Serwis klimatyczny

Czy Polska wyschnie?

Potrzebujemy ogrodów deszczowych, trawników i rowów, gdzie woda może się spokojnie zbierać i przesączać przez kolejne warstwy gleby, zamiast spływać do rzek. Możemy przeciwdziałać suszy, ale potrzebne są polityczne decyzje. Michał Sutowski rozmawia z fizyczką atmosfery Aleksandrą Kardaś.

Michał Sutowski: Czy Polska wyschnie?

Aleksandra Kardaś: Polska już jest solidnie wyschnięta i schnie coraz bardziej. Częściowo to zresztą efekt naszych własnych, usilnych starań w ostatnich kilkudziesięciu latach. Dopiero ostatnio zaczęliśmy zauważać, że wszystkie działania zmierzające do tego, by odprowadzać wodę do kanałów, do rzek i potem do morza, by raczej teren wysuszać niż nawadniać – poszły za daleko.

A czemu to miało służyć?

Takie podejście zaczęło się jeszcze przed wojną i w PRL było kontynuowane, aż do najbliższych nam czasów. Duża ilość terenów podmokłych skutkowała plagami komarów, co rodziło obawy o zdrowie lokalnej ludności; starano się też opanować zalewanie pól utrudniające gospodarkę rolną. Z tego wynikała polityka, by grunty odwadniać. Do tego dochodziła regulacja rzek, co oczywiście ułatwia spływanie wody, przyspiesza jej bieg i utrudnia infiltrację na tereny tuż przy rzece i zatrzymywanie wody w krajobrazie.

Regulacja była po to, by zyskać wygodne szlaki transportowe?

To też, ale w dużej mierze w celu zapobiegania powodziom.

Świat musi ugrząźć w bagnie. I to dosłownie, bo inaczej zabraknie nam wody

A to działa? Bo chyba są różne teorie na ten temat.

To kwestia zmiany stanu wiedzy, jaką dziś posiadamy. Kilkadziesiąt lat temu wydawało się, że to jest właśnie podstawowe narzędzie: budować wały i regulować rzeki. Czyli przekształcać krajobraz tak, by szybko pozbywać się nadmiaru wody. Doświadczenia pokazują jednak, że ta praktyka ma swoje granice i że lepiej sprawdzają się metody uwzględniające mechanizmy natury, np. wykorzystujące meandrowanie rzeki. Pozwala się wodzie płynąć wolniej i pozostawia tereny zalewowe bez zabudowy, po to właśnie, by były zalewane, zamiast je chronić wałami – bo każdy wał może zostać kiedyś przerwany.

Rekordowo niski poziom wody w Wiśle w 2015 roku. Fot. M. Śmiarowski/KPRM

Po sieci krążył niedawno taki wykres, kto – tzn. która partia – ile wałów przeciwpowodziowych zbudowała. Zarzucano obecnej władzy, że praktycznie tego zaprzestała. Niesłusznie?

To akurat zależy od regionu i lokalizacji, bo przecież nasze miasta i osiedla już istnieją, mieszkają tam ludzie. I oczywiście są takie cenne obiekty czy instalacje, które powinniśmy chronić, więc rezygnacja z budowy wałów czy renaturalizacja rzek muszą być procesem przemyślanym i zaplanowanym. Nie można tak po prostu zaniechać ochrony przeciwpowodziowej, trzeba ją przeorganizować. Chodzi przecież o to, by woda z koryta rzecznego mogła wylać się bezpiecznie, a nie na zamieszkaną dzielnicę.

Ale rozumiem, że na razie to raczej przeregulowaliśmy naszą gospodarkę wodną?

Okazało się, że wszystko ma swoje granice. Niegdysiejszy problem zalewania pól został zastąpiony przez problem suszy rolniczej. W latach 1951–1981 susza występowała średnio w jednym roku na pięć lat, w okresie 1982–2012 średnio w trzech latach na pięć, a od roku 2013 – praktycznie co roku. Do tego w czasie największych upałów – i zarazem poboru energii – zaczyna brakować wody do chłodzenia bloków elektrowni węglowych. Aczkolwiek energetyka sama jest też powodem, a nie tylko symptomem problemów, bo kopalnie odkrywkowe węgla brunatnego obniżają poziom wód gruntowych i pogarszają sytuację wodną nieraz całych regionów.

