Historia

Liczył, że unowocześni socjalizm, a wprowadził do Polski kapitalizm

Jak się patrzy na bilans tego, co Mieczysław Rakowski zdołał osiągnąć, to jako obserwator i człowiek czytający politykę był wprost wybitny. A jako polityk czynny nie odniósł sukcesu, no chyba że byłoby to zdelegalizowanie Solidarności w 1982 roku i na koniec zwinięcie sztandaru PZPR. Z Michałem Przeperskim, autorem książki „Mieczysław F. Rakowski. Biografia polityczna”, rozmawia Michał Sutowski.

Michał Sutowski: Napisałeś biografię inteligenta u władzy i niespełnionego reformatora PRL, którego cała kariera polityczna związana była z PZPR i który liczył, że unowocześni socjalizm. Tymczasem wprowadzał do Polski kapitalizm, a na koniec jeszcze kazał wyprowadzić sztandar swojej partii. Zacznijmy od tego, jak to w ogóle możliwe, że w tej skostniałej, dziadowskiej Polsce Ludowej wczesnego Gomułki jakiś 32-latek ze wsi mógł zostać redaktorem naczelnym najważniejszego tygodnika politycznego w kraju? Niektórzy twierdzą wręcz, że najlepszego między Łabą a Władywostokiem… I to nie tuż po wojnie, gdy władzy dramatycznie brakowało kadr.

Michał Przeperski: Nie tak szybko. Kiedy Mieczysław F. Rakowski zostawał naczelnym „Polityki” w roku 1958, ten tygodnik nie był wcale najważniejszy ani się na taki nie zapowiadał. Nakład był niski, a wizerunkowo – cóż… To była tuba partyjna, która miała dać odpór niepokornemu „Po prostu”, kiedy się okazało, że otwarcie z okresu Października ’56 trzeba już zakończyć. Wydawało się raczej, że to dość pokraczny i nieudany projekt. Nie można było wykluczyć, że Rakowski będzie człowiekiem, który go zamknie i zgasi światło.

Rakowski, albo dlaczego w PRL nie było Skandynawii na miarę naszych możliwości

A jednak nie zamknął, a nakład pisma zaczął rosnąć.

Bo Rakowski znalazł na nie pomysł, nie bał się nim podzielić z towarzyszami z KC, a oni jeszcze chcieli go posłuchać. Ze swoim protektorem, ówczesnym kierownikiem Biura Prasy KC PZPR Arturem Starewiczem, popijał nie tylko wódeczkę, ale i co lepsze trunki, jak brandy z Zachodu, co było dość nietypowe pod koniec lat 50., podobnie jak wspólne palenie cygar. A z kolei Starewicz był zaufanym człowiekiem Gomułki…

I przez tę wódkę i cygara młody działacz-redaktor miał dojście do najważniejszego człowieka w państwie?

To sprawiło, że Rakowski stał się człowiekiem zaufania pierwszego sekretarza. Był zresztą naprawdę niesztampowym człowiekiem i umiał zdobyć zaufanie towarzyszy, ale też – i to jest kluczowy czynnik jego sukcesów – doskonale znał granice. Wiedział, co w danym momencie historycznym wolno, a czego nie: które granice można nagiąć, a nawet delikatnie przekroczyć, a których w żadnym wypadku. A jeżeli nie wiedział tego zawsze w roku 1958, to już w latach 60. się nauczył.

Jaki był ten pomysł na pismo? I co on właściwie towarzyszom zaproponował?

To, co sprzedaje wówczas Starewiczowi czy Jerzemu Morawskiemu, stosunkowo „liberalnemu” sekretarzowi KC odpowiedzialnemu za propagandę, jest jakoś spójne z tym, co faktycznie robi potem. Jeszcze jako zastępca Stefana Żółkiewskiego wysyła do Morawskiego list o tym, co mu się strasznie nie podoba w Polsce 1958 roku.

A co konkretnie?

To, że w partii panoszą się ci, co domagają się odwrotu od przemian Października, czyli neostalinowcy, kojarzeni z frakcją tzw. natolińczyków. Wskazuje też na szybki uwiąd życia kulturalnego i że PZPR odwraca się od inteligencji. On ma świadomość, że to źle, i zarazem pomysł, jak temu przeciwdziałać. I już wtedy, pod koniec lat 50., zaczynają się pojawiać wokół niego ludzie, z którymi zrobi swoją „Politykę”, a których zna z ówczesnej warszawki, czyli salonów inteligenckich.

