Kraj

Unia i Polska wydają miliony na niszczenie polskich rzek

Miliony unijnych euro przeznaczonych na rozwój polskiej wsi poszło w prostowanie i betonowanie naszych rzek. Tymczasem Unia, która wyciągnęła wnioski z własnych błędów, stawia na renaturyzację rzek. Zorientowała się w skali zniszczeń i środki pompuje już gdzie indziej. Czy naszym rzekom to pomoże?

W grudniu ubiegłego roku Wody Polskie dostały unijne dofinansowanie na prace modernizacyjne na Odrze. Celem inwestycji, która obejmie kilka odcinków o łącznej długości 54 km, jest utworzenie warunków dla zimowych akcji lodołamania. Żeby te warunki uzyskać, na wybranych odcinkach dno rzeki będzie pogłębione do 1,8 m. Jak argumentuje rząd i Wody Polskie, akcje lodołamaczy mają zapobiegać powodziom zatorowym i chronić w ten sposób ludność w dorzeczu Odry.

Koszt inwestycji to 470 mln zł, unijne dofinansowanie to 211 mln zł. Pozostałe środki na realizację projektu przyznał Bank Światowy. A to tylko część przedsięwzięcia, które zakłada regulację o wiele dłuższych odcinków rzeki. Na ich realizację w kosztorysie przewidziano aż 1,3 mld dolarów, z czego jedna piąta miałaby pochodzić z Brukseli.

Rząd zawraca rzeki kijem

czytaj także

Rząd zawraca rzeki kijem

Monika Kotulak

Przeciwko wydawaniu unijnych pieniędzy na tę inwestycję zaprotestowała Koalicja Ratujmy Rzeki. Jej przedstawiciele przygotowali petycję pt. Stop niszczeniu Odry, w której sprzeciwili się angażowaniu środków polskich i unijnych podatników na realizację rządowego planu. „Apelujemy do Komisji Europejskiej o wycofanie się z finansowego wspierania regulacji Odry, co będzie zbieżne z polityką Zielonego Ładu dla Europy oraz odpowiedzią na kryzys klimatyczny i ekonomiczny wywołany pandemią COVID-19” − czytamy w piśmie, którego adresatką jest Ursula von der Leyen, przewodnicząca KE.

Przeciwpowodziowa żegluga lodołamaczem

Autorzy petycji argumentują, że realizacja programu, zamiast zmniejszyć, tylko zwiększy zagrożenie powodziowe oraz doprowadzi do zniszczenia bezcennych ekosystemów. Piszą w niej też wprost, że pod pretekstem ochrony przeciwpowodziowej inwestorzy planują tak wyregulować Odrę, by nadawała się ona do żeglugi śródlądowej. Powołują się tutaj na reportaż Grzegorza Szymanika z „Dużego Formatu”, w którym autor dowodził, że inwestycje przeciwpowodziowe, na które Polska zaciągnęła międzynarodowe kredyty, to te same, których realizacji potrzebuje na użeglownienie Odry. Z tekstu dowiadujemy się m.in., że ostatnia powódź wywołana spiętrzeniem kry na tej rzece miała miejsce w latach 40. ubiegłego wieku.

− Lodołamaczom potrzeba 1,8 m głębokości, a to taka sama głębokość, jaka jest wymagana do uzyskania III klasy żeglowności – tłumaczy Iwona Krępic ze Stępnickiej Organizacji Turystycznej „Nie Tylko Dla Orłów”, jednej z organizacji sygnatariuszy petycji do von der Leyen. Krępic mieszka w samej delcie Odry, nieopodal Szczecina i ochroną rzeki zajmuje się wolonatriacko po godzinach. Z grupą aktywistów z polskich i niemieckich organizacji pozarządowych powołuje się na badania, z których wynika, że planowane działania nie mają żadnego wpływu na zmniejszenie zagrożenia przeciwpowodziowego.

− Na niektórych odcinkach wręcz się ono zwiększy. Za pieniądze podatników fundowane są działania, które nie mają żadnego związku z naszym bezpieczeństwem – tłumaczy Krępic. I wskazuje m.in. na planowane pogłębienie Przekopu Klucz-Ustowo – kanału żeglugowego dla wielkich statków między dwoma ramionami Odry.

