Skomercjalizowane akademie nie dają sobie rady w starciu z koronawirusem. Uzależnione od niestabilnych źródeł finansowania, zatrudniające sprekaryzowaną kadrę − słabną. A pod płaszczykiem walki z pandemią prawicowe rządy chętnie dokręcą śrubę ośrodkom niezależnej myśli.
W artykule na łamach „Rzeczpospolitej” filozof Andrzej W. Nowak pisze bardzo trafnie: „Wbrew zaklęciom mówiącym o «gospodarce opartej na wiedzy» realny status ekspertów i rola naukowej ekspertyzy ulegały społecznej dewaluacji. (…) [Jest] to efekt trwającego od lat procesu neoliberalizacji, osłabiającego sektor publiczny oraz rolę państwa”.
O konieczności stabilnego finansowania nauki, badań podstawowych i edukacji naukowcy mówią w zasadzie bez przerwy. Niestety, zarówno państwa, jak i organizacje międzynarodowe, systematycznie zawodzą w długofalowym myśleniu strategicznym. Obecna pandemia dowodzi tego po trzykroć, najmocniej w krajach anglosaskich, których systemy nauki i szkolnictwa wyższego są najsilniej skomercjalizowane.
czytaj także
Po pierwsze zatem, niedofinansowana nauka to nauka przepracowana, niezdolna pogodzić reżimu publikacji, obowiązków wobec badań i wobec studentów z obowiązkami wobec społeczeństwa, czyli tak zwaną popularyzacją. I dlatego właśnie edukowanie społeczeństwa na temat granic pewności modeli epidemiologicznych czy różnic pomiędzy wiedzą naukową a decyzją polityczną dopiero w trakcie pandemii jest musztardą po obiedzie. W efekcie dostajemy masowe wklejanie – często bez zrozumienia – mniej lub bardziej kolorowych wykresów w mediach społecznościowych, w najgorszym zaś razie posty o tym, jak w maseczkach na twarz zalęgną się grzyby, które potem wybudują własną cywilizację i podbiją Ziemię.
Po drugie, warto spojrzeć na historię badań nad koronawirusami. Otóż były one dość szczodrze finansowane tuż po epidemii SARS z 2003 roku, ale już w 2005 źródła finansowania w zasadzie wyschły. Tym samym straciliśmy 15 lat badań, kształcenia ekspertów i budowania laboratoriów, które byłyby dobrze przygotowane na walkę z COVID-19. Abstrahując już od wszystkich innych cięć w nakładach na zdrowie publiczne.
Po trzecie i może najważniejsze, obcięcie stabilnych strumieni finansowania spycha badania i edukację w objęcia systemu niestabilnego, opartego albo na grantach (państwowych, międzynarodowych lub przemysłowych), albo na darowiznach od możnych patronów, albo wreszcie na czesnym pobieranym od studentów. Obecna sytuacja jest kolejnym dowodem na to, jak bardzo kiepskim pomysłem było to od samego początku. W świecie anglosaskim, ale nie tylko, rządowe finansowanie instytucji naukowych systematycznie spada. A nawet jeśli w niektórych krajach publiczne finansowanie badań i rozwoju (BiR) rosło, jak np. w Zjednoczonym Królestwie, to głównie poprzez rozdawanie grantów badawczych dla biznesu i ich laboratoriów, a nie dla instytutów badawczych i uniwersytetów.
Chybotanie łodzią
Sytuacja pandemii i zamknięcia gospodarek sieje w świecie anglosaskim spustoszenie na uczelniach na dwa główne sposoby. Pierwszy to rzecz jasna finanse – utracone czesne, a także pieniądze za usługi zlecone z otoczenia społeczno-ekonomicznego uczelni. Drugi, oczywiście powiązany z pierwszym, to perspektywa utraty kadry na rzecz innych gałęzi gospodarki, a co za tym idzie – utrata pamięci instytucjonalnej i ciągłości w przekazywaniu wiedzy. Należy pamiętać, że w Stanach Zjednoczonych czesne to jeden z podstawowych składników budżetów uczelni. Znikające dotacje federalne i stanowe uczelnie zastępowały wzrostem czesnego.
czytaj także
Podobny mechanizm zadziałał w Wielkiej Brytanii. Tu, co prawda, wysokość czesnego dla studentów krajowych i z UE (dopóki trwa brexitowy okres przejściowy) jest limitowana przez rząd, ale limity te nie dotyczą studentek z reszty świata. Efekt? Spadające wpływy z dotacji rządowych brytyjskie uczelnie kompensowały, zwiększając limity przyjęć dla studentów międzynarodowych.