Polski węgiel gwiazdą międzynarodowego skandalu. Czesi pozywają nas za „Turów”

I to wszystko wiąże się z decyzjami podejmowanymi tu, u nas, w Polsce, przez kilka pokoleń naszych przodków?

Oczywiście, na to nakładają się globalne procesy, czyli związane ze zmianą klimatu nowe rytmy opadów. Mamy dłuższe okresy bezopadowe i potem, zamiast opadów równomiernych, silne i gwałtowne ulewy, po których woda szybko spływa, zamiast wsiąkać w glebę.

Bez zmiany klimatu nie byłoby tych problemów?

Za kłopoty z wodą częściowo odpowiada nasze położenie, tzn. fakt, że jesteśmy w sporej odległości od oceanu i dociera tu do nas mniej opadów niż do Francji czy Niemiec. Kiedy układ niżowy wędruje przez Europę, deszcz już się zdąży wypadać przed naszymi granicami. Nawet gdyby zmiany klimatu nie było, nierozsądne gospodarowanie wodą powodowałoby problemy. Ale globalne ocieplenie pogarsza sytuację, sprzyjając i suszom, i powodziom…

Ale przecież leżymy w strefie umiarkowanej. A z tą zmianą klimatu to chyba nie jest u nas najgorzej, tzn. zmiana już tu jest, ale bardzo nierówno rozłożona. Czy my nie jesteśmy w relatywnie dobrej sytuacji?

W tym sensie, że nawet jak jest cieplej, to wciąż nie są to na ogół temperatury zagrażające życiu, jak w tych krajach, gdzie już punkt wyjścia był dużo gorętszy. Nie dochodzi też u nas np. do katastrof budowlanych wynikających z tego, że rozmarza nam wieloletnia zmarzlina, na której postawiliśmy kiedyś miasto. Ale to nie znaczy, że skutków nie ma – ocieplenie szkodzi bilansowi wodnemu, bo sprawia, że tracimy wodę jeszcze szybciej niż dotąd. Coraz silniejsze upały zwiększają przecież parowanie z gleby.

Unia i Polska wydają miliony na niszczenie polskich rzek

Jak się do tego mają prądy morskie w naszych okolicach? Podobno Prąd Zatokowy, czyli tzw. Golfsztrom – niosący ciepłą wodę przez Atlantyk w kierunku Europy Północno-Zachodniej – słabnie. To też ma związek z ociepleniem na Ziemi? I jakie może wywołać skutki w naszym regionie?

Spowolnienie lub zatrzymanie Prądu Zatokowego, czy raczej cyrkulacji oceanicznej w Atlantyku, jest wymieniane jako jedna z możliwych konsekwencji globalnego ocieplenia. Miałoby to zostać spowodowane silnym topnieniem Grenlandii, które faktycznie w ostatnich latach zachodzi. W jego wyniku do oceanu trafia bardzo dużo słodkiej wody.

To źle?

Woda słodka i słona mają różne gęstości, i jest to jeden z elementów, które cyrkulację oceaniczną napędzają. Ale „tradycyjnie” w rejonie Grenlandii mamy, generalnie rzecz ujmując, do czynienia z powstawaniem słonej wody, bo kiedy woda zamarza tu zimą, tworząc lód morski, sól z niej pozostaje w oceanie. Do takiego stanu rzeczy dopasowany jest cały układ prądów morskich. Kiedy w tym miejscu pojawia się coraz więcej wody słodkiej, wszystko ulega zaburzeniu, a cyrkulacja hamuje. To tak, jakby w maszerującym tłumie duża grupa postanowiła nagle ruszyć w przeciwnym kierunku.

