Jeśli popieramy prawo sąsiadów Ameryki do samostanowienia, nie możemy tego samego odmawiać sąsiadom Rosji. Lewica musi uznać fakt, że na świecie istnieje więcej niż jeden imperializm – pisze David Ost.
Lewicowcom trudno jest być po tej samej stronie co główny nurt. W takich chwilach łatwo nam dojść do przekonania, że coś tracimy, że porzucamy sprawę, że jednocząc się przeciw komuś nawet ewidentnie złemu, pomagamy wzmocnić naszą własną nemezis, która na jego tle zaczyna się wydawać czymś dobrym.
Taki problem lewica zachodnia miała z Rosją od 1917 roku. Przedtem lewica postrzegała carską autokrację jako najbardziej skrajną, autorytarną reakcję, co zresztą ułatwiło partiom socjalistycznym w krajach wrogich Rosji poprzeć I wojnę światową. Od czasu rewolucji październikowej lewica odżegnywała się jednak od wszelkich potępień tego kraju płynących z ust zachodniej burżuazji, nawet jeśli sama ostro krytykowała stalinizm czy zduszenie wewnętrznej demokracji w partii.
Kiedy zaczyna się drugi miesiąc wojny, znów widzimy to w kwestii Ukrainy i to mimo że Putinowskiej Rosji dużo bliżej do carskiego modelu rządów niż czegokolwiek, co znamy z czasów radzieckich. W pierwszych dniach po inwazji wyglądało na to, że niemal wszyscy wybitni komentatorzy zachodniej lewicy nie potrafią mówić o Rosji, a jedynie o NATO. Zazwyczaj oświadczali na początku, że inwazja jest złem, ale potem skupiali się już na „rzeczywistym” sprawcy, którym nieodmiennie był Zachód. A na czym polegać miała jego wina? Że mianowicie rozszerzył NATO na wschód i że nie wykluczał możliwości członkostwa Ukrainy. Nie miało znaczenia, że ekspansji NATO silniej domagali się wschodni Europejczycy niż Waszyngton, który pierwotnie był w tej sprawie mocno podzielony. Nie liczyło się również, że faktyczne członkostwo Ukrainy w Sojuszu nie leżało na stole ani że w żadnym scenariuszu napaść NATO na Rosję nie była do pomyślenia.
Do zachodniej lewicy: Nie trzeba kochać NATO, ale Rosja nie jest słabszą, zagrożoną stroną
czytaj także
Liczyło się tylko tyle, że wszystkie te ruchy denerwowały Rosję i to właśnie na tym uzasadnionym rzekomo gniewie Rosji tak wielu zachodnich lewicowców gotowych było się skupić w pierwszych dniach po rosyjskim najeździe. W ten sposób tak naprawdę minimalizowali rosyjską odpowiedzialność, wspierając „realistyczny” punkt widzenia, jakoby niszczący gniew „wielkiego” mocarstwa był czymś normalnym, co świat musi jakoś zaakceptować. Nie dziwi zatem, że lewicowcy z Europy Wschodniej nie oszczędzali swym zachodnim koleżankom i kolegom krytyki, oskarżając ich o tzw. westsplaining.
Nawet Noam Chomsky, choć instynktownie ostrzej krytyczny wobec inwazji – nazwał ją „wielką zbrodnią wojenną, w jednym szeregu z amerykańską inwazją na Irak oraz inwazją Hitlera i Stalina na Polskę we wrześniu 1939 roku” – dalej mówił już wyłącznie o NATO, popierając czyjeś stwierdzenie, że „nie byłoby podstaw do obecnego kryzysu, gdyby wcześniej nie doszło do ekspansji” NATO. I znów, Putin wydaje się tutaj niemal bezradny, niemający w zasadzie innego wyjścia, jak tylko najechać na Ukrainę w obronie Rosji.
