Czytaj dalej, Historia

Typowy Prezes, polityk czasów postkomuny

Fot. Fragment okładki/Wydawnictwo Agora

Historię, którą w książce „Prezes i Spółki. Imperium Jarosława Kaczyńskiego”, opowiadają Agata Kondzińska i Iwona Szpala, można podsumować tak: to opowieść o dziadowskim kapitalizmie politycznym wczesnej III Rzeczypospolitej. Jarosław Kaczyński i jego środowisko w sferze dyskursu byli jego najostrzejszymi krytykami, równocześnie praktykowali go w najlepsze.

Gdybyśmy przyjęli założenia czysto moralne, tobyśmy nigdy niczego nie mieli.
Jarosław Kaczyński (1992)

Sensacja! Wydawnictwo Agora opublikowało książkę, która początki III Rzeczypospolitej i transformacji ustrojowej ukazuje jako festiwal ordynarnej korupcji oraz zakulisowych układów polityków z szemranymi przedsiębiorcami, ludźmi PRL-owskich służb i czerwoną burżuazją. Jako czas, kiedy wszystkie strony partyjnego sporu uwłaszczają się, jak mogą, na państwowym majątku. Kiedy dla powodzenia w biznesie od kompetencji, wizji, wykształcenia czy talentów ważniejsze są notesy z telefonami, znajomości z podziemia i z PZPR (najlepiej naraz) oraz brak elementarnego poczucia wstydu.

Reportaż historyczny Agaty Kondzińskiej i Iwony Szpali brzmi niemal jak ekstrakt z hektarów prawicowej publicystyki prasowej wymierzonej w Ojców i Matki Założycieli III RP; jak streszczenie tez z przemówień liderów PiS z ostatniego dwudziestolecia. Tyle tylko, że Prezes i Spółki to historia samego Jarosława Kaczyńskiego i gospodarczego zaplecza dwóch partii – Porozumienia Centrum oraz Prawa i Sprawiedliwości, które walkę z patologiami postkomunizmu wyhaftowały sobie na sztandarach.

Przeczytamy zatem o głośnych niegdyś spółkach: Telegrafie i o Art-B, o Banku Przemysłowo-Handlowym i kolejnych fundacjach, z najsłynniejszą dziś Srebrną na deser. O finansowaniu partii z niejasnych źródeł, konszachtach z wysoce podejrzanymi inwestorami, o wymuszaniu dużych kwot na firmach prywatnych pod groźbą kłopotów, o pisaniu ustaw pod własnych kolegów i umarzaniu tym samym kolegom długów wobec Skarbu Państwa. Na kolejnych stronach książki spotkamy urzędników samorządowych przymykających oczy na błędy w dokumentach, prokuratorki stronniczo umarzające śledztwa, sprzedajnych dziennikarzy i ważnych ministrów nadużywających stanowisk do celów prywatnych i partyjnych. Krótko mówiąc: patologia transformacji w 400-stronicowej pigułce.

Opisany w książce mechanizm działania Jarosława Kaczyńskiego jest dość powtarzalny. Założenie wyjściowe na początku lat 90. brzmi, że bez pieniędzy i zaplecza w biznesie poważnej polityki robić się nie da. Trudno się z tym nie zgodzić, choć np. zdobywanie poparcia dla swej opcji w mediach Kaczyński rozumie mało subtelnie i dość anachronicznie – jako potrzebę posiadania partyjnej tuby, która, dodajmy, nawet nie ukrywa, że właśnie tą tubą jest.

Dalej: środowisko działania jest dla partii Kaczyńskiego głęboko nieprzyjazne: uwłaszczeni i dobrze zorganizowani postkomuniści korzystają z zasobów służb i nomenklaturowych biznesów; opcja liberalna – Kongres Liberalno-Demokratyczny – ma pieniądze nie wiadomo skąd, ale duże; z kolei „główny nurt transformacji”, czyli opozycyjna strona Okrągłego Stołu, ma potężną „Gazetę Wyborczą”, poparcie Zachodu i konszachty ze wszystkimi, którzy nie życzą sobie „przyspieszenia” reform politycznych (w Sejmie wciąż byli posłowie byłej PZPR z wyborów kontraktowych, a prezydentem do grudnia 1990 roku pozostawał Wojciech Jaruzelski), które w kampanii postulował Lech Wałęsa, a przede wszystkim – środowisko braci Kaczyńskich.

