Gospodarka

Oblicza kryzysu: kto w najbliższych miesiącach ucierpi najbardziej?

Nadchodząca sytuacja gospodarcza nie nastraja optymistycznie. Olbrzymie straty poniesie przemysł, wzrosną ceny żywności, sytuacja odbije się też na pracownikach wielu sektorów. Skutki kryzysu energetycznego z najbliższej zimy będziemy odczuwać nawet wtedy, gdy zrobi się ciepło.

Powoli wyłania się już skala wyzwania, jakiemu będzie musiał sprostać Zachód najbliższej zimy. Obraz ten może przytłaczać. Tak naprawdę nawet pandemia pod względem gospodarczym była prostszym problemem do rozwiązania. Oczywiście w jej trakcie doszedł jeszcze czynnik zdrowotny, na którym polegliśmy, jednak same lockdowny były prawdopodobnie mniej dolegliwe niż to, co nas czeka wraz z nastaniem najbliższego okresu grzewczego. Wtedy do utrzymania zatrudnienia, płac i poziomu życia „wystarczyło” zapewnić płynność finansową przedsiębiorstwom i poduszkę finansową obywatelom. Obecnie dosypywanie pieniędzy nic nie da, bo surowców od tego nie przybędzie. Rząd może wyprodukować długiem miliardy złotych, ale gazu, ropy i węgla niestety nie. Wyjście z nadchodzącego kryzysu energetycznego, podobnie jak w latach 70., będzie wymagać większego uniezależnienia się od paliw kopalnych, a w tym Polska nie jest przesadnie mocna.

Zależność od rosyjskiego węgla i gazu zgotowała nam dwie katastrofy: klimatyczną i wojenną

Przemysł ucierpi

Największym poszkodowanym może być przemysł, dla którego koszty energii są kluczowe – a te są absurdalnie wysokie. Na Towarowej Giełdzie Energii cena megawatogodziny zbliża się do 2 tysięcy złotych, zresztą w tym roku ta bariera została już pobita. W zeszłym cena MWh była kilkukrotnie niższa.

Rekordowe ceny osiąga także gaz, co oznacza ogromne wzrosty taryf. O ile taryfy dla gospodarstw domowych są regulowane i zatwierdzane przez URE, o tyle ceny dla przedsiębiorstw są uwolnione. Tauron właśnie zdecydował o podniesieniu taryfy C11 o połowę od września. A to dopiero przedsmak podwyżek zimowych, które sięgną zapewne kilkuset procent. Rząd zapowiada wprowadzenie pakietów osłonowych dla przedsiębiorstw energochłonnych, jednak co najwyżej złagodzą one nieco skutki drożejącej energii. Gdyby chciał w całości zrekompensować rosnące wydatki na energię dla całego przemysłu, koszt budżetowy byłby kosmiczny. Przykładowo: pełna rekompensata wzrostu taryf za gaz dla wszystkich gospodarstw domowych kosztowałaby 60 miliardów złotych, licząc z utraconym VAT-em. Jest więc wielce prawdopodobne, że zimą zakłady przemysłowe będą notować przestoje, by oszczędzić energię. Mamy już zresztą tego przedsmak. Grupa Azoty ograniczyła produkcję nawozów, a Anwil w ogóle ją wstrzymał, gdyż z powodu wysokich cen gazu stała się ona nieopłacalna.

Drożejący gaz rykoszetem uderza także w przemysł browarniczy. Produkcję ograniczył Carlsberg Polska, gdyż z powodu wstrzymania działalności w Azotach i Anwilu podobny krok musiała uczynić Air Products Sp. z o.o., wytwarzająca między innymi surowy dwutlenek węgla. Zimą takie sytuacje mogą się zdarzać na masową skalę lub przynajmniej regularnie. Zakłady będą notować przerwy w produkcji, a pracownicy trafiać na postojowe, czyli też mniej zarabiać.

Przemysłowi w Europie zaszkodzi również bardzo słabe euro. Jeszcze trochę ponad rok temu kosztowało ono 1,2 dolara, obecnie właściwie zrównało się z amerykańską walutą. Podczas kryzysu energetycznego słaba waluta to obciążenie, a nie zaleta, gdyż podnosi cenę importowanych źródeł energii. Inflacja w strefie euro w lipcu sięgnęła już 9 proc., jednak w niektórych krajach Europy Zachodniej jest dwucyfrowa. W Hiszpanii wyniosła 11 proc., a w Holandii nawet 12 proc. W Niemczech zupełnie poważnie bierze się pod uwagę reglamentację gazu w przemyśle, co bezpośrednio uderzy także w koniunkturę gospodarczą w Polsce. Wszak duża część polskich eksporterów to dostawcy dla firm z Niemiec i innych państw Europy Zachodniej.