A na Atlantyku to się już dzieje czy to dopiero perspektywa przyszłości?

Wiele zespołów badawczych szuka śladów spowalniania Prądu Zatokowego i niektórzy dowodzą, że to się już dzieje. Identyfikacji tego zjawiska nie ułatwia fakt, że cyrkulacja oceaniczna podlega też wielodekadowym cyklom naturalnym, w których prąd na zmianę przyśpiesza i spowalnia. Trudno spośród tych wahań wyodrębnić sygnał związany ze zmianą klimatu.

Czy Grenlandia topnieje już wystarczająco szybko, by wpłynąć na Prąd Zatokowy? Prawdopodobnie dopiero za kilka dekad pomiary będą jednoznaczne.

A co wiemy teraz?

Ocenia się, że zatrzymanie cyrkulacji już w tym stuleciu jest mało prawdopodobne.

Spowolnienie lub zatrzymanie Prądu Zatokowego przyniosłoby nam regionalne ochłodzenie i dużo silniejsze sztormy oraz burze. Energia, która na razie wędruje ze strefy międzyzwrotnikowej w stronę biegunów niesiona prądami oceanicznymi, częściowo byłaby wtedy przenoszona przez atmosferę.

A w pani książce czytam, że wody na Ziemi jest z grubsza tyle samo, niezależnie od temperatury, to w sumie co za różnica, ile jest stopni? Przynajmniej z punktu widzenia wody…

Owszem, ale chcielibyśmy mieć ją w stanie płynnym, nie słoną, czystą, odpowiednio dużo i właśnie tam, gdzie jest nam akurat potrzebna. Fakt, że w oceanie wody jest coraz więcej, nie urządza nas, kiedy znajdujemy się akurat w Mazowieckiem. Bo żeby z niej skorzystać, musielibyśmy np. przywieźć ją z dużej odległości, a do tego odsolić, co jest drogie i energochłonne.

„Coraz więcej wody w oceanie” – a ja chyba od lat 90. pamiętam takie różne mapki w telewizji, które to miasta nie zostaną zalane, Sydney, że Nowy Jork… I co, jakoś ich nie zalało. No dobra, raz huragan Sandy…

Podejrzewam, że w mediach dochodziło do upraszczania i skracania tego, co faktycznie mówili naukowcy. Wzrost poziomu mórz i oceanów jest procesem powolnym w porównaniu z innymi zmianami – kilkadziesiąt centymetrów przyrasta przez kilkadziesiąt lat.

Badaczka zbadała lasy widma. „Wyniki były szokujące”

Często przedstawia się prognozy, że przy ociepleniu o tyle a tyle stopni docelowo poziom morza wzrośnie o kilka metrów, no i rysuje się wtedy mapkę, co też będzie zalane, żeby kogokolwiek tym zainteresować. I to może kiedyś nastąpić, po prostu nie bardzo szybko.

Czyli że bez przesady?

Nie, nie można wzrostu poziomu morza bagatelizować, bo w jego efekcie bardzo często teren nie zostaje zalany całkowicie, ale też nie jest już w pełni użytkowy. Woda morska coraz częściej i dalej wdziera się na ląd podczas przypływów albo wezbrań sztormowych. Zanieczyszcza warstwy wodonośne, postępuje zasolenie gleby i źródeł wody pitnej. Nawet jak woda nie stoi przez pół roku w dzielnicy miasta, to studnie mogą być już zasolone, a ziemia wokół nie nadaje się do uprawy.

Topniejący lodowiec na Alasce. Fot. Bernard Spragg. NZ/flickr.com

To znaczy, że na mapce kolor z zielonego nie robi się niebieski, ale i tak mamy problem?

Do tego poziom morza zmienia się z dnia na dzień w danej lokalizacji w związku z wiatrem czy pływami, mamy ileś stanów morza w ciągu roku. Jakieś miejsce zalewane raz, potem dwa razy w roku, potem dziesięć…

A to jest problem w Polsce? Czy może korzystamy z faktu, że Bałtyk to takie trochę bajorko na uboczu?

