Filozofowie od wieków rozprawiali o tym, czym jest nauka i skąd pochodzi wiedza. Bruno Latour spróbował to po prostu zaobserwować. I zauważył, że tworzenie wiedzy nie ma w sobie nic z kapłańskiej celebry, przypomina za to wprawne rzemiosło.
Zmarły niedawno Bruno Latour bez wątpienia należy do grona najgłośniejszych postaci współczesnej humanistyki. Dla jednych to kolejny postmodernistyczny hochsztapler; dla innych, jak dla znanego socjologa Richarda Sennetta, „najbardziej kreatywny intelekt tego pokolenia”. Czym dokładnie zajmował się Latour i jakie dziedzictwo po sobie zostawił?
Ze ściśle filozoficznego punktu widzenia główną zasługą Latoura jest pomoc w rozwinięciu nowego podejścia do nauki. Gdzieś tak do lat 80. XX wieku filozofowie skupiali się głównie na teoriach naukowych – a ich ulubionym przykładem były teorie fizyczne, ewentualnie matematyczne. Mieli bardzo różne opinie na ten temat: jedni dowodzili, że teorie po prostu opisują świat takim, jaki on jest; inni, że nie ma jednego właściwego opisu świata. Jedni kładli nacisk na stopniową akumulację wiedzy naukowej, inni na naukowe rewolucje, które ich zdaniem odpowiadają za tak zwany postęp. Na ogół jednak zajmowali się badaniem teorii naukowych.
Kto zbada badaczy
I wtedy zjawili się tacy ludzie jak Latour, którzy zapytali: a co, gdyby badać naukowców w praktyce? Gdyby wejść do ich laboratoriów, jechać z nimi w teren, obserwować wszystkie pośrednie etapy, które prowadzą do sformułowania ich teorii? Co, gdyby zainteresować się innymi naukami niż tylko fizyką? Skupić się bardziej na gleboznawstwie, biologii, chemii, medycynie czy, dajmy na to, ludziach badających przegrzebki?
Chcemy uratować naukę? Musimy ją zdemokratyzować i przemyśleć jej błędy
czytaj także
Jak to zwykle bywa w filozofii, nie jest tak, że nikomu wcześniej nie przyszło to do głowy. Do prekursorów takiego podejścia zalicza się między innymi Ludwika Flecka, polskiego mikrobiologa i filozofa nauki. Rzecz w tym, że po raz pierwszy mieliśmy do czynienia nie z pojedynczymi rozważaniami, ale większym zrywem, z którego szybko zrodził się cały nurt, zwany czasem „etnografią laboratorium”, a jeszcze szerzej „studiami nad nauką i techniką”. Do klasyki tego typu podejścia należy książka Życie laboratoryjne, którą Latour wydał w 1979 roku razem ze Stephenem Woolgarem. Opisali w niej badania przeprowadzone w laboratorium wirusologa Jonasa Salka.
Jednym z pytań, które fascynowały Latoura, było: jak pakujemy świat w słowa? Jak to się dzieje, że teorie naukowe, które składają się ze słów, mogą opisywać pozajęzykowy świat? Dla większości ludzi odpowiedź brzmi „no, po prostu opisują”, ale filozofowie od dawna głowią się nad tym, jak dokładnie ten mechanizm działa i jak to w ogóle możliwe, że naukowcom, i nie tylko im, udaje się przeskoczyć nad przepaścią między światem a językiem.
Jak powstaje nauka
Mówiąc w uproszczeniu, odpowiedź Latoura brzmiała: w rzeczywistości nie ma żadnej przepaści i żadnego skoku. Istnieje za to cała masa stanów pośrednich, „translacji”, jak je nazywa, dzięki którym naukowcy mogą powiązać świat z językiem. Latour starał się to pokazać na wielu przykładach; do najbardziej znanych należy wyprawa badawcza do Amazonii, której celem było ustalenie, czy tamtejszy las się kurczy, ustępując miejsca sawannie.
W wyprawie wzięli udział między innymi brazylijska botaniczka Edileusa Setta-Silva, gleboznawca Armand Chauvel oraz sam Latour, który miał obserwować ich pracę. Na początku mamy więc rozległy las i sawannę oraz konkretne pytanie, na końcu – próbę odpowiedzi na to pytanie w postaci tekstu, na przykład raportu badawczego.
Zespół, do którego dołączył Latour, zaczął od wykorzystania układu współrzędnych kartezjańskich w celu wybrania dokładnego obszaru, który zamierza zbadać. Potem pobrano próbki roślin. Następnie przetransportowano je do gabinetu badawczego i podzielono wedle przyjętej wcześniej klasyfikacji. Podobnie z glebą – zebrano próbki, które włożono do plastikowych woreczków, a te do pedokomparatora, i sklasyfikowano je za pomocą systemu Munsella. Na tej podstawie przygotowano diagramy, które stały się punktem wyjścia do tekstu.