Według sierpniowego Miesięcznego Wskaźnika Koniunktury PIE sytuacja w sektorze produkcji w Polsce uległa daleko idącemu pogorszeniu. Wskaźnik spadł poniżej stu i to bardzo wyraźnie (dokładnie 96,6 pkt), co oznacza przewagę nastrojów negatywnych nad pozytywnymi. Niemal połowa firm zadeklarowała spadek wartości sprzedaży – choć jeszcze w lipcu tylko jedna czwarta. 39 proc. przedsiębiorstw zadeklarowało również spadek zamówień, a ich wzrost – zaledwie 11 proc. Bardzo wyraźnie wzrósł też odsetek przedsiębiorstw produkcyjnych planujących zwolnienia. W lipcu tylko 8 proc. firm deklarowało ograniczenie zatrudnienia w najbliższych trzech miesiącach. W sierpniu już 14 proc. Nie trzeba chyba dodawać, że zdecydowanie najczęściej wskazywaną barierą działalności były rosnące ceny energii (81 proc. wskazań).

Turboinflacja w Polsce: wina Putina?

Jeszcze gorzej w budżetówce

Coraz częściej mówi się także o przyszłorocznym kryzysie nawozowym. Na początku tego roku ceny nawozów skoczyły tylko z powodu rosnących cen gazu. W przyszłym mogą wzrosnąć dodatkowo z powodu niskiej podaży. Produkcję ograniczyły nie tylko polskie Azoty i Anwil, ale też chociażby norweska Yara. Według ministra Kowalczyka w tym roku zapasów nawozów na pewno wystarczy, jednak wiosną może ich zabraknąć. Niższe nawożenie oznaczać będzie spadek przyszłorocznych plonów, co w efekcie przełoży się na znacznie wyższe ceny żywności. Skutki kryzysu energetycznego z najbliższej zimy będziemy więc odczuwać nawet wtedy, gdy zrobi się ciepło.

Oczywiście sytuacja w przedsiębiorstwach bezpośrednio dotknie pracowników. Najprawdopodobniej nie będziemy mieli w Polsce eksplozji bezrobocia, gdyż w wielu branżach – np. w transporcie – brakuje pracowników, więc trudno sobie wyobrażać, by przez nasz kraj przeszła wielka fala zwolnień. Firmy raczej będą starać się utrzymywać zatrudnienie na zbliżonym poziomie, gdyż odzyskanie kadry w razie jej uszczuplenia może być trudne. Chociaż NBP w swoim lipcowym „Raporcie o inflacji” prognozuje istotny wzrost stopy bezrobocia liczonego według BAEL – z obecnych 2,7 proc. do przeszło 4,5 proc. – to wciąż będzie ona znacznie niższa niż jeszcze kilka lat temu, gdy sięgała 6 proc., a i tak sytuacja na rynku pracy była określana jako znakomita. Jednak bez wątpienia nastąpi w Polsce stagnacja płac realnych, a dla znacznej części pracowników istotny ich spadek.

To zresztą również ma już miejsce. Chociaż średnie wynagrodzenie w lipcu wzrosło o 15,8, proc., to był to efekt przede wszystkim nagród i premii w przeżywającej właśnie hossę energetyce, górnictwie oraz leśnictwie. Pracownicy wielu branż zarabiają realnie mniej. W zdecydowanie najgorszej sytuacji są pracownicy z „pozostałej działalności usługowej”, czyli głównie wykonujący tak zwane prace proste. Ich pensje nominalnie wzrosły ledwie o 3,5 proc., a więc realnie spadły aż o 12 proc. Taka skala zubożenia w ciągu ledwie roku może być przytłaczająca. Pod kreską znaleźli się także zatrudnieni w gastronomii i zakwaterowaniu. Ich pensje realne spadły o 5 proc. w ciągu roku. W handlu sytuacja jest niewiele lepsza – średnie wynagrodzenie nominalnie wzrosło tam o 11 proc., a więc realnie spadło o 4,5 proc. Wśród pracowników biurowych pensje realne spadły o 3,5 proc.

Kogo bronić przed inflacją, czyli lekcja Balcerowicza

Nadchodzący kryzys przyniesie także zapewne dalszą pauperyzację budżetówki, gdyż rządzący naszym krajem od lat zawsze najchętniej podczas kryzysów oszczędzają właśnie na pracownikach sektora publicznego. W przyszłym roku ich waloryzacja pensji najprawdopodobniej nie zniweluje spadku siły nabywczej wynikającej z rosnących cen. Nauczycielom resort edukacji proponuje podwyżkę ledwie 9-procentową, na co oczywiście związkowcy nie chcą się zgodzić.

Dekarbonizacja przyspieszy?