Kto to był? Daniel Passent na przykład?

Akurat on był trochę za młody, żeby już wtedy być kluczowym elementem tej układanki, ale ważną postacią, zaawansowaną towarzysko jako człowiek z Żoliborza był Marian Turski, do dziś zresztą w „Polityce” piszący – oni się znają z KC. Był też Dariusz Fikus, Andrzej Krzysztof Wróblewski – wszyscy krążący wokół środowiska warszawskiego STS-u. Rakowski wciąga Turskiego do pisma, a Turski wplata Rakowskiego w sieć swoich znajomości.

Domosławski: Za swój komunizm Bauman nie chciał się kajać. Ale rozliczył się intelektualnie – „Nowoczesnością i Zagładą”

A co on właściwie miał im do zaoferowania? Był aparatczykiem po szkołach partyjnych, a nie gwiazdą salonów przecież…

W 1958 roku wiele z tych znakomitych piór ma zakaz publikowania, a Rakowski był na tyle mocny, żeby u Starewicza wyjednać dla nich z powrotem możliwość pisania. Tak wykuwa się kształt projektu, o którym w latach 60. on sam mówi, że interesuje go zrobienie „polskiego »Sterna«”, czyli tygodnika politycznego o zachodnim standardzie. Podczas wizyty w USA na początku lat 60. w rozmowie porówna z kolei „Politykę” do zachodnioniemieckiego „Spiegla” – co zresztą rozwścieczyło Gomułkę.

Zanim o Niemcach, to jeszcze o żonie – kiedy brali ślub w 1952 roku, Wanda Wiłkomirska była wschodzącą gwiazdą skrzypiec, a on młodym żołnierzem-aparatczykiem, chłopskiego pochodzenia. Piszesz w jednym miejscu, że ona nauczyła go słuchać Bartóka i chodzić do opery, a on ją wciągnął do PZPR… Ten ślub pomógł mu wejść na salony?

Tak, ale chcę wyraźnie podkreślić coś, czego większość starszych ode mnie historyków zdaje się nie przyjmować do wiadomości. Otóż między nimi istniała współzależność, wzajemnie się inspirowali i ciągnęli w górę. To nie tak, że przyszła genialna Pigmalion-Wiłkomirska i ulepiła Rakowskiego. Sama była na to za młoda – owszem, bardzo atrakcyjna, miała wielki charme, ogień w oczach i osobowość, w której można się było zakochać, ale ona też była nim zafascynowana.

Takim janczarem systemu, ideowym komunistą?

To nie tak, że w 1952 roku on jest po prostu aparatczykiem i chłopakiem po słabych szkołach, tylko przede wszystkim młodym i ambitnym facetem. Bardzo aktywnym, który w coś wierzy i też ma żar w oczach – jest atrakcyjną jednostką po prostu. Jak na inteligenckie czy mieszczańskie standardy to jednak był związek pełen namiętności. Ale co najważniejsze, ta legenda, że oto przyszła gwiazda z inteligenckiej rodziny i zrobiła z chłopa człowieka – to są jednak fantazje naszych inteligentów, że człowiek z prowincji, żeby awansować, musi się dobrze wżenić, i że gdyby nie było Wiłkomirskiej, to nie byłoby Rakowskiego.

Czy komuniści wierzyli w to, co mówili?

Ale bez niej nie zbudowałby tak szybko tak dużej sieci kontaktów w jednak nowym dla siebie środowisku.

Tak. Bo wspominałem, że do warszawki tak naprawdę wciągnął go Turski, ale on miał pewnie z 15 takich kolegów jak Rakowski, a Rakowski takiego jak Turski – tylko jednego. Przez ślub ze znaną skrzypaczką stał się więc bardziej atrakcyjny towarzysko.

On sobie świadomie buduje tę sieć wpływów wśród salonowej elity, żeby mieć zaplecze i argument do rozmów z towarzyszami partyjnymi – że ma tzw. przełożenie na inteligencję? Czy to jest raczej próba przyspieszenia awansu klasowego, z tej jego wsi pod Kcynią do centrum życia kulturalnego?