Poziom Bałtyku rośnie mniej więcej tak jak średni poziom mórz i oceanów na świecie, tzn. kilka milimetrów rocznie – od 3 do 5, zależnie od tego, z ilu lat wstecz policzymy średnią. Tyle że część wybrzeży Bałtyku nie zauważa tego wzrostu, bo np. Skandynawia wciąż wynurza się po ostatnim zlodowaceniu.

Wody w Polsce jest mało, a poza tym jest brudna i trująca

I co, brzeg im się podnosi?

Tak, pomimo tego, że objętość wody rośnie. U nas jednak dostrzegamy wzrost poziomu morza, wezbrania sztormowe sięgają coraz wyżej, maksymalny poziom w ciągu roku też rośnie. Widzimy już, które regiony są zagrożone zalewaniem, nawet jeśli nie dzieje się to teraz, to będzie następować coraz częściej.

A czy do wybrzeża nie stosuje się ta sama logika, co przy wylewaniu rzek: może lepiej wynieść się z terenów, o których wiemy, że będą podtapiane?

Znów, to zależy od lokalizacji. W niektórych miejscach testuje się rozwiązania inspirowane naturą, np. rozsypuje piasek na brzegu, który później fale morskie będą układać tak, żeby naturalnie powstał teren izolujący istotne zabudowania od morza. Przypuszczam, że coś takiego jak historyczne centrum Gdańska chcielibyśmy ochronić, czyli po prostu zabezpieczyć przed zalaniem, nawet jeśli nie będzie to korzystne z punktu widzenia reszty Wybrzeża. Ale to wymaga debaty publicznej o tym, co chronimy, a co jednak poświęcamy – bo jak umocnimy jeden obszar, to okoliczne mogą wyjść na tym gorzej.

Woda w morzu się podnosi, bo jest coraz cieplej na Ziemi, a robi się coraz cieplej, bo woda się podnosi? Tu zachodzi sprzężenie zwrotne?

Poziom morza rośnie za sprawą wzrostu temperatury powierzchni Ziemi, bo wraz z nią nagrzewa się przecież ocean. A jak jego temperatura rośnie, to spada gęstość, a więc ta sama masa wody zajmuje więcej miejsca.

O tym często zapominamy, koncentrując się na kwestii topnienia lodowców i lądolodów, które powoduje, że lód lub wytopiona z niego woda spływa do oceanu i zwiększa jego masę. Największy wkład do wzrostu poziomu mórz mają jednak Grenlandia i lodowce górskie, choć swoje dokłada także Antarktyda. Sam wzrost poziomu morza nie ma znaczenia dla ocieplania się klimatu.

Ale topnienie lodu przyspiesza też proces… topnienia lodu?

Tu musimy zwrócić uwagę przede wszystkim na lód morski, który pływa na biegunie północnym, na powierzchni Oceanu Arktycznego. To stosunkowo cienka pokrywa lodowa, która co roku przyrasta zimą, a potem kurczy się latem. Kiedy temperatury rosną, powierzchnia tego lodu łatwo się zmniejsza i zastępuje go woda, która bardzo dużo promieniowania słonecznego pochłania, podczas gdy lód – zwłaszcza pokryty śniegiem – odbija je. Im mniej zatem mamy lodu, tym więcej energii Ziemia pochłania, a w efekcie robi się cieplej…

Przez co lód topnieje i robi się jeszcze cieplej?

Tak, ten efekt występuje także przy lodowcach, których powierzchnia się zmniejsza – tym szybciej, im niżej są położone i bliżej niskich szerokości geograficznych – więc Ziemia znów pochłania więcej promieniowania. Przy czym one są zwykle grubsze, więc i efekt topnienia nie jest tak spektakularny jak w przypadku lodu morskiego, którego topnienie sprawia, że okolica bieguna północnego ociepla się najszybciej na Ziemi.

A dla nas to ma znaczenie, że akurat tam temperatura rośnie najbardziej? Czy to wszystko rozpływa się w globalnej średniej wzrostu temperatur?

