaż miliardy euro chętnie przytuli. Mieszkańcy Rosji nie nasiąknęli przesadnie europejskim humanitaryzmem, chociaż regularnie spędzają wakacje w europejskich kurortach i jeszcze do niedawna mieli swobodny dostęp do wszystkich europejskich dóbr kultury krzewiących wolność, równość i braterstwo. Budowa gęstych sieci zależności z autokratą z Kremla miała mu związać ręce i uniemożliwić robienie niecnych uczynków, gdyż blokowałoby mu to czerpanie zysków i innych korzyści. Finalnie okazało się jednak, że ta polityka związała ręce samym demokracjom, które uzależniły się od reżimu i teraz kombinują na szybko, jak by się z tego wyplątać.

Pandemiczna korekta

Oczywiście to nie pierwszy raz, gdy globalizacja dostaje zadyszki. Można ją mierzyć wskaźnikiem otwartości handlowej, czyli relacją sumy importu i eksportu do globalnego PKB. W szczycie przedwojennej globalizacji handel światowy był równy 30 proc. PKB planety. Wtedy rozpoczął się, według Erica Hobsbawma, „wiek katastrofy”, czyli okres od 1914 do 1945 roku, obejmujący dwie wojny, a w międzyczasie Wielki Kryzys i pełne protekcjonizmu dwudziestolecie międzywojenne.

Podczas Wielkiego Kryzysu wskaźnik otwartości handlowej spadł do zaledwie 10 proc. globalnego PKB. Od II wojny światowej nieprzerwanie jednak rósł, aż do kryzysu gospodarczego w 2008 roku, gdy osiągnął poziom 61 proc. PKB. Od tamtej pory globalny handel waha się w przedziale 50–60 proc. PKB. W pandemicznym 2020 roku wyniósł niecałe 52 proc., co było oczywiście efektem zamrożenia gospodarek i ogólnego spadku aktywności gospodarczej, a jeszcze nie świadomego skracania łańcuchów dostaw.

Pandemia nauczyła nas jednak, że uzależnianie się od jednego dostawcy leżącego po drugiej stronie globu jest skrajnie ryzykowne. W 2020 roku Willy Shih w tekście dla „Harvard Business Review” zalecił, by firmy skracały swoje łańcuchy dostaw i przenosiły część produkcji bliżej. Już wojna handlowa między USA a Chinami w czasie prezydentury Trumpa skłoniła firmy do stosowania modelu „Chiny plus jeden”, czyli dywersyfikowania produkcji lub dostaw, jednak wciąż w obrębie Azji Południowo-Wschodniej: część produkcji wyprowadzano na wszelki wypadek do Indonezji, Wietnamu czy Tajlandii. Shih zauważa jednak, że dywersyfikowanie dostaw w obrębie jednego, daleko położonego regionu również jest ryzykowne. Przedsiębiorstwa powinny przenosić część pracochłonnej produkcji znacznie bliżej swoich siedzib. Korporacje amerykańskie powinny więc relokować produkcję do Meksyku i Ameryki Środkowej, a europejskie mogą przenosić część procesów do wschodniej części UE, Turcji lub Ukrainy.

Oczywiście to nie oznacza, że globalny handel się zwinie. Współczesna gospodarka jest zbyt zaawansowana, żeby móc zrezygnować z łańcuchów dostaw. „Pojedynczemu przedsiębiorstwu bardzo trudno jest posiadać tak wiele kompetencji, które są niezbędne do samodzielnej produkcji wszystkiego. Weźmy za przykład rosnący udział elektroniki w nowoczesnych pojazdach. Producenci samochodów nie są w stanie produkować ekranów dotykowych ani niezliczonych mikroprocesorów sterujących silnikiem, układem kierowniczym, elektrycznymi szybami czy oświetleniem” – pisze Shih.

Co wolno Jankesowi, to nie Chińczykowi

Jeśli chcemy utrzymać nasz poziom życia, to świat jest „skazany” (i dobrze) na współpracę i handel. Chodzi jednak o dokonanie korekty w łańcuchach dostaw. Dotychczas głównym, a często jedynym kryterium wyboru dostawców była cena. Okazało się jednak, że to potrafi się zemścić.