Stanowisko amerykańskiej Partii na rzecz Socjalizmu i Wyzwolenia było bardziej jednoznaczne, ale koniec końców nie różniło się specjalnie od podejścia innych: „Chociaż nie popieramy rosyjskiej inwazji, to o wiele bardziej potępiamy [podkreślenie D.O.] władze USA, które odrzucały prawomocne obawy Rosji o jej bezpieczeństwo w regionie”.
Zachód chce objaśniać nam świat. Czego nie wie o Europie Wschodniej?
czytaj także
Innymi słowy, w pierwszych dniach tej brutalnej i całkowicie niesprowokowanej inwazji na suwerenny kraj najważniejszą troską wielu zachodnich lewicowców było umieszczenie inwazji w kontekście i zepchnięcie winy na wroga we własnym kraju. Tym samym ci lewicowcy stawali z boku wobec zalewu potępienia ze strony głównego nurtu.
Co do rzekomych „gwarancji bezpieczeństwa”, być może Rosja faktycznie ich „potrzebuje”; wielkie mocarstwa zawsze coś takiego twierdzą. W przypadku lewicy jest to jednak skandal: większe zatroskanie o interes wielkiego mocarstwa – w tym przypadku prawicowej, militarystycznej potęgi, która utrzymuje się głównie dzięki wydobyciu i sprzedaży zabijających planetę paliw kopalnych – niż o pragnienia mniejszego narodu mającego nadzieję na zabezpieczenie własnej niepodległości i obronę przed inwazją. Lewicowcy nigdy nie traktują narodów marginalizowanych przez imperializm zachodni w równie lekceważący sposób.
Imperializm przejdzie
A jednak mnie to nie zaskakuje. Jako lewicowiec piszę o Europie Wschodniej od późnych lat 70. Kiedy ostro krytykowałem politykę ZSRR czy wspierałem ruchy opozycyjne w bloku sowieckim, koledzy z lewicy zachodniej nieraz patrzyli na mnie podejrzliwie. Bo w końcu prasa głównego nurtu, a często też sam rząd amerykański często krytykowały to samo i przynajmniej werbalnie wspierały te same ruchy. Czy w ten sposób nie popierałem po prostu zimnowojennej polityki państwa, kiedy jako Amerykanin powinienem raczej skupić się na tym, jak wpłynąć na sprawy we własnym kraju?
Na początku lat 80. napisałem dla lewicowego tygodnika amerykańskiego „In These Times” wiele artykułów z Polski o Solidarności, a więc ruchu robotników walczących ze wspieraną przez ZSRR władzą, którzy praktykowali demokrację uczestniczącą, sprzeciwiali się kapitalizmowi i domagali niezależnych związków zawodowych. Kiedy wróciłem do Stanów, jeden z przyjaciół przedstawił mnie jako „byłego lewicowca”. Fakt, że moja krytyka lewicowego z nazwy systemu państwowego socjalizmu nie przypominała tej głoszonej przez moich mieszczańskich odpowiedników – fakt, że lewicowcy naprawdę bronili praw pracowniczych polskich robotników, inaczej niż w przypadku cynicznej obrony Solidarności przez Ronalda Reagana, połączonej z dławieniem ruchów pracowniczych w kraju – jakoś nie miał znaczenia dla tej części lewicy, która najbardziej martwiła się, czy zajmując takie stanowisko, nie ustawia się przypadkiem „po tej samej stronie” co jej wrogowie w USA.
Tyle że to wbrew wszelkim zasadom internacjonalizmu, za to bardzo amerykocentrycznie – przymykać oko na imperializm tylko dlatego, że uprawia go kraj sprzeciwiający się temu, który naszym zdaniem uprawia go bardziej. Obwiniać Amerykę za to, że Rosja najechała Ukrainę, to jak obwiniać Komunistyczną Partię Niemiec za zamordowanie Róży Luksemburg. Bo przecież gdyby KPD nie zorganizowała powstania Spartakusa, któremu Freikorpsy i rząd zgodnie z własnymi zapowiedziami stawiły opór, Luksemburg nie zostałaby zastrzelona. W polityce tak już jest, że państwa muszą się mierzyć z prowokacjami. Ale nie mają obowiązku reagować na nie w najgorszy możliwy sposób.