Wody w Polsce jest mało, a poza tym jest brudna i trująca

Głównym argumentem aktywistów, mającym zachęcić przewodniczącą KE do interwencji, jest to, że działania, które finansuje Unia Europejska, są sprzeczne z założeniami Europejskiego Zielonego Ładu. Program ten zawiera plan działań, które mają m.in. przeciwdziałać utracie różnorodności biologicznej, zmniejszać poziom zanieczyszczeń oraz umożliwić przejście na czystą gospodarkę o obiegu zamkniętym.

− Tymczasem Unia dokłada się do inicjatywy, która zamiast dbać o rzekę, to ją zniszczy – mówi Jacek Engel z Fundacji Greenmind, która też należy do Koalicji Ratujmy Rzeki.

Susza na koszt podatnika

Nie pierwszy raz z unijnych pieniędzy fundujemy sobie dewastację rzek. Po wejściu Polski do Unii Europejskiej do naszego kraju zaczęły płynąć fundusze m.in. na rozwój obszarów wiejskich. Już wtedy unijne podejście do rzek opierało się na Ramowej Dyrektywie Wodnej, której głównym celem było osiągnięcie dobrego stanu ekologicznego wód śródlądowych. Do tego niezbędne jest utrzymanie jak najbardziej naturalnego stanu koryt tych rzek, które uniknęły regulacji, renaturyzacja tych zdegradowanych oraz poszukiwanie kompromisów między naturą a celami użytkowymi wód.

− My też stanęliśmy wobec konieczności wdrożenia tej dyrektywy w 2004 roku, tylko że mentalnie nie odrobiliśmy lekcji z przeszłości i ciągle dominowało u nas myślenie, które postęp upatrywało w regulowaniu i tamowaniu rzek – mówi dr Przemysław Nawrocki, aktywista z WWF.

I tak przy wydawaniu unijnych środków, które w latach 2007−2013 przeznaczono na rozwój obszarów wiejskich, rozwój rozumiano opacznie.

− Mnóstwo pieniędzy wydano na regulowanie rzek, argumentując, że poprawią one stosunki wodne, co będzie z korzyścią dla rolnictwa. Prostowano ostatnie kilometry meandrujących rzek, brzegi innych wykładano betonowymi kratownicami i narzutem kamiennym. Tak naprawdę działania te nie miały żadnego uzasadnienia, a chodziło w nich tylko o wydanie unijnych pieniędzy – mówi dr Nawrocki.

Aktywista tłumaczy, że ówczesne działania na rzekach nie były monitorowane, przez co nie jest znana ani dokładna skala ingerencji, ani ich koszty, które pokryły nie tylko środki unijne, ale też polscy podatnicy. WWF oszacował, że w latach 2010−2017 na regulację i tzw. utrzymanie małych rzek wydano w Polsce ponad miliard złotych. Nawrocki informuje, że w tym czasie szkodliwe dla środowiska pogłębianie rzek przeprowadzono na 37 tys. km rzek.

− Efekty są odwrotne od zamierzonych. Wyprostowanie albo pogłębienie koryta rzeki skutkuje przyspieszeniem przepływu wody, przez co mniej jej zatrzymuje się w glebie, a więcej spływa do morza. Na końcu mamy pogłębienie problemu suszy. Największy paradoks polega na tym, że najpierw z pieniędzy podatników dewastuje się rzeki i niszczy naturalną retencję, a później wypłaca odszkodowania dla rolników, którzy tracą plony w wyniku suszy – tłumaczy aktywista.

Europejscy decydenci zorientowali się, co jest grane, i w kolejnych perspektywach finansowych zadbali o to, by z unijnych środków nie finansowano destrukcyjnych działań na rzekach. Ale te i tak są kontynuowane, tylko za pieniądze podatników. Jacek Engel tłumaczy, że poza organizacjami pozarządowymi i garstką naukowców mało kto walczy przeciwko nieracjonalnym ingerencjom w bieg rzeki.

− Przez lata ludziom tłumaczono, że bezpieczeństwo zapewni im regulacja rzek, więc jak widzą takie prace, to myślą, że to dla ich dobra – mówi aktywista. Na interwencję często jest za późno i tak do opinii publicznej docierają dopiero relacje o zdewastowanych rzekach.