Wielki powrót polityki

Wojna w Ukrainie dodała do zmieniających się relacji gospodarczych istotny czynnik polityczny. O ile skracanie łańcuchów dostaw w reakcji na pandemię można tłumaczyć głównie ekonomicznie – zastąpienie krótkoterminowej rentowności długoterminową stabilnością dochodów – o tyle obecna, wojenna deglobalizacja oparta będzie również na politycznym konflikcie między kolektywnym Zachodem a szeroko rozumianym Wschodem. „Wojna handlowa między USA pod rządami Trumpa a Chinami dotyczyła nie tylko amerykańskiego deficytu handlowego, ale przede wszystkim walki o globalne przywództwo. Przewaga technologiczna jest podstawą siły ekonomicznej, a ta z kolei jest podstawą siły politycznej i militarnej” – piszą Cora Jungbluth i Thiess Petersen w tekście How the War against Ukraine Can Change the Global Economy.

Oczywiście, czynniki ekonomiczne również będą grały tu rolę. Wojna i ogólnie rzecz biorąc, napięcia międzynarodowe sprzyjają zakłóceniom na szlakach handlowych, więc firmy będą szukać dostawców „bliżej domu”. Jednak w nadchodzącym czasie wiele państw będzie kształtować swoje relacje handlowe w taki sposób, by móc osiągać cele polityczne, a nie wyłącznie ekonomiczne.

Žižek: Jest coś, co Zachód konsekwentnie pomija w swoich kalkulacjach

To oczywiście będzie się wiązać z wprowadzaniem nowych taryf celnych i tworzeniem barier handlowych – czyli powrotem do protekcjonizmu. Sankcje wymierzone w Moskwę także można postrzegać jako jeden z przykładów. Państwa zaczną poświęcać wskaźniki ekonomiczne w imię celów politycznych, co będzie skutkować między innymi inflacją. Ceny będą rosnąć nie tylko z powodu nakładania ceł na import, ale też przenoszenia produkcji w droższe, ale bardziej zaufane miejsca. Z kolei kraje, które zostaną obłożone karnymi taryfami, zaczną się zwracać ku sobie.

Powstaną więc przynajmniej dwa bloki – mówiąc umownie: demokratyczny Zachód (USA, UE, Australia, Kanada, Japonia, Korea Południowa, być może część Ameryki Południowej) oraz autokratyczny Wschód (Rosja, Chiny i ich główni partnerzy handlowi). Trudno przewidzieć, gdzie trafi większość Ameryki Południowej, Bliski Wschód czy Afryka Północna. Być może powstanie trzeci blok, pod przewodnictwem Indii, który będzie lawirował pomiędzy skłóconymi Zachodem i Wschodem.

Te wyżej opisane „składy” to oczywiście czyste, niezobowiązujące dywagacje. Jednak teza, według której współpraca gospodarcza zacznie zacieśniać się w obrębie bloków państw, jest bardzo prawdopodobna. Sprzyjać jej będzie chociażby postępująca cyfryzacja, dzięki której skracanie łańcuchów dostaw staje się tańsze. „Konsekwencją postępującej cyfryzacji UE jest to, że przenoszenie poszczególnych etapów produkcji z powrotem do Europy z odległych krajów o niskich płacach staje się bardziej opłacalne z perspektywy biznesowej. W rezultacie globalne łańcuchy wartości ulegają skróceniu” – piszą Jungbluth i Petersen.

Hiperglobalizacja umarła. Niech żyje (lepsza) globalizacja

Deglobalizacja będzie również atrakcyjna z punktu widzenia polityki klimatycznej, na którą stawia Zachód, a w szczególności UE. Skracanie łańcuchów dostaw oznacza przecież mniejszy ślad węglowy, więc na tego typu operacje bez wątpienia znajdą się pieniądze, chociażby ze środków unijnych.