Problem NATO
Oczywiście, NATO było od dawna głównym przedmiotem niezadowolenia dla Rosji. Zachód rozumiał perspektywę ukraińskiego członkostwa jako tak bardzo nieakceptowalną dla Rosji, że Sojusz wielokrotnie stwierdzał, że nie ma planów rozpoczęcia procesu akcesyjnego. Formalnie jednak nigdy się nie wycofał ze stanowiska z 2008 roku, że jest ono długofalowym celem.
A zatem, czy Putin dokonał najazdu po to, by nie wpuścić NATO do Ukrainy? Sprzeciw wobec NATO to osobna sprawa, ale rozpoczęcie wojny, która niezmiennie prowadzi do wzmocnienia Sojuszu, sugeruje, że nie o to najbardziej tu chodzi. Gdyby głównym celem było zdjęcie tematu członkostwa Ukrainy z porządku dnia, Rosja mogłaby dalej otaczać ją wojskiem i ogłosić, że jest gotowa do najazdu. Powstrzymywałaby się od ataku, domagając się pilnych rozmów na temat ukraińskiej neutralności. Gdyby nie było na nią zgody, Rosja mogłaby rozpocząć zajmowanie ograniczonego terytorium, już wcześniej kontrolowanego przez separatystów, i grozić eskalacją, gdyby do porozumienia z NATO nie doszło.
Žižek: Od Rasputina do Dwaputina, czyli witajcie w gorącym pokoju
czytaj także
Prezydent Wołodymyr Zełenski powiedział niedługo po inwazji, że jest otwarty na dyskusję o kwestii neutralności. Putin mógłby podjąć różne kroki bez rozpoczynania wojny na pełną skalę, żeby zaradzić temu, co zdaniem wielu miało być główną pretensją Rosji. A skoro tak, to musiało chodzić o coś innego. I wcale tego nie ukrywano.
Swoje poglądy na Ukrainę Putin głosił dość obszernie od wielu lat. W lipcu 2021 roku napisał (być może nawet samodzielnie) długi na 7 tysięcy słów artykuł w całości poświęcony dwóm tezom: że Ukraina to nieodłączna część Rosji i że Ukraińcy nie mają prawa sami sobą rządzić, o ile nie czynią tego w głębokiej współpracy z Rosją. Tekst ten stwierdza, że owa nierozerwalna więź między Rosją i Ukrainą istniała od ponad tysiąca lat, dopóki nie zniszczył jej ostatecznie Lenin i bolszewicy, co pozwoliło wielkiej Ukraińskiej SSR stać się niepodległym państwem po upadku ZSRR.
Zapomnijmy na moment o tym dziwacznym założeniu, że narody przyjmują swą wiecznotrwałą formę w jakimś szczególnym momencie stworzenia. Ważniejsze były inne słowa Putina: „radziecka polityka narodowościowa stworzyła trzy odrębne narody słowiańskie, podczas gdy tak naprawdę istnieje tylko jeden wielki, rosyjski, trójjedyny naród składający się z Wielkorosjan [tzn. Rosjan], Małorosjan [tzn. Ukraińców] i Białorusinów”.