Innymi słowy, las amazoński zamieniono na jego fragment, ten fragment podzielono na próbki roślin i gleb, które poddano analizie już nie na miejscu, lecz w gabinetach badawczych, przekształcając je wpierw w diagramy, a potem w raport naukowy z konkretnymi tezami.
W zależności od dziedziny nauki i problemu badawczego te stany pośrednie będą się różniły, ale zdaniem Latoura schemat jest zawsze podobny. Zamiast jednego wielkiego skoku – seria translacji; zamiast biernego kontemplowania i opisywania świata – aktywne ingerowanie w ten świat, w celu jego usystematyzowania i zbadania.
Czemu ufać naukom?
Jak się to wszystko ma do dyskusji, które wykraczają poza akademickie mury? Czy Latour ma coś do zaoferowania ludziom zaangażowanym w spory dotyczące najbardziej palących spraw społecznych? Tak, przynajmniej w dwóch kwestiach. Po pierwsze, w kontekście dyskusji o roli nauk w demokracji, po drugie – w debacie o samej demokracji.
Oskarża się czasem Latoura o brak szacunku dla nauki i podważanie jej wiarygodności. To chybiony zarzut, bo francuski filozof był wręcz zafascynowany tym, co potrafią osiągnąć naukowcy. Większość jego tekstów można odczytać jako pieśni pochwalne na rzecz nauki. Po prostu uzasadniał swój zachwyt inaczej, niż czyniła to część filozofów.
Zdaniem Latoura filozofowie zbyt często traktują naukowców niczym mędrców z przypowieści o jaskini platońskiej. Platon stworzył historię o ludziach przykutych do ściany w jaskini, którzy widzą tylko cienie przedmiotów znajdujących się poza jaskinią i biorą je za prawdziwy świat. Grupce szczęśliwców-mędrców udaje się wydostać z jaskini i nagle poznają prawdę niczym Neo w Matriksie.
czytaj także
Dla Platona tymi mędrcami byli filozofowie; według Latoura dzisiaj w teoriach filozoficznych często uchodzą za nich naukowcy. Z jednej strony, taka wizja uwzniośla tych naukowców, traktując ich niczym kapłanów prawdy, którzy przebijają zasłonę pozorów i docierają do rzeczy samych w sobie. Z drugiej, kapłaństwo to funkcja religijna, a każda religia ma to do siebie, że jedni w nią wierzą, inni nie. Podtrzymywanie takiej wizji nauki stwarza więc ryzyko, że część osób uzna ją za fałszywą wiarę.
Dlatego zdaniem Latoura lepiej przyjąć pragmatyczną wizję nauki, a naukowców traktować bardziej jako wprawnych rzemieślników niż kapłanów. Nauka nie tyle odkrywa ostateczną prawdę na temat rzeczywistości, ile stanowi najlepszy znany człowiekowi sposób na wchodzenie w kontrolowane interakcje z czynnikami pozaludzkimi – wirusami, atomami, gwiazdami, komórkami czy bakteriami.
Naukowcy są ekspertami od majsterkowania przy świecie i „negocjowania” z nieludźmi, od „skłaniania” ich do tego, by działali z nami, a nie przeciw nam. Jak w przypadku szczepionek, gdzie osłabiona forma wirusa czy bakterii służy do ochrony przed ich niebezpiecznymi wariantami. Te „negocjacje” nigdy nie są w pełni zakończone, bywają też nieudane. Nie znaczy to jednak, że nauka jest ściemą – po prostu ryzyko niepowodzenia lub zmiany warunków gry jest wpisane w jej istotę. Nauka jest w ciągłym ruchu.
Latour uważa, że nawet część naukowców intuicyjnie skłania się właśnie ku takim pragmatycznym uzasadnieniom. W książce An Inquiry into Modes of Existence opisuje spotkanie szefów firm z profesorem klimatologii pracującym w Collège de France. Jeden z przedsiębiorców pyta profesora, czemu mają ufać właśnie jemu, a nie ludziom, którzy twierdzą, że globalne ocieplenie nie stanowi problemu. W odpowiedzi klimatolog nie odwołuje się do filozoficznych uzasadnień – nie mówi, że jest naukowcem, a nauka odkrywa prawdę.
Zamiast tego wymienia po kolei wszystkie elementy praktyki naukowej. Jak pisze Latour: „Zapoznaje swoich słuchaczy z ogromną liczbą naukowców zajmujących się analizą klimatu, złożonym systemem weryfikacji danych, artykułami i raportami, zasadami wzajemnej oceny wśród naukowców, rozległą siecią stacji pogodowych, pływającymi bojami meteorologicznymi, satelitami i komputerami zapewniającymi przepływ informacji – a potem, stojąc przy tablicy, zaczyna wyjaśniać pułapki modeli, które są potrzebne do korygowania danych, a także szereg wątpliwości, które trzeba rozwiewać punkt po punkcie”.