Aby podnieść atrakcyjność swoich kampusów i wypełnić ładnymi zdjęciami kolorowe prospekty reklamowe, brytyjskie uczelnie w ostatniej dekadzie bardzo mocno zainwestowały w rozwój infrastruktury, budując na potęgę. Większość tych projektów oczywiście była finansowana z kredytów, więc w przypadku utraty bieżących wpływów i braku porozumienia z kredytodawcami niektóre szkoły mogą popaść w prawdziwe tarapaty, z utratą płynności finansowej i zarządem komisarycznym włącznie.
Według szacunków poważanego portalu informacyjno-analitycznego Tortoise utrata nawet 5% studentek ze Zjednoczonego Królestwa i krajów UE oraz 10% spoza tego obszaru może grozić spadkiem wpływów o 2,5 mld funtów, co przesuwa cały sektor z sytuacji 3,5% zysku na 4,5% deficytu. Jest to spowodowane nie tylko spadkiem wpływów z samego czesnego, ale też usług, jakie uczelnia oferuje studentom – zakwaterowania czy wyżywienia.
czytaj także
Jak pokazał ostatnio raport think tanku London Economics, przygotowanego na zlecenie akademickiego związku zawodowego UCU, 2,5 mld funtów wyrwy w budżetach uczelni może spowodować efekt domina w lokalnych gospodarkach. Łączny skutek takich strat może kosztować brytyjską gospodarkę nawet 6 mld funtów, a zagrożone może być nawet 60 000 miejsc pracy.
W podobnie kiepskiej sytuacji znajduje się system szkolnictwa wyższego w Australii, gdzie przeciętne czesne plasuje się gdzieś w pół drogi pomiędzy systemami brytyjskim i amerykańskim. Według analityków z Uniwersytetu w Melbourne nawet połowa australijskich uczelni może się znaleźć w poważnych tarapatach finansowych. Niektóre z nich już zaczęły szykować się do grupowych zwolnień.
Uczelnie w Stanach i w Wielkiej Brytanii w znakomitej większości mają tak zwane endowments, czyli fundusze żelazne, które akumulowały przez stulecia swojego istnienia. Znakomita większość tych majątków jest ulokowana w udziałach i ziemi – Oxford i Cambridge wraz ze swoimi college’ami mają łącznie około 52 000 ha angielskiej ziemi, ok. 30% więcej niż Kościół Anglii. Odsetki od tego kapitału pozwalają amortyzować dużą część zawirowań ekonomicznych, ale przy okazji krachu przychody z takich inwestycji również mogą znacząco spaść. Sięgnięcie do tych funduszy bezpośrednio nie jest proste prawnie, gdyż na ich straży stoją rady powiernicze składające się często z ludzi spoza uczelni, którzy mają swoje interesy np. w utrzymywaniu wysokich cen ziemi.
Jednocześnie wyjątkowo hojnie wynagradzani menadżerowie tych uczelni doznają wyłącznie symbolicznych obniżek pensji; w zasadzie nikt głośno nie mówi o konieczności cięcia pensji kierownictwa lub zaprzestaniu wyrzucania pieniędzy na absurdalne pensje trenerów uczelnianych drużyn futbolowych.
Czarne wizje przyszłości
Co więc może się wydarzyć? Nie będzie zaskoczeniem, jeśli powiem, że nikt tego nie wie. Natomiast kilka scenariuszy jest bardziej prawdopodobnych niż inne. Wszystko oczywiście będzie zależeć od tego, jak rozwinie się pandemia i czy po chwili relatywnego rozluźnienia nie uderzy znowu, ze zdwojoną siłą. Ale nawet bez tego studentki mogą zdecydować, że bezpieczniej jest odłożyć rozpoczęcie studiów o rok, żeby zwyczajnie zobaczyć, co dalej – np. w Holandii nawet połowa kandydatek i kandydatów rozważa odroczenie studiów.
Już zostały odwołane konferencje i wydarzenia branżowe, które uniwersytety organizowały w swoich podwojach i za które brały pieniądze. Do tego cięcia w finansach publicznych prawie na pewno pociągną za sobą zarówno cięcia w dotacjach bezpośrednich, jak i w grantach. O ile spadek tych pierwszych nie będzie aż tak bolesny, bo zwyczajnie nie zostało już ich tak dużo, o tyle utrata grantów będzie niezwykle dotkliwa, jako iż dla wielu czołowych uczelni, które są jednostkami badawczymi, stanowiły spory fragment ich budżetu.
czytaj także
Jeśli uderzy druga fala zarazy, uczelnie będą próbować prowadzić zajęcia online, ale trzeba pamiętać, że szkoły medyczne, techniczne i artystyczne nie mogą tak funkcjonować w nieskończoność. W pewnym momencie trzeba będzie się zastanowić, na ile dyplomy uzyskane w takich warunkach zachowują swój dawny prestiż. Dodajmy, że już przed pandemią jedyne wydziały, które nie miały problemu z liczbą sal wykładowych, to były szkoły ekonomii i biznesu.