Problem z wszystkimi wypowiedziami skupiającymi się na kwestii NATO – o którym w swym lipcowym tekście prezydent Rosji ledwo wspomina – jest zatem taki, że odmawiają one Putinowi sprawczości. Ukazują go jako przywódcę zdolnego jedynie do reagowania na to, co robi Ameryka. Tymczasem Putin wielokrotnie powtarzał, i to z dużą jasnością, co sądzi o Ukrainie całkiem niezależnie od kontekstu NATO. Kwestia Sojuszu z pewnością nie jest nieważna, ale ci zachodni analitycy, którzy podkreślają jej absolutnie kluczowy charakter, popełniają ten błąd, że nie pozwalają ludziom ze wschodu, w tym przypadku nawet Putinowi, mówić za siebie. A przecież Putin mówi jasno: gdyby NATO rok temu zupełnie zamknęło temat członkostwa, Rosja wciąż pozostałaby z problemem Ukrainy upierającej się, że jest bytem całkowicie od Rosji niezależnym.
Kolejne dowody na rzecz zasadniczego znaczenia kwestii „jednego, wielkiego narodu rosyjskiego” znajdziemy w charakterystycznym artykule opublikowanym dzień po inwazji na łamach „Nowosti”, państwowej agencji informacyjnej, a kilka godzin później usuniętym, kiedy ujawniła się skala ukraińskiego oporu. Co zdumiewające, część rosyjskiego kierownictwa uwierzyła najwyraźniej, że inwazja będzie bułką z masłem, ponieważ artykuł zapowiada „nową epokę”, w której Rosja „odbuduje się w swej historycznej pełni”, jednocząc na powrót naród rosyjski „jako całość złożoną z Wielkorosjan, Białorusinów i Małorosjan”. Ukraińska niepodległość zaś, czytamy dalej, jest nie do zniesienia, gdyż oznacza „derusyfikację Rosjan”.
czytaj także
Czy Rosja może powiedzieć jeszcze jaśniej, że NATO było jedynie drugorzędnym symptomem większego problemu? Publicznie Rosjanie mówili o NATO, wiedząc, że każdy, kto nieufne podchodzi do amerykańskiej potęgi, będzie mógł się tego chwycić, by umniejszyć odpowiedzialność Rosji. I faktycznie, wobec amerykańskiej potęgi powinniśmy zachować nieufność. Ale jeśli posłuchamy, co właściwie mówi Putin, musimy przyznać, że jasno i z dumą wyraża on skrajnie imperialistyczne ambicje w kierunku Ukrainy.
Putin i lewica
Czy jest ktoś, kto wciąż może postrzegać Putina jako pewnego rodzaju lewicowca? Czy to stąd bierze się niechęć części kręgów zachodniej lewicy (choć już nie w Europie Wschodniej), by przypisać Rosji te same złe intencje, które na co dzień przypisują Stanom Zjednoczonym?
Prawdą jest, że Putin długo służył radzieckiemu państwu, należał do partii komunistycznej i w swej głośnej wypowiedzi żałował końca Związku Radzieckiego. Jest również prawdą, że w większości konfliktów międzynarodowych w czasach zimnej wojny, z wyjątkiem tych, które toczyły się wewnątrz bloku sowieckiego, ZSRR stał zazwyczaj po stronie postępowej.
Putin nie wstąpił jednak do państwowego aparatu ZSRR z pobudek w jakimkolwiek stopniu postępowych, lecz po to, by służyć potędze państwa rosyjskiego. Nie ma dowodów, żeby Putin kiedykolwiek interesował się jakąś lewicową ideologią. Mieści się raczej w tradycji dawnych emigrantów z imperialnej armii Białych, którzy w latach 30. zaczęli popierać sowiecką Rosję, kiedy zobaczyli, że odtwarza ona tę samą wielkorosyjską potęgę, na której im cały czas zależało.