Zanik lodu morskiego i szybkie ocieplanie się Arktyki wpływają oczywiście na pogodę w naszych szerokościach. Przede wszystkim zmienia się układ temperatur, zaburzając tradycyjnie dużą różnicę między regionem okołobiegunowym i tropikalnym, która napędzała wiatry wiejące z zachodu na wschód w naszych umiarkowanych szerokościach geograficznych.

Raport klimatyczny IPCC: Stawką jest nasze przetrwanie

To dzięki nim mieliśmy zmienną pogodę, bo regularnie wędrowały przez naszą okolicę układy niżowe z deszczem, po nich przychodziło ochłodzenie, potem znów ocieplenie, a to wszystko składało się na klimat „umiarkowany o nieumiarkowanej zmienności”, jak to ktoś celnie określił.

A teraz?

Teraz różnica temperatur między biegunem a tropikami spada, więc mamy coraz częściej do czynienia z blokowaniem się powietrza i długimi okresami z pogodą wyżową. Latem jest gorąco i świeci słońce, a zimą przychodzi fala mrozów, ale bez opadów. Ciągle tylko zimno i smog…

I bezśnieżne lub mało śnieżne zimy?

Ze śnieżnością to akurat bywa różnie. Długie okresy wyżowej pogody mogą sprawiać, że opady po prostu do nas nie docierają, ale globalne ocieplenie w ogólności sprzyja raczej intensywnym opadom. Skoro mamy cieplejszy ocean, który intensywnie paruje, to jest dużo wilgoci w atmosferze, która musi jakoś spaść na Ziemię. A jeśli para wodna jest w wyższych piętrach atmosfery, gdzie temperatura jest ujemna, no to efektem jest opad śniegu. Tak że u nas mogą pojawiać się intensywne śnieżyce – zimowy odpowiednik ulew. Wpływ ocieplenia klimatu na opady jest bardzo złożony, raczej jakościowy niż ilościowy – po prostu pada inaczej.

Ale jest jakiś szczególny mechanizm, który nas dotyczy?

Średnio rzecz biorąc, obszary suche są bardziej suche, a wilgotne doświadczają coraz bardziej intensywnych opadów. U nas mamy coraz dłuższe okresy bez opadów, a po nich intensywne opady deszczu czy śniegu przez dzień czy dwa lub nawet kilka kwadransów.

Cisza przed suszą. Być może największą od ponad 50 lat

I to sprzyja suszy, bo jak jest długo sucho, a potem gwałtownie spadnie, to i tak spływa do morza?

Tak, w dodatku mamy zwiększone ryzyko powodzi. W czasie takich silnych ulew wody szybko przybywa na powierzchni ziemi, ale równie szybko po niej spływa, zamiast wsiąkać w glebę. Zbiera się w zagłębieniach, na przykład przejściach podziemnych, ale też korytach rzek i strumieni, które gwałtownie przybierają i często wylewają.

9 sierpnia ukazał się kolejny raport cząstkowy IPCC, pokazujący najnowszy stan wiedzy nauk o Ziemi w kwestii zmiany klimatu. Czy na temat mórz i oceanów, a także lodowców i lądolodów, którym poświęciła pani ostatnią książkę, dowiedzieliśmy się czegoś jakościowo nowego? A może po prostu tyle, że skutki globalnego ocieplenia i dodatnie sprzężenia zwrotne w przyrodzie są jeszcze silniejsze, a proces postępuje jeszcze szybciej, niż uważaliśmy dotąd?

W raportach IPCC zasadniczo nie pojawiają się zupełnie nowe informacje. Są to tylko informacje uporządkowane, podsumowanie wszystkich opublikowanych badań. To oczywiście bardzo przydatne, bo mało kto ma czas przejrzeć wszystko, co na poszczególne tematy napisano. Nie będąc specjalistą, trudno też ocenić jakość przedstawionych w poszczególnych pracach dowodów. Jak wynika z podsumowania, lądolody Grenlandii i Antarktydy będą już na pewno topnieć do końca stulecia, a prawdopodobnie jeszcze długo później. Podobnie długo trwać będzie wzrost poziomu mórz. Tych procesów nie da się zatrzymać w najbliższych stuleciach, a może i tysiącleciach.