Oto przykład rzemieślniczego, a nie kapłańsko-platońskiego podejścia do nauki.
Nadużywanie odwołań do nauki szkodzi wszystkim, nauce w szczególności
czytaj także
Poszerzanie demokracji
W jednej z książek Latour definiuje politykę jako „komponowanie wspólnego świata”. Pod pewnymi względami przypomina to podejście słynnej filozofki Hanny Arendt, która pisała, że polityka to „domena współistnienia i stowarzyszania się różnych ludzi”. Oboje traktują politykę jako coś dalece więcej niż tylko potyczki partyjne; chodzi raczej o zadanie wspólnego zorganizowania świata, który wszyscy zamieszkujemy. Ale jest też jedna różnica – Arendt podkreśla, że jest to sprawa ludzka, Latour nie wyróżnia zaś naszego gatunku w swojej definicji. To nie jest przypadek.
Zdaniem francuskiego filozofa powinniśmy porzucić mrzonki o tym, że wspólnota polityczna obejmuje tylko ludzi, natomiast wszyscy nieludzie – od roślin, przez zwierzęta, po wirusy – są gdzieś na zewnątrz: jako intruzi bądź przedmioty troski. W teorii możemy sobie oczywiście podzielić świat na dwie połówki: ludzi i nieludzi, społeczeństwo i naturę, jednak w praktyce – dowodzi Latour – są oni ze sobą tak pomieszani, że nieustannie trzeba uwzględniać jednych i drugich naraz.
Zagadka: co łączy kobiety i drzewa? Nieodpłatna i ciężka praca
czytaj także
Swoją chyba najsłynniejszą książkę, Nigdy nie byliśmy nowocześni z 1991 roku, zaczyna od refleksji nad dziurą ozonową (wtedy wciąż żywy temat):
„Na czwartej stronie gazety czytam, że pomiary dokonane nad Antarktyką nie wypadły pomyślnie: dziura w powłoce ozonowej niebezpiecznie się powiększa. W trakcie lektury przechodzę od chemików specjalizujących się w wysokich warstwach atmosfery do dyrektorów firm Atochem i Mosanto, którzy modyfikują swoje linie produkcyjne tak, aby zastąpić niewinne freony oskarżane o zbrodnie przeciw ekosferze. Kilka stron dalej chemią, lodówkami, aerozolami i gazami szlachetnymi zajmują się szefowie najbardziej uprzemysłowionych krajów świata”.
Latourowi chodzi o to, że „ten sam artykuł miesza reakcje chemiczne i reakcje polityczne”. Podobnie jak kolejny tekst o badaniach nad HIV miesza polityków (Chiraca i Reagana), chemików, biologów i wirusa. Francuski filozof nie traktuje tego „mieszania” jako czegoś negatywnego, przeciwnie, uważa to za trafne oddanie tego, w jak pogmatwanym świecie żyjemy.
Tak w głowie Latoura narodziła się idea „parlamentu rzeczy”. Skoro francuski prezydent może reprezentować cały naród, to dlaczego ktoś inny nie miałby reprezentować raf koralowych, lasów amazońskich bądź tygrysów sumatrzańskich? Wtedy ten pomysł mógł się wydawać dziwaczny, a przecież dziś jest w pewnym stopniu realizowany. Coraz częściej uważa się bowiem, że nieludzie zasługują na taką samą lub podobną ochronę prawną jak ludzie.
W 2017 roku głośno było o nowozelandzkiej rzece Whanganui, która uzyskała osobowość prawną; w 2021 roku podobnie stało się z kanadyjską rzeką Magpie River. Spory o poszerzanie ochrony prawnej nieludzi toczą się właściwie codziennie. W Nowym Jorku NonHuman Rights Project walczy o to, by słoń Happy przebywający w Bronx Zoo był traktowany w świetle amerykańskiego prawa jako osoba, a nie rzecz.
Wszystkie tego typu działania wpisują się w szeroką wizję polityki Latoura.
czytaj także
Amerykański filozof Richard Rorty uważał, że podejście demokratyczne polega na tym, by coraz więcej osób traktować raczej w kategoriach „my” niż „oni”, by włączać je w obręb wspólnoty. Być może dojrzeliśmy do tego, by tę zasadę przenieść także na nieludzi. Latour dołożył swoją małą cegiełkę do zmiany naszego sposobu myślenia o tych sprawach. I już choćby za to zasługuje na uznanie.