Takie budowanie wpływów jako bardzo świadomy projekt, z elementami gry personalnej, można dostrzec w końcu lat 60. i w kolejnej dekadzie. Wcześniej jednak widać przede wszystkim autentyczny zachwyt środowiskiem, ludźmi takich talentów, błyskotliwymi i atrakcyjnymi. On w to wchodzi na całość. Dowodem na to, że nie był w tym cyniczny, jest zresztą fakt, że w 1957 roku odchodzi z pracy w KC.

Dlaczego?

Gdyby pociągała go wówczas jedynie gra o władzę, toby tam został lub chciał szybko wrócić, bo właśnie w KC robiło się politykę i on to wiedział. Tymczasem przejście do pracy w gazecie nie okazało się dla niego degradacją. Wielu takich oddelegowanych „na odcinek prasy” wróciło, a Rakowski nie – dlatego wygląda na to, że te inteligenckie miary wartości stały się dla niego równolegle ważne. To jest cała historia jego drugiego, równoległego awansu…

Drugiego?

Pierwszy był oczywiście po linii wojskowo-partyjnej, a drugi – właśnie po linii inteligenckiej. Trwa gdzieś od końca lat 50. aż do 13 grudnia 1981 roku, kiedy salon inteligencki ostatecznie go odpycha. I wtedy Rakowski szuka nowej tożsamości – w przemówieniach z tamtego czasu, dość emocjonalnych, zobaczymy, że on powraca do swojego chłopskiego rodowodu. I to nie były tylko cyniczne deklaracje, jak to polityk jest blisko ludu, ale coś, co mówi o jego autentycznej tożsamości.

W biografii Rakowskiego widać, że obydwie ścieżki awansu – polityczna i inteligencka – są dla niego ważne. Ale czy on ma od początku jakiś wielki plan? Na przykład zrobić ważne pismo polityczne, żeby kiedyś zostać pierwszym sekretarzem? Czy planując karierę, myśli na pięć kroków naprzód, czy raczej na dwa?

W życiu nie ma takich masterplanów, nie wierzę w to.

„Żadna strategia nie wytrzymuje zderzenia z wojskami przeciwnika”?

Właśnie tak. Ja w swojej książce kładę nacisk na postawę człowieka, a nie na jakiś plan. Mieczysław Rakowski zawsze był bardzo ambitny, ale zmieniała się skala tych ambicji. Dobrze pokazuje to lektura jego tzw. oryginalnych dzienników, czyli wersji przed poprawkami do publikacji – można je znaleźć w Instytucie Hoovera na Uniwersytecie Stanforda. Rakowski chlubił się choćby tym, że w 1958 roku został naczelnym, chciał tego – zresztą w wersji publikowanej akurat te wątki zostały. No i to jakoś normalne – jak jesteś wicenaczelnym, kręci cię to, uważasz, że jesteś dobry – to chcesz więcej. Czyli zasiąść fotel wyżej.

No i zasiadł, ale co dalej?

Jemu to wystarczało na tej niwie, ale też równolegle awansował politycznie, zostaje zastępcą członka KC, potem posłem, wreszcie pełnym członkiem KC. Dziś to wydaje się mało czytelne, ale wtedy było bardzo istotne. W roku 1969 sondował premiera Cyrankiewicza, czy nie zrobiliby go szefem telewizji. Nie ma na to szans, ale widzimy, że mierzy coraz wyżej, w latach 70. ma nadzieje na Ministerstwo Kultury, no i wreszcie przychodzi luty roku 1981 i zostaje wicepremierem w rządzie Jaruzelskiego.

Z entuzjazmem?

W dziennikach i listach prywatnych hamletyzuje, ale wiemy dobrze, że czekał na to od lat. Chciał być u prawdziwej władzy. Tak samo więc, kiedy został pierwszym sekretarzem w 1989 roku, jak się wszyscy pukają w głowę – dla mnie to zrozumiałe. On chciał być wyżej i najwyżej – a w PRL najwyżej był pierwszy sekretarz.