„W labiryncie”, czyli wielka fantazja o tym, jak PRL-owscy inteligenci przekształcą się w nowoczesną klasę średnią

Wreszcie: cały ów układ wytwarza, według założyciela Porozumienia Centrum, opresyjny dyskurs transformacji, który z wysokiego moralnego C wyklucza głosy krytyczne – piętnujące korupcję, nieuczciwą sprzedaż majątku narodowego, niewyrugowane wpływy służb w gospodarce.

Warto przy tym zaznaczyć, że dla Kaczyńskiego perspektywa „kosztów transformacji” w rozumieniu balcerowiczowskim (bezrobotni, zlikwidowane PGR-y czy zakłady przemysłowe, pauperyzacja robotników, zapaść całych regionów) jest w zasadzie poza horyzontem myślenia; kluczowe jest wyparcie z węzłowych miejsc gospodarki ludzi dawnego reżimu i ich popleczników oraz zastąpienie „uczciwymi przedsiębiorcami”. Wnioski? W nierównym układzie sił cel wymaga kompromisów: moralizujący język i potępienie komuchów tak, współpraca z lojalnymi ludźmi reżimu… też ujdzie. Bo oni mają kapitał, dojścia, know-how. Znają się na administracji i prowadzeniu kancelarii, ale też podejmują decyzje kredytowe w bankach. I dużo wiedzą, także o przeciwnikach politycznych.

Kolejna rzecz to instrumentalne traktowanie procesów politycznych i ludzi. Radykalna młodzież protestuje przeciw zachowaniu przez ludzi PZPR i SdRP aktywów starej partii? Świetnie, likwidacja i parcelacja jej majątku – z koncernem prasowym RSW na czele – będzie dobrą okazją do zrównoważenia potęgi „Gazety Wyborczej” i mediów starego układu. I tak, to wprawdzie dzielna młodzież z KPN zajmuje „czerwone” redakcje, ale najatrakcyjniejsze kąski (z nieruchomościami i gruntami) dostanie środowisko Kaczyńskiego. Pluralizm polityczny to dobra rzecz, jeszcze lepsza, gdy w imię szczytnego ideału można pozyskać cenne zasoby dla swego otoczenia, by ów pluralizm tworzyło.

Dalej: Lech Wałęsa, ufny w swój autorytet i niewątpliwie pełen zasług prze do prezydentury? Trzeba ten wehikuł – mocą chytrości Kaczyńskiego rozumu – zaprząc do celów Porozumienia Centrum; kampanijny przekaz o „przyspieszeniu” wziąć za punkt wyjścia do redefinicji konfliktu politycznego w Polsce, a zasoby etatów w Kancelarii Prezydenta i autorytet urzędu wyzyskać dla nowej partii.

Wreszcie: spółka Art-B. Podejrzana pod każdym względem, korzystająca z urzędniczej niewiedzy, naiwności środowisk opiniotwórczych, sowicie opłacająca chyba wszystkie liczące się opcje polityczne. Dlaczego z jej zasobów nie skorzystać? Dlaczego nie kazać Bagsikowi i Gąsiorowskiemu uregulować należności zaprzyjaźnionej fundacji na rzecz zaprzyjaźnionego banku – żeby ich nie spotkały kłopoty?

Polityka nie zmienia świata [rozmowa z Robertem Krasowskim]

Tak, to jest po prostu polityka. Zwłaszcza w chaotycznym czasie terapii szokowej i jej następstw; skomplikowanych zmian prawnych i gospodarczych, starcia wielkich procesów i małych interesów. Jarosław Kaczyński nie był wcale szwarccharakterem tamtego czasu. Był jednym z wielu, a może raczej jednym z kilku graczy, którzy w tych nowych warunkach zawalczyli o władzę polityczną i wpływy w nowej Polsce. Publicznie uzasadniał tę walkę chęcią zmiany reguł na uczciwsze, sprawiedliwsze, bardziej spójne z ogólnym poczuciem przyzwoitości. Ale jako człowiek trzeźwy, oczytany w arkanach Realpolitik, a potem ją na coraz większą skalę praktykujący, rozumiał, że wyższość moralna to dobre narzędzie do bicia przeciwników pałą po głowie. Czasem też argument osładzający porażkę – ale przecież nie dźwignia sukcesu.