Lodowiec Perito Moreno w Argentynie. Fot. Mariano Mantel/flickr.com

Na wiele z tych procesów, to znaczy na ich źródła, mamy ogromny wpływ jako Człowiek, ale jako ludzie tu, w Polsce, niekoniecznie. Adaptacja zależy już jednak przede wszystkim od nas. Co tu na miejscu da się zrobić w sprawie wody, żeby się przystosować do zmiany klimatu w skali krajowej?

Na pewno jesteśmy w o tyle dobrej sytuacji, że żyjemy w strefie umiarkowanej, gdzie zmiany są uciążliwe, pojawiają się trąby powietrzne, a niewielkie rzeczki wzbierają i porywają domy, niemniej wciąż nie ma najbardziej ekstremalnych zjawisk w rodzaju fal blisko 50-stopniowych upałów, jak w Indiach. Jesteśmy dosyć bogatym krajem, który ma spore możliwości techniczne i finansowe, więc ma w ogóle możliwość redukowania zagrożenia suszą i powodziami.

W jaki sposób?

Nie chodzi tylko o bardziej świadome podejście do regulacji rzek, ale też przywracanie terenów podmokłych i zielonych tak, żeby było jak najwięcej powierzchni, która może chłonąć wodę, jeśli ta już spada z nieba. Skoro wielkie połacie terenu są już przetworzone przez człowieka, jak miasta czy tereny przemysłowe, to potrzebujemy ogrodów deszczowych, trawników i rowów, gdzie woda może się spokojnie zbierać i przesączać przez kolejne warstwy gleby, zamiast spływać do rzek.

Czy zespół Nauki o klimacie ma poczucie, że ze swoim przekazem o przyczynach i skutkach zmiany klimatycznej trafia na podatny grunt?

Coraz bardziej tak, bo ludzie na co dzień zaczynają dostrzegać różne niepokojące sygnały, począwszy od próśb, by nie używać wody do podlewania ogródków, przez konieczność dowozu jej beczkowozami, aż po kolejne alerty RCB o silnych zjawiskach atmosferycznych czy pilnie obserwowane mapy z falami upałów. Zaczynamy nie tylko na te problemy zwracać uwagę, ale też słuchać, co można zrobić, by im zapobiegać.

To tzw. ludzie, a co z dotarciem do decydentów? Politycy was słuchają, zapraszają na spotkania?

Odbywają się rozmowy, konsultacje, z których niekoniecznie coś wynika, tzn. wydaje nam się, że z kimś rozmawiamy i ten ktoś słucha, ale to niekoniecznie znajduje przełożenie na decyzje. Społeczeństwo zaczyna jednak głośno mówić np. o potrzebie radzenia sobie z suszą, zapobiegania powodziom czy wprowadzaniu rozwiązań w miastach, które pozwolą znośnie przetrwać upały. Liczę więc, że politycy – choćby z obawy o głosy – będą podejmować bardziej racjonalne decyzje.

**
Aleksandra Kardaś jest fizyczką atmosfery i popularyzatorką nauki, redaktorką Naukaoklimacie.pl, autorką Książki o wodzie, współautorką, razem z Marcinem Popkiewiczem i Szymonem Malinowskim książki Nauka o klimacie.

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Michał Sutowski
Michał Sutowski
Publicysta Krytyki Politycznej
Politolog, absolwent Kolegium MISH UW, tłumacz, publicysta. Członek zespołu Krytyki Politycznej oraz Instytutu Krytyki Politycznej. Współautor wywiadów-rzek z Agatą Bielik-Robson, Ludwiką Wujec i Agnieszką Graff. Pisze o ekonomii politycznej, nadchodzącej apokalipsie UE i nie tylko. Robi rozmowy. Długie.
Zamknij