Teraz, gdy może się okazać, że będzie trzeba radykalnie zmniejszyć grupy zajęciowe tak, aby utrzymać fizyczną przestrzeń pomiędzy studentami i kadrą, nawet one mogą okazać się zbyt małe. Z kolei uczenie na zmiany może poskutkować koniecznością zwiększenia godzin dydaktycznych, a to nie będzie proste w sytuacji, gdy gros szkół już zdążyło zwolnić sporą część swej sprekaryzowanej kadry. Dalsze spekulacje graniczą już z futurologią, ale nie jest wykluczone, iż powstaną całe kursy online, dzięki którym uczelnie tanim kosztem spieniężą wysiłek swojej wyżyłowanej kadry i zaoferują ich kursy w formie quasi-studiów, bez konieczności opuszczania domu.
Utrata kadry to zresztą poważny problem dla uczelni będących w ciągłym reżimie kontroli „produkcji naukowej”. Zwolnienia pociągną za sobą długofalowy spadek liczby publikacji, a te z kolei utrudnią starania o kolejne granty badawcze. Stąd już prosta droga do spirali zastoju i kolejnych zwolnień, spowodowanych dalszą utratą możliwości zdobywania pieniędzy.
czytaj także
Pierwsze sygnały długoterminowego przetasowania, choć na razie bardziej symboliczne, już się pojawiają: uczelnie brytyjskie i amerykańskie zanotowały wyraźne spadki w światowych rankingach. O ile nie należy fetyszyzować pozycji pojedynczych uczelni w tego typu zestawieniach, o tyle spadek prawie wszystkich uczelni z jednego kraju sygnalizuje wyraźne problemy. Dyrektor ds. badań rankingu QS, cytowany przez The Guardian, mówi wprost o przyczynach problemów anglosaskich uczelni – spadek inwestycji w kadrę, zbyt szybki rozrost kosztem jakości oraz ksenofobiczna postawa rządu względem imigrantów. W przyszłym roku do tego dojdzie fatalny wizerunek krajów, które zupełnie nie poradziły sobie z aktualną pandemią.
Oczywiście w Wielkiej Brytanii na to wszystko nakłada się widmo bezumownego brexitu i powiązanego z nim potencjalnego krachu ekonomicznego (ponad to, co i tak przyniesie pandemia COVID-19). Brytyjskie Ministerstwo Spraw Wewnętrznych, odpowiedzialne za imigrację, już zaostrzyło reżim wizowy, co – jak alarmują uczelnie – właściwie od razu uderzyło w perspektywy rekrutacyjne zarówno na poziomie studenckim, jak i kadrowym.
Brexit zdążył już wcześniej ograniczyć liczbę studentek planujących studiować na Wyspach, pandemia może ten problem tylko pogłębić. Nadal nie wiadomo też, czy brytyjski rząd przystanie na jakąkolwiek formę uczestnictwa w europejskim systemie finansowania nauki i w agencjach bezpośrednio z badaniami powiązanych, jak Europejska Agencja Leków.
Ta niepewność już spowodowała wyproszenie brytyjskich partnerów z europejskich konsorcjów starających się o granty z programu Horyzont 2020. Jak na razie rząd w Londynie obiecał wyrównać wszelkie potencjalne straty w finansowaniu już trwających projektów badawczych i zwiększyć finansowanie nauki w ogóle, ale nie mówi, co będzie z przyszłym finansowaniem europejskim, a poza tym ta obietnica może stać się nieaktualna po pandemii.
Anglosaskie systemy nauki i szkolnictwa wyższego, głównie brytyjskie i amerykańskie, na starcie pandemii znajdowały się w zdecydowanie lepszej strategicznej pozycji niż uczelnie silniej upaństwowionych systemów Europy kontynentalnej. Większe zapasy gotówki i zdecydowanie większa niezależność w podejmowaniu decyzji pozwoliły im szybciej dostosować się do nowej rzeczywistości. Niemniej w dłuższej perspektywie ten rozdział może przynieść poważne negatywne skutki.
Uzależnienie od niestabilnych źródeł finansowania może poskutkować poważnym wstrząsem dla ich funkcjonowania. Jednocześnie wszystkie trzy najważniejsze systemy anglosaskie, USA, Zjednoczone Królestwo i Australia, to kraje, w których obecnie rządzi ksenofobiczna, populistyczna prawica, a ta zapewne nie omieszka wykorzystać okazji do przykręcenia śruby ośrodkom niezależnej myśli i dostarczycielom niewygodnych faktów. Oczywiście pod płaszczykiem pomocy i walki z pandemią.