Matyja: Niemal za każdym skokiem rozwojowym stoi jakiś pojedynczy lub grupowy wariat

A PRL to taki kraj, że naprawdę wielką karierę robisz zawsze przez państwo, czy to jest ministerstwo, czy bycie naczelnym gazety? No chyba że jesteś Lechem Wałęsą…

Nie tylko o to chodzi. Rakowski był zwierzęciem politycznym, polityka po prostu nieprawdopodobnie go kręciła. Jedni kochają Serie A i historię najnowszą, to np. ja. Inni kobiety – to także np. Rakowski, ale przede wszystkim on żył polityką, to bez wątpienia prawdziwy homo politicus. Pasjonował się na równi grami personalnymi, co ideologią – gdy czytał w latach 60. o sporach chińsko-sowieckich, potrafił je trafnie zdekodować, był naprawdę świetny w te klocki. A druga rzecz, że wybór akurat zawodu dziennikarskiego w warunkach PRL to wejście w politykę sensu stricto.

Bo wszystko jest i tak pod kontrolą PZPR?

Leninowski model dziennikarza to było, nazwijmy rzeczy po imieniu, politructwo z definicji. Nawet „Polityka”, która miała wyraźnie większe pole manewru niż inni i próbowała się jakoś rozpychać, ostatecznie musiała pisać to, co KC kazało, a przynajmniej – czego nie zakazało. Kiedy więc Rakowski został dziennikarzem pełną gębą w latach 60., to nie była deklaracja emigracji wewnętrznej.

Tylko próba wpływania na władzę innymi środkami?

To jest pewien paradoks, że jego bardziej niż analizowanie władzy interesowało uczestnictwo w niej. Ale jak się patrzy na bilans tego, co zdołał osiągnąć, to jako obserwator i człowiek czytający politykę był wprost wybitny. A jako polityk czynny nie odniósł sukcesu, no chyba że byłoby to zdelegalizowanie Solidarności w 1982 roku i na koniec zwinięcie sztandaru PZPR. On za to świetnie analizował procesy, miał kompetencje na znakomitego analityka lub doradcę politycznego działającego polityka – tyle że sam miał temperament polityka czynnego.

Czy PRL wyzwolił kobiety?

Poza ambicją – żeby być wyżej i bliżej władzy – czy jest jakaś treść jego projektu, czy raczej tego, co chciał zrobić w Polsce? Coś wspólnego dla wszystkich dążeń, od późnych lat 50. do końca reżimu? To był „socjaldemokrata”, za jakiego chyba chciał uchodzić? Liberalny reformator, za którego uznano go pod koniec?

On oczywiście nie tworzył alternatywnych programów politycznych, w których proponowałby, jak zmienić PRL wbrew intencjom KC, bo pamiętał, że właśnie za coś takiego zlikwidowano „Po prostu”. Niemniej miał oczywiście jakieś wyobrażenie, w jakim kierunku system powinien ewoluować. Najogólniej rzecz biorąc: modernizujemy to, co jest, i staramy się upgrade’ować do najnowszych standardów, jakie są osiągalne. Od połowy lat 60. to są standardy zachodnie, choć nie zawsze są tak nazywane.

Ale standardy czego?

Głównie zarządzania – dosłownie wszystkim, od redakcji począwszy, na gospodarce skończywszy, o której zresztą Rakowski pisywał, niespecjalnie się na niej znając.

Modernizacja zarządzania – czyli ma być wydajniej, bardziej racjonalnie, bez różnych absurdów, ale o demokracji to tu raczej nie ma mowy?

Niewątpliwie wiele w tej materii łączyło go z Gomułką – bo poza tym, że w przeciwieństwie do tamtego Rakowski lubił seks i konsumpcję, to obydwaj byli absolutnie autorytarni w podejściu do otoczenia. Celem była modernizacja bez demokracji, a może precyzyjniej: bez upodmiotowienia społeczeństwa.

Czyli tak naprawdę technokracja.

Można tak powiedzieć, aczkolwiek ona – mimo całego okcydentalizmu Rakowskiego – ma wyraźny posmak sowiecki. Nie chodzi tylko o odgórny charakter tej modernizacji, ale też element „szturmowszczyzny”.

Co to znaczy?