I dlatego trzeba grać tym, co pod ręką, na zasadach, które obowiązują tu i teraz, zwłaszcza że jest się – w swych oczach – tym słabszym. A jak już się wygra, grać trzeba dalej, bo hydra układu wciąż podnosi swe odrastające łby. Przecież „wraz z postępami w budowie socjalizmu zaostrza się walka klas”, jak mawiał człowiek, którego biografię Kaczyński zna ponoć wyśmienicie.

Kler bez koloratek [rozmowa z Robertem Krasowskim]

Ta postrzegana przez Kaczyńskiego własna słabość względem wrogich potęg nie była – co jasno wynika z książki Kondzińskiej i Szpali – tylko poręcznym argumentem propagandowym czy narzędziem walki o dusze skrzywdzonych (rzadziej) i poniżonych (częściej) III Rzeczypospolitej. Jarosław Kaczyński wielokrotnie bowiem zderza się z oporem materii, nie tylko w polityce wyborczej, ale może przede wszystkim – w biznesie. Ale znów: widząc wszędzie macki potężnego układu postkomunistycznej polityki, nie wziął pod uwagę, że jego biznesowe kłopoty mogły być nie tyle wynikiem postkomunistycznych knowań, ile symptomem tego postkomunistycznego kapitalizmu, którego ze swymi fundacjami, przejmowanym dzięki korzystnym ustawom majątkiem, z permanentnym uwikłaniem swego biznesu w politykę – był po prostu częścią.

A ten zbudowany w morzu postkomunistycznych układów biznes bywał często dziadowski. Towarzysze z partyjnej czy bezpieczniackiej nomenklatury mieli zasobów na tyle, by względnie ustawić życiowo siebie i swoje rodziny. Na tle ogólnej biedy czasów przełomu opływali nieraz w luksusy. Ale nie licząc kilku wyjątków, nie zbudowali wielkich imperiów gospodarczych. Ich sukcesy nie są bynajmniej proporcjonalne do przewag na starcie – bo warunki prawne i cywilizacyjne w pierwszych latach III RP pozwalały się wielu ludziom dorobić, ale niekoniecznie zbudować podstawy trwałego sukcesu.

Wbrew mitologii prawicy (i fantazjom części lewicy) za ogromną część wzrostu wydajności krajowej gospodarki odpowiadają inwestycje zagraniczne; za cywilizowanie jej ram – gorset regulacji unijnych. Tego wszystkiego nie dały nam biznesy nomenklaturowe, nie dali też uczciwi, drobni polscy przedsiębiorcy, o których hegemonii marzył podobno Kaczyński przed laty. Nie tylko bowiem brakowało im kapitału; zbyt często reprodukowali folwarczne praktyki i wyzysk wobec pracowników. W ten perwersyjny sposób „walczyli z komuną”, która w ich mniemaniu znaczyła tyle, że czy się stoi, czy się leży, pensja się należy. A zatem w kapitalizmie stać ani leżeć pracownikowi nie było wolno; a należało mu się niewiele.

Leszczyński: Uwięzieni w folwarku

Spośród opisywanych przez autorki spółek bliskich środowisku PC wiele przynosiło straty i to wcale nie przez kreatywną księgowość czy optymalizację podatkową; fundacje prowadziły działalność statutową w marginalnym zakresie, będąc częściej przechowalnią dla wiernych druhów niż pomysłem na biznes czy działalność społeczną. Częstokroć prowadzili je ludzie mało kompetentni, niezorientowani w realiach rynkowych, za to zorientowani na utrzymywanie środowiska, a nie sukces biznesowy.

Przygody kolejnych inicjatyw Kaczyńskiego pokazują rzecz następującą: teoretycznie świadom konieczności posiadania biznesowego zaplecza, Kaczyński niespecjalnie rozumie realia gospodarki (poza kontekstem układów, klik i nieformalnego lobbingu), jednocześnie priorytetem są dla niego cele doraźnie polityczne. W tym kontekście można rozumieć np. klęskę wydawniczą „Expressu Wieczornego”, popularnej popołudniówki, która z dnia na dzień po przejęciu kontroli stała się tubą propagandową Porozumienia Centrum – to właśnie nagły zwrot w przekazie, a nie spisek dystrybutorów czy nielojalność grupy redaktorów doprowadziły projekt medialno-polityczny PC do porażki.