Oddech dla klasy pracującej

Gwałtowne cofanie się globalizacji jak na razie obserwujemy głównie w sektorze produktów żywnościowych. Wojna doprowadziła do wzrostu cen żywności i ryzyka niedoborów, a nawet głodu. Ukraina jest jednym z czołowych eksporterów pszenicy oraz największym eksporterem olejów i roślin oleistych – rzepaku i słonecznika. Wzrost ceny pszenicy przekłada się na żywność jako taką, gdyż to absolutnie podstawowy surowiec rolny.

W gospodarce nie chodzi o pieniądze. Chodzi o to, żeby było co jeść

Co najmniej kilkanaście państw wprowadziło więc zakaz eksportu produktów rolnych. Argentyna zakazała eksportu soi i wyrobów pochodnych do końca przyszłego roku. Zakaz eksportu pszenicy wprowadziły między innymi Indie, Kazachstan, Egipt i Serbia. Iran do końca tego roku zakazał eksportu ziemniaków, pomidorów i cebuli. Z Turcji nie można już wywozić mięsa – w tym wołowiny i baraniny – ani masła i olejów spożywczych; z Tunezji natomiast owoców i warzyw. To oczywiście odbije się na cenach, gdyż spadnie globalna podaż artykułów żywnościowych. Wzrost cen żywności towarzyszy nam już od wielu miesięcy, ale najgorsze dopiero przed nami.

Deglobalizacja przyniesie także wiele pozytywnych skutków. Jednym z regionów, które na niej skorzystają, może być Europa Środkowo-Wschodnia, gdyż to właśnie tutaj swoją produkcję przenosić będą korporacje europejskie. Państwa naszego regionu wciąż są bardzo tanie, ale przy tym już nieźle rozwinięte technologicznie i przede wszystkim infrastrukturalnie, poza tym leżymy o rzut beretem od centrum europejskiej gospodarki – czyli Niemiec, Francji i Beneluksu.

Według analizy Polskiego Instytutu Ekonomicznego na relokacji produkcji z samych Chin Polska może zyskać nawet 8,3 mld dolarów rocznie. Sporo zyskają także Czesi – prawie 5 mld dolarów – a nieco mniej Rumunii, Węgrzy i Słowacy (2,5–3 mld dol.). Poza tym deglobalizacja może wreszcie dać oddech klasie pracującej w Europie i na całym Zachodzie. Korporacje nie będą mogły już swobodnie straszyć przeniesieniem produkcji na drugi koniec świata, więc pozycja negocjacyjna pracowników w Europie wzrośnie. Dzięki temu ucywilizują się stosunki pracy, być może spadnie śmieciowe lub prekaryjne zatrudnienie.

Od globalizacji do „Wielkiego Rozpadu”

czytaj także

Oczywiście, epoka deglobalizacji może też być okresem częstszych napięć międzynarodowych. Gdy państwa zaczną bardziej asertywnie dążyć do realizacji swoich celów politycznych, chętniej będą sięgały po mniej cywilizowane metody nacisku na konkurentów. Pojawią się szantaże, prężenie muskułów, jakieś ćwiczenia wojskowe pod granicą i tak dalej. Spadnie też skłonność do wypracowywania globalnych rozwiązań, tymczasem świat swoi przed wyzwaniami, które wymagają globalnej współpracy. Mowa przede wszystkim o kryzysie klimatycznym i wszystkim, co się z nim wiąże – choćby dostęp do wody, konsekwencje katastrof naturalnych. Może się więc okazać, że chociaż PKB naszego regionu wzrośnie i częściej będziemy dostawać godną wypłatę na etacie, to finalnie i tak wszyscy spłoniemy.

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Piotr Wójcik
Piotr Wójcik
Publicysta ekonomiczny
Publicysta ekonomiczny. Komentator i współpracownik Krytyki Politycznej. Stale współpracuje z „Nowym Obywatelem”, „Przewodnikiem Katolickim” i REO.pl. Publikuje lub publikował m. in. w „Tygodniku Powszechnym”, magazynie „Dziennika Gazety Prawnej”, dziale opinii Gazety.pl i „Gazecie Polskiej Codziennie”.
Zamknij