Tu nie ma rządzić sztywna biurokracja, tylko jak w stalinowskiej rewolucji przemysłowej: Towarzysze, tu macie plany, cele i wskaźniki, które są niemożliwe do wykonania, ale macie zginąć, wykonując je! Przecież kiedy Rakowski w końcu zostaje premierem, to chce, żeby Wilczek z Sekułą nie tylko zmniejszyli liczbę urzędników i obcięli im pensje, ale też utrzymali mu inflację na poziomie najwyżej 20 procent – choć jest jasne, że to wskaźnik z Księżyca.

No dobrze, niech będzie, że w sowieckim stylu, odgórnie i na rympał, ale kto w jego mniemaniu ma tę modernizację zrobić? Nie pytam o rząd, tylko „klasę wiodącą”. Inteligencja techniczna? Menadżerski aparat gospodarczy?

Niedawno wróciłem do lektury Szackiego, Liberalizmu po komunizmie, i tam znalazłem coś, co pasuje i do tego pytania, i do podejścia Rakowskiego. Otóż w Polsce świetnie ma się mesjanizm, konieczność znalezienia jakiejś klasy, co powiedzie kraj ku szczęściu, zbawieniu, nowoczesności, nieważne. Czy to jest czyn rewolucyjny, czy pozytywistyczna praca organiczna, zawsze musi być jakaś klasa wiodąca…

Jerzy Szacki, przewodnik po krainie utopii

I kto nią był dla Rakowskiego? Czytelnicy „Polityki”? Dobrzy fachowcy, choćby bezpartyjni?

Do 1981 roku uważał, co do zasady, że inteligencja może nas pociągnąć w górę. Niekoniecznie ta warszawska, wielkomiejska – w latach 60. to najlepiej wybrzmiewa, że solą tej ziemi mogą być inteligenci prowincjonalni. On pewnie wyobrażał sobie jednostki trochę na wzór siebie, oczywiście w mniejszej skali, co to będą kształtować wzorce zachowań i postaw, promować racjonalizatorskie idee wśród lepiej wykształconych ludzi, którzy dziś mają złe nawyki… Potem, już w latach 70., w coraz większym stopniu ma to być inteligencja techniczna, ci wszyscy zdolni inżynierowie uczący się języków, co to instalują w swoich zakładach importowane technologie, a najlepiej sami je imitują.

A aparat gospodarczy? To zaplecze ekipy Edwarda Gierka, ludzie, którzy sami siebie nazywają „technokratami”?

A to niekoniecznie. W latach 70. on akurat wiedział dużo o aparacie gospodarczym, więc nie bardzo miał co do niego złudzenia. Nie przypominam sobie nikogo z takich ludzi, kim Rakowski by się autentycznie zachwycił, kogo by uznał za jakiś model do naśladowania. Oczywiście, „Polityka” pisywała reportaże o różnych „dobrych gospodarzach” w zakładach pracy, ale to były raczej tzw. dostawy obowiązkowe. On generalnie nie wierzył w aparat w ogóle.

A po stanie wojennym? Kto ma tę Polskę wyciągać z dołka?

Kiedy inteligencja go odpycha i niejako „zawodzi go”, bo w jego mniemaniu powtarza odwieczne błędy insurekcyjne w czasie pierwszej Solidarności, Rakowski szuka nowych grup odniesienia. W połowie lat 80., kiedy przez chwilę jest na bocznym torze jako wicemarszałek Sejmu, następuje jego zbliżenie ze środowiskiem menadżerów, ekspertów ekonomicznych, ale przede wszystkim prywaciarzy. Eksperci skupiają się w Radzie Społeczno-Gospodarczej przy Sejmie, a reszta np. w Towarzystwie Wspierania Inicjatyw Gospodarczych, czyli takim małym Business Center Club lat 80.

Dziewczyny szły na matematykę, marząc o karierze księgowej. A odkrywały „maszyny cyfrowe”

Czy można powiedzieć, że gdyby ktoś na samej górze w którymś momencie „posłuchał Rakowskiego”, to PRL skręciłaby w jakimś lepszym kierunku? Czy może raczej jego pomysły reformatorskie albo były zupełnie nierealistyczne, albo niczego istotnego by nie zmieniły? Czy jest w ciągu tych kilku dekad taki moment?