Z jednego biznesowego niepowodzenia trudno wyciągać wnioski natury ogólnej, ale nie może być raczej przypadkiem, że głównym źródłem zysków opisywanych spółek – choć ich twórcy zapowiadali nieraz oszałamiającą ekspansję na różne rynki i do wielu branż – były czynsze z wynajmu posiadanych nieruchomości. Same zaś nieruchomości pochodziły raczej z „akumulacji pierwotnej” w czasie uwłaszczania partii politycznych na majątku państwowym, a inwestycje rozwojowe były mizerne lub wprost nieudane. Wyniki finansowe były wyraźnie skorelowane z miejscem Kaczyńskiego i jego partii w hierarchii państwowej władzy.

Problem zaufania do partnerów w biznesie rozwiązywano metodą familiarystyczno-koleżeńską – kolejnymi fundacjami i spółkami wokół Kaczyńskiego nieproporcjonalnie często kierowali koledzy ze studiów, sekretarki z Kancelarii Prezydenta, przyjaciółki rodziny lub wprost kuzyni. Taki to był sposób redukcji kosztów transakcyjnych – kluczowego wyzwania każdego biznesu prowadzonego w niepewnych warunkach. Sposób wcale nie wyjątkowy, lecz właśnie typowy w trzeciej, ale też wszystkich pozostałych Rzeczpospolitych.

To wrażenie typowości i banału – właściwe nie sposobowi pisania autorek, lecz właśnie treści tej historii – dopełnia chwilami poczucie, że historia się u nas powtarza jako nieustanny ciąg fars. I żeby było jasne, nie chodzi o to, że gabinetu Jarosława Kaczyńskiego strzeże ta sama pani Basia, która trzydzieści z okładem lat wcześniej pracowała dla komunistycznego generała. Powtarzają się bowiem argumenty, a nawet całe schematy myślenia, którymi kluczowe siły polityczne i opiniotwórcze w Polsce opisują naszą rzeczywistość.

„Wystąpiliśmy przeciwko najpotężniejszym w tym kraju interesom, przeciwko wszystkim środkom masowego przekazu, bo one te interesy reprezentują” – to wszystko Jarosław Kaczyński mówił w okolicach roku 1990, to samo mówi dziś w kontekście jakiejkolwiek krytyki poczynań swego obozu. Ale warto też przypomnieć – pozwolę tu sobie na łyżeczkę symetryzmu – że np. obraz wyborców prawicy w oczach niechętnych Kaczyńskiemu środowisk też niewiele się zmienił. Komentując wspomniane już przejęcie popołudniówki, dziennikarka „Gazety Wyborczej” pisała bowiem: „wybory parlamentarne za pasem. Czytelnicy »Expressu« to w dużej mierze potencjalny elektorat Porozumienia Centrum. Jak uwierzyli, że rekin zjadł dziewczynkę i nic jej się nie stało, uwierzą też, że można łatwo i bezboleśnie przyspieszyć [reformy]”.

Sutowski o książce Króla: Czy można było inaczej?

Książkę czyta się wartko; nerdom zakulisowej historii III Rzeczypospolitej dobrze porządkuje kilka ważnych jej wątków; zwolennicy PiS-owskiej prawicy poczują się zapewne lekko zażenowani faktem, że dobrze znane im praktyki sił wrogiego układu zaraziły najwyraźniej jego demaskatorów.

A czy autorki zachowują właściwe proporcje? Cóż, to nie jest całościowa opowieść o kapitalizmie politycznym początków III RP. Kondzińska i Szpala tylko sporadycznie napomykają o przekrętach strony postkomunistycznej, choć głównie po to, by pokazać uwikłania Kaczyńskiego lub generalny kontekst, o reszcie aktorów politycznych w zasadzie milczą. A przecież pieniądze w reklamówkach brały na działalność praktycznie wszystkie partie, prawdopodobnie wszystkie też korumpowano pieniędzmi z Funduszu Obsługi Zadłużenia Zagranicznego – bo nie było ustawy o finansowaniu partii z budżetu państwa, którą napisał Ludwik Dorn dopiero w roku 1997.