Engel podaje przykład Krzyworzeki z Małopolski, 20-kilometrowego dopływu Raby, która została zniszczona bez udziału unijnych funduszy, wyłącznie za środki krajowe. Na jej kilkusetmetrowym odcinku Wody Polskie pod koniec ubiegłego roku rozjeździły koparkami koryto, niszcząc przy tym siedliska kilku chronionych gatunków ryb. WWF donosi z kolei o betonowaniu kilometrowego odcinka potoku Młyniska w Zakopanem za 14 mln zł. Wody Polskie tłumaczą, że to dla zmniejszenia ryzyka powodzi, a aktywiści odpowiadają, że betonowanie koryta przyniesie skutki zgoła odwrotne. Natomiast w lutowym numerze magazynu „Pismo” ukazał się fotoreportaż, w którym autor dokumentuje przekształcenie rzeki Małej pod Konstancinem-Jeziorną. Rzeczkę swobodnie rozlewającą się po szuwarach wtłoczono w proste koryto za pomocą ciężkiego sprzętu, przy czym zniszczono także tamy bobrów. Wszystko na zlecenie Wód Polskich.

− Poważny problem, jaki mamy, polega na tym, że działania takie są wpisane w Ustawie Prawo wodne jako prace utrzymaniowe, które właściciel wód powierzchniowych musi wykonywać, by utrzymać koryta cieków naturalnych w należytym stanie technicznym – tłumaczy Jacek Engel. „Utrzymanie” brzmi dobrze, ale w polskim prawie jako takie zdefiniowane są głównie działania, które szkodzą środowisku naturalnemu rzeki.

− Są to m.in.: umocnienie skarpy, usunięcie tamy bobrów, usunięcie zarośli. I jest to obowiązek zarządcy, a nie możliwość, którą można podjąć w dobrze uzasadnionym przypadku. W rozumieniu polskiego prawa utrzymywać rzekę to jej szkodzić – dodaje Nawrocki. I dodaje, że podczas gdy jedni ubolewają nad niszczeniem rzek, inni liczą zyski.

− Korzystają m.in. kręgi zawodowe związane z hydrotechniką i melioracją – mówi aktywista.

Miliard wte czy wewte

„Ta lokalna apokalipsa wydarzyła się po cichu” − tak pisał o tym, co spotkało rzekę Małą, autor wspomnianego fotoreportażu. Skala takich lokalnych apokalips staje się jeszcze bardziej kuriozalna wobec przyjętej w ubiegłym roku unijnej strategii na rzecz bioróżnorodności, która zakłada renaturyzację ponad 25 tys. km rzek w całej Unii do 2030 r. Podobny kierunek obierają też Wody Polskie, na których zlecenie opracowano krajowy program renaturyzacji wód powierzchniowych.

− Już wiemy, że aż 91 proc. ich powierzchni wymaga przywrócenia stanu bliższego naturalnemu. Problem tkwi w tym, że dotychczas tempo degradacji rzek regulacjami koryt i pracami utrzymaniowymi około stukrotnie przewyższało tempo renaturyzacji – tłumaczy dr Nawrocki.

Tama, którą PiS chce budować na Wiśle, będzie zagrażać i środowisku, i mieszkańcom

Według Jacka Engela realizacja programu renaturyzacji polskich wód będzie kosztować ok. 3 mld zł. Tymczasem o wiele większe pieniądze ciągle idą na regulowanie. W marcu rząd ruszył z inicjatywą przegrodzenia tamą Wisły w Siarzewie.

Wody Polskie, które są tutaj inwestorem, informowały do niedawna, że całkowity koszt przedsięwzięcia to 4,5 mld zł. Okazuje się, że kwota przedstawiona opinii publicznej to wyłącznie optymistyczne założenie. 1 kwietnia na posiedzeniu Parlamentarnego Zespołu ds. Kaskadyzacji Dolnej Wisły wyszło na jaw, że 4,5 mld to pieniądze, które na Siarzewo trzeba będzie wyłożyć przy zastosowaniu „modyfikacji optymalizacyjnych przedsięwzięcia”.

Wyjściowy koszt inwestycji to 5,4 mld, prawie miliard złotych więcej. Jak widać, pomimo zagrożeń klimatycznych i środowiskowych na niszczenie rzek rządowi pieniędzy nie brakuje.

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Mateusz Kowalik
Mateusz Kowalik
Dziennikarz Krytyki Politycznej
Dziennikarz, stały współpracownik Krytyki Politycznej. Absolwent Polskiej Szkoły Reportażu i europeistyki na Uniwersytecie Warszawskim. Wcześniej dziennikarz „Gazety Wyborczej”.
Zamknij