Fascynuje mnie ten problem, bo w gruncie rzeczy to jest pytanie o reformowalność realnego socjalizmu. Uważam, że najlepszym momentem na racjonalizowanie systemu była końcówka lat 60. Nie jest przypadkiem, że węgierski „nowy mechanizm ekonomiczny” wchodzi w życie w roku 1968, i chociaż wokół tej reformy narosło wiele mitów, był to ważny symbol. Prorynkowa modernizacja, priorytet technokracji – to próbował zrobić Gierek i tutaj Rakowski był gotów do współpracy. Ale raz, że ostatecznie ekipa katowicka okazała się intelektualnie mierna, dwa – i to najważniejsze! – Moskwa powściągnęła zbyt śmiałe ciągoty proreformatorskie. W latach 70. doświadczył tego zarówno Gierek, jak i János Kádár.

A skąd te kolejne „zawierzenia” pierwszym sekretarzom? Rakowski w liście do Jaruzelskiego pisze dramatycznie, jak to się kolejnymi przywódcami PZPR rozczarowywał, w tonie bardzo emocjonalnym. Rozumiem, że Gierka mógł polubić, bo on korzystał z języka technokracji, fachowości, pragmatyzmu. Ale reszta? Ascetyczny Gomułka, wojskowy Jaruzelski?

Z Gomułką to akurat łatwe do wyjaśnienia: w 1956 roku sowieckie tanki stały na przedprożu Warszawy i „Wiesław” je powstrzymał. A do tego miał autentyczną charyzmę – jak się ogląda nagrania, to on oczywiście skrzeczy, wygląda niemal operetkowo, ale jednak to „coś” bezdyskusyjnie w sobie ma. Zrobił odwilż po stalinizmie, którego był więźniem – Polacy przyjęli to z entuzjazmem. No i do tego osobowościowo, ze swoją apodyktycznością Gomułka z Rakowskim byli bardzo podobni.

Gierek był z Zachodu, kokietował inżynierów i ekspertów, mówił o modernizacji technicznej gospodarki… I „Polityka” staje się prawdziwą tubą tej ekipy.

Zaremba: Koniec bigosowego socjalizmu

Tak, ale Gierek to już był dla Rakowskiego wybór, a nie odruch, jak przy Gomułce. Racjonalna kalkulacja, względnie obstawiony koń – najbardziej sensowna opcja z dostępnych w układzie władzy. Widać zresztą, jak już w pierwszej połowie lat 70. on się do Gierka rozczarowuje – w swoich dziennikach jest zirytowany, ale nie jest rozżalony. Przy sporach z Gomułką to było trochę tak, jakby go tata nie przytulił, a tu raczej konstatacja, że no tak, i ten zawiódł.

Bo z technokratycznej modernizacji wyszedł kryzys gospodarczy?

Klęska projektu modernizacyjnego tamtej ekipy to jedna rzecz. Ale nie wiem, czy nie ważniejsze było ego, bo Gierek od pewnego momentu ignoruje samego Rakowskiego, którego mógł przecież zrobić ministrem albo chociaż zaufanym doradcą, niechby do spraw kultury czy na odcinku niemieckim. To jest tym bardziej frustrujące, że równolegle z kryzysem gospodarczym i powstaniem opozycji przedsierpniowej od Rakowskiego zaczyna się delikatnie dystansować inteligencja, jego dotychczasowe środowiska salonowe.

Inteligencja odwraca się jeszcze bardziej po powstaniu Solidarności. Ale przecież w sierpniu 1980 roku Rakowski nie wiedział, że będzie ją delegalizował. Czy on miał nadzieję, że ten ruch może odegrać rolę – on chyba lubił to słowo – „konstruktywną”? I czy faktycznie dążył jako polityk do jakiegoś porozumienia? Czy to była fasada?

Dla Rakowskiego buntowanie się przeciwko realiom nie wchodziło w grę, a tymczasem Solidarność kwestionowała fundamenty peerelowskiej rzeczywistości. Dialog, porozumienie, wiarygodność – wszystkie te słowa, którymi żonglował przez 16 miesięcy legalnego istnienia Solidarności, wypowiadał z intencją, by zapobiec katastrofie, jaką byłaby interwencja sowiecka. Porozumienie, czyli trwałe wpisanie Solidarności w system PRL – i uczynienie z niej elementu statycznego, nie dynamicznego – byłoby jednocześnie jej końcem. Myślę, że on takiego porozumienia chciał – i jest zarazem jasne, że związkowcy nie mogli się na nie zgodzić.