Nadchodząca sytuacja gospodarcza nie nastraja więc optymistycznie. Co gorsza, zmienić na gorsze może się również globalna sytuacja polityczna. Na kryzysie energetycznym zyskają oczywiście głównie eksporterzy surowców energetycznych, do których należą zwykle nieprzesadnie demokratyczne kraje. Nie będzie do nich należeć Rosja, gdyż z powodu sankcji jej wolumen sprzedaży będzie spadał. Zresztą już teraz musi sprzedawać swoje surowce – np. ropę do Indii – ze sporym rabatem. Jednak dla państw Zatoki Perskiej nadchodzi wspaniały okres. Według prognozy MFW, cytowanej w najnowszym „Tygodniku” PIE, państwa Rady Współpracy Zatoki Perskiej (Arabia Saudyjska, ZEA, Katar, Oman, Bahrajn i Kuwejt) w ciągu najbliższych czterech lat mają zarobić dodatkowo 1,3 biliona dolarów z samej sprzedaży ropy. A część z nich eksportuje jeszcze gaz. W całym regionie tegoroczny wzrost PKB wyniesie 6,4 proc. W zeszłym wyniósł 2,7 proc.

Kryzys paliwowy i stagflacja w wersji soft – katastrofa czy nowe otwarcie?

To wszystko oznacza nie tylko dalsze pławienie się szejków w bogactwie, ale też wzrost pozycji politycznej tych państw. Zachód będzie musiał się z nimi grzecznie układać, prosić o zwiększenie podaży surowców, przymykać oko na ich grzeszki, takie jak nieistniejące tam prawa kobiet czy polityczne morderstwa. Zresztą region, trochę po prośbie, niedawno odwiedził prezydent Joe Biden. Zapewne jakaś odwilż nadejdzie także w relacjach Zachodu z Iranem i Wenezuelą. Nadchodzą więc czasy hipokryzji w stosunkach międzynarodowych, gdy wewnątrz wspólnoty transatlantyckiej będziemy dbać o wysokie standardy i piętnować ich naruszenia, za to wobec reżimów eksportujących surowce będziemy grzecznie przytakiwać.

Są też jednak pozytywy. Jest duża szansa, że po przejściowym renesansie węgla nastąpi przyspieszenie dekarbonizacji i odchodzenia także od pozostałych paliw kopalnych – przynajmniej wśród państw Zachodu. Europa zorientowała się wreszcie, że uzależnienie się od dostawców gazu i ropy jest bardzo ryzykowne, gdyż może być w ten sposób rozgrywana politycznie. Stary Kontynent nie jest przesadnie obfity w surowce energetyczne, więc prawdziwa suwerenność energetyczna UE musi zakładać odejście do spalania paliw. Prawdopodobnie podczas nadchodzącego szczytu klimatycznego COP27 Unia Europejska wezwie uczestników do przedstawienia bardziej ambitnych planów osiągnięcia neutralności klimatycznej. Większą determinację w tym zakresie widać także za oceanem. Kalifornia zamierza wprowadzić zakaz sprzedaży samochodów spalinowych w 2035 roku. W „ropolubnych” USA taki krok byłby jeszcze niedawno nie do pomyślenia.

Niestety trudno stwierdzić, jak w tym wszystkim odnajdzie się Polska. Jak na razie jedynym pomysłem rządu na kryzys energetyczny wydają się powszechne dopłaty do węgla i innych paliw. Zamiast chronić przed rosnącymi kosztami tylko mniej zarabiającą połowę społeczeństwa, a pozostałe środki skierować na inwestycje w zielone źródła energii oraz oszczędność energetyczną, najbliższej zimy puścimy z dymem miliardy złotych. Od 2016 roku, z przyczyn czysto ideologicznych, blokowaliśmy rozwój energetyki wiatrowej, chociaż mogła się rozwijać niewiele mniej dynamicznie niż fotowoltaika. Im dłużej będziemy zwlekać z transformacją energetyczną, tym dłużej wychodzić będziemy z kryzysu. Obecnie widać jak na dłoni, że zależność od paliw kopalnych zmniejsza faktyczną suwerenność państwa, więc deklaratywna prawica powinna tym chętniej odesłać epokę węgla, ropy i gazu do lamusa.

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Piotr Wójcik
Piotr Wójcik
Publicysta ekonomiczny
Publicysta ekonomiczny. Komentator i współpracownik Krytyki Politycznej. Stale współpracuje z „Nowym Obywatelem”, „Przewodnikiem Katolickim” i REO.pl. Publikuje lub publikował m. in. w „Tygodniku Powszechnym”, magazynie „Dziennika Gazety Prawnej”, dziale opinii Gazety.pl i „Gazecie Polskiej Codziennie”.
Zamknij