Zmiany finansowania ucywilizowały sytuację – tzn. zmusiły dbających o pieniądze partii do założenia białych rękawiczek, działań bardziej wyrafinowanych, przelewów lepiej ukrytych. Nowe reguły faworyzowały insiderów, a rządzących – bardzo mocno, za sprawą środków spółek skarbu państwa. Ale wszystko to i tak tworzyło ramy względnie normalnego, niezoligarchizowanego rynku politycznego; tym bardziej że czteropartyjny kartel (PiS, PO, PSL, SLD) dopuszczał jednak pewien pluralizm, a kandydaci lub partie spoza niego mogli liczyć na łącznie kilkanaście lub nawet 20 procent głosów.

W ostatnich latach dominacja finansowa głównego ośrodka politycznego zaczyna jednak narastać, a z nielubianego duopolu już dawno – gdyby nie samorządy, społeczeństwo obywatelskie i zagraniczne media – zrobiłby się monopol. W roku 2015 praktyki finansowania partii „na rympał” wróciły, przy czym na nieporównywalną z dawnymi czasami skalę. Przywłaszczone na użytek środowiska PC sumy, za które odpowiadał bliski współpracownik Jarosława Kaczyńskiego Maciej Zalewski, szef spółki Telegraf, mogą dziś budzić uśmiech politowania – 57 mld złotych sprzed denominacji to dzisiejsze 5,7 miliona. Nawet pomnożone z uwzględnieniem sporej w ostatnim ćwierćwieczu łącznej inflacji, nie mogą się równać z kwotami, o jakich w gabinecie na Nowogrodzkiej rozmawiali prezes PiS, prezes banku Pekao S.A. i austriacki biznesmen Gerald Birgfellner.

Jarosław Kaczyński odpowiada Alexandrii Ocasio-Cortez

Historię można podsumować w ten sposób: to jest opowieść o dziadowskim kapitalizmie politycznym wczesnej III Rzeczypospolitej. Jarosław Kaczyński i jego środowisko w sferze dyskursu byli jego najostrzejszymi krytykami, równocześnie praktykowali go w najlepsze. Pierwszy obecnie człowiek w państwie przez lata pozycjonował się jako outsider, wręcz ofiara systemu, ale tak naprawdę był jego mniej fortunnym graczem. Człowiekiem długo niespełnionej kontrelity, który bardzo wcześnie – bo już latem 1989 roku – wszedł do walki o władzę, grał sprytnie i bezwzględnie, ale przegrał z okolicznościami, z brakiem doświadczenia, czasem po prostu nie miał szczęścia. Miał trochę gorsze zasoby, słabiej wykształconych kolegów, mniej niż np. postkomuniści lojalne względem siebie środowisko. A goryczy wieloletnim porażkom – wynikom poniżej oczekiwań, utratom prestiżowych urzędów, banicji poza parlamentem – dodawało mu przekonanie o własnej wyższości nad przeciwnikami, nie tylko moralnej.

Prezes i spółki recenzjaAle wbrew tytułowi i okładce, być może też na przekór intencjom wydawców, nie warto tej książki czytać wyłącznie jako klucza do zrozumienia motywacji Kaczyńskiego ani jako demaskacji jego machiawelizmu. Lepiej przyjąć – nieoczywiste, bo niewynikające wprost z opowieści – założenie, że bohater Prezesa i Spółek w swych bojach o polityczne wpływy, ze swymi klęskami i sukcesami, był dla tamtej epoki boleśnie typowy.

*
Agata Kondzińska, Iwona Szpala, Prezes i Spółki. Imperium Jarosława Kaczyńskiego, Wydawnictwo Agora 2020

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Michał Sutowski
Michał Sutowski
Publicysta Krytyki Politycznej
Politolog, absolwent Kolegium MISH UW, tłumacz, publicysta. Członek zespołu Krytyki Politycznej oraz Instytutu Krytyki Politycznej. Współautor wywiadów-rzek z Agatą Bielik-Robson, Ludwiką Wujec i Agnieszką Graff. Pisze o ekonomii politycznej, nadchodzącej apokalipsie UE i nie tylko. Robi rozmowy. Długie.
Zamknij