Rozumiem, że kiedy coraz mniej kolegów i koleżanek chce z nim rozmawiać, bo jest już z „tamtych”, a nie z „naszych”, wreszcie jakiś przywódca – czyli Jaruzelski – wciąga go na pokład?

Jeszcze w lutym 1981 roku, gdy generał zapraszał go do swojego rządu, akcje Rakowskiego w towarzystwie stały zupełnie dobrze. Ciekawy był proces, który nastąpił później: największego „liberała” posłano do negocjacji z Solidarnością, co musiało się skończyć katastrofą – żeby spełnić oczekiwania, Rakowski musiałby zgadzać się na wszystkie żądania, a przecież komunistom szło o coś dokładnie przeciwnego. Z miesiąca na miesiąc rosło zniecierpliwienie, rozżalenie, strach. Jesienią 1981 roku Jaruzelski jest już dla niego ważniejszym punktem odniesienia niż dotychczasowe inteligenckie zaplecze.

Bo reprezentował właśnie „realizm”?

On dawał polityczne odpowiedzi, a po wprowadzeniu stanu wojennego powiódł przez Morze Czerwone. Rakowski nie był zresztą jedynym z ekipy Jaruzelskiego: wszyscy oni za nim szli, a przy tym ogrywał ich osobiście, jak chciał, manipulował… Osobiste oddanie Rakowskiego wobec generała było zresztą niesamowite – przecież w grudniu 1981 roku był dojrzałym facetem, miał 55 lat.

Nie było spisku, była polityka [rozmowa z Adamem Leszczyńskim]

Mówiłeś, że Zachód jest naturalnym punktem odniesienia od lat 60. – jako benchmark rozwoju i nowoczesności. Kontakty na Zachodzie dają mu też lewar w grach o władzę. I co jeszcze – zaspokojenie potrzeby prestiżu? Co sprawia, że on, syn człowieka zamordowanego przez Niemców, jest tak zapatrzony w RFN?

To wszystko po trochu. Wielkopolski szacunek do niemieckości: rzetelności, „porzundku”, przekonanie, że co niemieckie, to wysokojakościowe, Dodałbym jeszcze konsumpcję i rozrywkę – może sobie w tych Niemczech Zachodnich kupić silnik do motorówki, wypić naprawdę dobry alkohol, uczestniczyć w imprezach, jakich zazdrościła mu cała Warszawa. Całe jego najbliższe otoczenie, mocno maczystowskie, to byli nieźle wykształceni faceci, znający języki, dobrze ubrani, ale też z kompetencjami dyplomatycznymi – no i lubiący użyć życia. Poza tym on tam szybko buduje swój prestiż.

Robi za tego dobrego, światłego komunistę? Prawie socjaldemokratę?

W RFN zaczynał od wymiany listów z „Westfälische Rundschau”, ale potem było kolegowanie się z redaktorami „Sterna” i „Spiegla”, wywiady w telewizji, popijanie drinków z Willym Brandtem. Dla Cyrankiewicza i Gomułki pisał briefingi przy okazji negocjacji traktatu granicznego w 1970 roku, pisał artykuły uważane za nieoficjalne stanowisko PRL w sporach międzynarodowych. Oczywiście zachodnie elity też go sobie trochę urabiały.

W jakim sensie?

Niemcy, ale również Amerykanie, liczący na uformowanie otwartego na współpracę człowieka władzy. Tak czy inaczej, naprawdę miał się czym w Polsce pochwalić, bo jego dojścia były imponujące. W końcu lat 70. polski dyplomata skarżył się przełożonym, że podczas gdy on od dwóch miesięcy bez skutku próbuje się dobić do kanclerza Schmidta, Rakowski przyjeżdża i od razu wchodzi do gabinetu.