Razem odcina się od zachodnich lewicowych międzynarodówek. Przez Rosję
czytaj także
Gdyby szukać najbliższego Putinowi intelektualnego bohatera, byłby to jeden z najważniejszych teoretyków po stronie antybolszewickiej z czasów rosyjskiej wojny domowej: Iwan Iljin, chrześcijański monarchista i wczesny piewca Hitlera, którego prochy Putin wydobył z Ameryki, aby je z wielką pompą pochować w Moskwie. Jeśli zaś chodzi o rosyjskich przywódców, na których Putin się stylizuje, to jego wzorcem jest car Aleksander III, który odwrócił reformy swego poprzednika i umocnił autorytarne rządy w latach 1881–1894; w ten sposób stał się wzorem dla zachodnioeuropejskiej prawicy opierającej się liberalnym i socjalistycznym reformom, podobnie jak dzisiaj Putin jest bohaterem dla Marine Le Pen czy komentatora telewizji Fox News Tuckera Carlsona zwalczających egalitarne i „poprawnościowe” tendencje.
Amerykański dyplomata, doradca wielu prezydentów oraz intelektualny twórca tzw. doktryny powstrzymywania ZSRR George F. Kennan wygłaszał swoje słynne ostrzeżenie przez rozszerzaniem NATO o kraje Europy Wschodniej na kilka lat, zanim ktokolwiek usłyszał o Putinie. Każda Rosja, nie tylko Putinowska, byłaby niechętna zbliżaniu się NATO do jej granic. Nie każda jednak Rosja odmawiałaby Ukrainie najbardziej elementarnych praw do samostanowienia. Ani Lenin, ani Gorbaczow, ani Jelcyn nie traktowali jej w ten sposób, dopiero Putin potępił wszystkich trzech. Nie każda Rosja zareagowałaby na odległą perspektywę ukraińskiego członkostwa w NATO wojną na pełną skalę. Tych, którzy wciąż odwołują się do „uzasadnionych obaw Rosji przed NATO u jej granic”, należy zapytać, jak w ten sposób wyjaśnić inwazję, która zgodnie z wszelkimi przewidywaniami już teraz prowadzi do bardziej agresywnie antyrosyjskiej postawy NATO niż cokolwiek, co znaliśmy od czasu zimnej wojny?
czytaj także
Uznanie ogromu winy Putina nie oznacza odpuszczenia win Ameryce. Skoro Stany Zjednoczone faktycznie nie zamierzają forsować członkostwa Ukrainy w NATO, powinny były publicznie zdjąć tę perspektywę z politycznej agendy i pracować na rzecz wspólnego porozumienia o neutralności, które rozbroiłoby główny rosyjski argument. Ameryka ma na sumieniu wiele historycznych grzechów i win. Jednak wojna w Ukrainie do nich nie należy. Nawet Putin sytuuje powody tej wojny w dążeniu Ukrainy do pełnej niepodległości – dążeniu, którego nie może zaakceptować, jak powtarzał już wielokrotnie.
Niemal nikt na lewicy nie poparł tej wojny. Ale mówienie „precz z rosyjską inwazją” i natychmiastowe przejście do obwiniania Ameryki – i tylko jej – za jej sprowokowanie, to w zasadzie to samo co poparcie rosyjskiej agresji. Wskazuje nie tylko na brak elementarnego zrozumienia Rosji, ale także zdumiewającą wprost zdradę najbardziej podstawowych zasad internacjonalizmu. Jeśli chcemy wspierać prawo do samostanowienia sąsiadów Ameryki, nie możemy tego samego odmawiać sąsiadom Rosji. Jeśli nie potrafimy uznać faktu istnienia wielu różnych imperializmów, stajemy się winni tego samego rodzaju amerykocentryzmu, który wypominamy innym.
**
David Ost jest profesorem nauk politycznych, zajmuje się przede wszystkim związkami zawodowymi i transformacją krajów Europy Środkowej i Wschodniej. Wykłada na Hobart and William Smith Colleges w stanie Nowy Jork. W języku polskim ukazały się dwie jego książki: Klęska Solidarności (2007) oraz Solidarność a polityka antypolityki (2014).
Tekst pierwotnie ukazał się na łamach portalu „Foreign Policy in Focus”. Z angielskiego przełożył Michał Sutowski.