Pod koniec lat 80. Jaruzelski liczył, że te kontakty na Zachodzie pomogą Rakowskiemu – już jako premierowi – uzyskać kredyty na ratowanie gospodarki i wsparcie reform, ale nic z tego nie wyszło. Czy on naprawdę liczył, że zrobi z PRL jakąś nowoczesną socjaldemokrację? A może to była już tylko gra o stworzenie warunków miękkiego lądowania dla towarzyszy w zupełnie nowym systemie?

Ekipa ostatniego rządu PRL to było pospolite ruszenie. Ludzie po prostu nie chcieli z nimi pracować, bo dominowało przekonanie, że to się nie opłaca. Spośród jego bliskich współpracowników jeden szykował się na dyrektora PZMot-u, inny robił jakiś prywatny biznes, więc oferta ministerialnej pensji była dla nich śmieszna. Z kolei wieloletni asystent Rakowskiego, Marcin Borowicz, zaangażował się wprawdzie do pracy w rządzie, a potem w KC, ale tylko na śmieciówce – doradza, ale nie bierze etatu, bo nie chce stracić źródła prawdziwego dochodu.

To kto właściwie za nim poszedł jesienią 1988 roku?

Tam poszli ludzie, którzy bardzo chcieli robić politykę, jak Miller, Kwaśniewski czy Oleksy, z drugiej strony byli ludzie z TWIG, którzy liczyli na ułatwienia w biznesie, był Ireneusz Sekuła uchodzący za znawcę gospodarki, ale poza tym – starzy ZSL-owcy czy sieroty po premierze Messnerze, których Rakowski nie zdążył wymienić na swoich ludzi.

Gdula: Co nam zostało z lat 70.?

Nie było planu wielkiego skoku na kasę?

Na pewno nie było planu Rakowskiego, żeby zorganizować wielką akcję uwłaszczenia na państwowym majątku pod przykrywką reform. Nie twierdzę, że nie doszło do patologii przy prywatyzowaniu majątku, wskazuję tylko, że sytuacja gospodarcza była katastrofalna, a pole manewru – ze względu na ogólny stan gospodarki, nierównowagę rynkową, a zwłaszcza zadłużenie i przestarzałe technologie – minimalne.

To co, oni wierzyli, że ustawą Wilczka i dzięki eksplozji oddolnej przedsiębiorczości wyciągną gospodarkę za uszy z bagna?

Przyjęli kurs na ścianę i liczyli, że swoim radykalizmem ją przebiją. Że jak zapowiedzą reformy w thatcherowskim duchu, to pojawią się kredyty. Ale dostawali ciosy ze wszystkich stron. Nie mogli walczyć z inflacją ani zapewnić podaży towarów na rynku, bo OPZZ domagało się pełnych rekompensat podwyżek cen i nie pozwalało na redukcję zatrudnienia. Zresztą nawet gdyby związki – OPZZ i odradzająca się Solidarność – pozwoliły na cokolwiek, to i tak przesądzały kredyty z Zachodu, a raczej ich brak. Kiedy Zachód nie dał Rakowskiemu pieniędzy, ani nawet nie zgodził się odroczyć spłat długów – reszta była już nieistotna.

4 czerwca 1989. Jak naród nie obalił komuny

**

Rakowski biografia okładkaMichał Przeperski (1986) – doktor historii, pracownik Instytutu Historii Nauki PAN i Muzeum Historii Polski, specjalizuje się w dziejach Europy Środkowej w XX wieku. Autor książek Nieznośny ciężar braterstwa. Konflikty polsko-czeskie w XX wieku i Mieczysław F. Rakowski. Biografia polityczna. Laureat nagrody „Nowych Książek” dla najlepszej książki roku (2017), Nagrody Naukowej tygodnika „Polityka” (2021) i Nagrody Specjalnej Fundacji Identitas (2021).

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Michał Sutowski
Michał Sutowski
Publicysta Krytyki Politycznej
Politolog, absolwent Kolegium MISH UW, tłumacz, publicysta. Członek zespołu Krytyki Politycznej oraz Instytutu Krytyki Politycznej. Współautor wywiadów-rzek z Agatą Bielik-Robson, Ludwiką Wujec i Agnieszką Graff. Pisze o ekonomii politycznej, nadchodzącej apokalipsie UE i nie tylko. Robi rozmowy. Długie.
Zamknij