Historia

Spłonął na stosie ustawionym na warszawskim rynku, bo był ateistą

Historia Kazimierza Łyszczyńskiego pokazuje destrukcyjny wpływ zbyt bliskich relacji między państwem a Kościołem w Polsce na naszą mentalność i praworządność. Ten spalony na stosie wolnomyśliciel jest postacią w dużej mierze zapomnianą. A szkoda, bo niczym dobrze pamiętany we Włoszech Giordano Bruno, mógłby z pomników i kart podręczników przypominać o tym, co się dzieje, kiedy religia miesza się z prawem.

30 marca mija 332. rocznica spalenia na stosie na Rynku Starego Miasta w Warszawie sędziego Kazimierza Łyszczyńskiego. Przebieg egzekucji znamy z listu jednego z hierarchów kościelnych, którzy z zacięciem walczyli o ten wyrok śmierci, zadowolonego z siebie biskupa Andrzeja Załuskiego: „Wyprowadzono go na miejsce stracenia i okrutnie znęcano się najpierw nad jego językiem i ustami, którymi on okrutnie występował przeciw Bogu. Potem spalono jego rękę, która była narzędziem najpotworniejszego płodu, spalono także jego papiery pełne bluźnierstw i na koniec on sam, potwór, został pochłonięty przez płomienie, które miały przebłagać Boga, jeżeli w ogóle za takie bezeceństwa można Boga przebłagać”.

Jakich bezeceństw i okrucieństw dopuścił się Kazimierz Łyszczyński? Co zasługiwało na wyrwanie obcęgami języka i tortury przed śmiercią w płomieniach?

No cóż, napisał książkę – a dokładnie 256 stron traktatu De non existentia Dei, w którym dowodził, że Bóg nie istnieje. A do tego otwarcie twierdził, że jest ateistą, czyli zwyczajnie uderzał w interesy Kościoła katolickiego. Co prawda, akurat swoim traktatem uderzał w nie bardzo symbolicznie, bo rękopis, a zarazem jedyny egzemplarz owego dzieła, trzymał w szufladzie własnego biurka, ale jak poucza jego historia, już w 1689 roku w Polsce należało mieć się na baczności przed sąsiadem katolikiem, który swój katolicyzm traktuje jak sprawne, choć mordercze, cóż zrobić, narzędzie pomnażania majątku.

Ale zacznijmy od początku. Kazimierz Łyszczyński urodził się w rodzinnym majątku w okolicach Brześcia. Tak jak jego ojciec walczył podczas potopu szwedzkiego i w wielu innych bitwach krwawego XVII wieku. Kiedy zrobiło się spokojniej, wstąpił do zakonu jezuitów i przez siedem lat studiował filozofię. To właśnie studia filozoficzne oraz oglądanie od środka kościelnych struktur doprowadziły go do przekonania, że Bóg nie istnieje, lecz został wymyślony przez tych, którzy chcieli podporządkować sobie innych, a ciemiężenie ich usprawiedliwiać „boskim prawem” i „naturalnym porządkiem”. To właśnie opisał po ukończeniu przygody z jezuitami i opuszczeniu klasztoru w swoim traktacie. W wieku 48 lat został mianowany podsędkiem ziemskim brzeskim (a przy okazji jego dokonania wojenne docenił na piśmie sam Jan III Sobieski) i zaczął rozstrzygać sprawy sądowe.

W XVII-wiecznej Rzeczpospolitej niezawisłość sędziów w pewnych kontekstach była cechą równie „cenioną”, jak to ma miejsce w obecnej Polsce „dobrej zmiany” – nie warto było oczywiście, nie zgadniecie, zadzierać z Kościołem katolickim, który w tamtych czasach nie tyle pozostawał w bliskiej relacji z władzą, ile zwyczajnie był władzą, ponieważ najlepszą drogą do objęcia diecezji było urodzenie się w magnackiej rodzinie.

Łyszczyński z Kościołem zadzierał. Po pierwsze, krótko po nominacji na podsędka orzekł, że jezuici mają zwrócić krewnym pewnego brzeskiego mieszczanina ogrody, które sobie przywłaszczyli po jego śmierci. Po drugie, biskupowi łuckiemu, który krytykował ślub jego córki ze zbyt bliskim krewnym, kazał pilnować własnego nosa, bo – jak miał czelność twierdzić – małżeństwo to umowa świecka (!). Biskup go ekskomunikował, a oko katolickiego Mordoru zaczęło mu się przyglądać ze złowrogą uwagą.

Tak wyglądałaby lekcja religii w zgodzie z prawami człowieka i konwencją praw dziecka

I w tym momencie do akcji wkracza sąsiad, stolnik bracławski i przykładny polski katolik Jan Kazimierz Brzoska, który potrzebuje pieniędzy. Zaprzyjaźnia się z Łyszczyńskim na tyle, że zaczyna bywać u niego w domu, a ten pożycza mu pokaźną kwotę opisywaną jako „sto tysięcy fortun”. Brzoska nie zamierza spłacać zaciągniętego długu – zamiast tego kradnie Łyszczyńskiemu rękopis traktatu o nieistnieniu Boga i niesiony świętym katolickim oburzeniem (nie w sprawie dokonanej przez siebie kradzieży, ma się rozumieć) zawozi go wojewodzie wileńskiemu Kazimierzowi Sapiesze, który nie czekając na wyrok sądowy lub jakiekolwiek uzasadnienie – niczym policja na demonstracji Strajku Kobiet – bierze się za oczyszczenie podległego sobie terenu z herezji, więzi groźnego ateistę i przekazuje go w ręce biskupa wileńskiego, Konstantego Brzostowskiego, i sądu kościelnego.

Część szlachty, działając we własnym dobrze pojętym interesie i na serio obawiając się wprowadzenia metod działania inkwizycji w Polsce, uznaje to za złamanie zasady wolności szlacheckiej i domaga się postawienia sprawy przed świeckim sądem sejmowym. Sprawa trafia zatem w 1688 roku przed komisję sejmową, w której zasiada między innymi… czterech biskupów, w tym Jan Witwicki, który kilka lat wcześniej ekskomunikował Łyszczyńskiego.

Dobrowolski: Polacy potrzebują ateizmu jak zdrowia

Biskupi diecezjalni, jako członkowie magnaterii, są także senatorami, a więc „świeckość” ówczesnego Sejmu jest mocno naciągana – zwłaszcza że wśród biskupów diecezjalnych zainteresowanych sprawą jest też biskup inflancki Mikołaj Popławski pełniący funkcję inkwizytora, który przed papieżem odpowiada za przebieg procesu (a wcześniej wydał już wyrok na Łyszczyńskiego w sądzie kościelnym).

Głosy biskupów brzmią bardzo współcześnie – nie wątpię, że czytanie tych mów oskarżycielskich przyśpiesza oddechy i rumieni policzki obecnych szefów Episkopatu Polski, którzy znajdują w nich bezcenne inspiracje. Biskupi żądają tortur, wyroku śmierci, a każdą próbę obrony Łyszczyńskiego przez inne osoby śmiało określają jako atak na Boga, zasługujący także na tortury i śmierć.

W efekcie ich chrześcijańskiego zapału i kaznodziejskiego daru przekonywania Łyszczyński i jego traktat płoną na stosie (z niektórych źródeł wynika, że przed ostatecznym spaleniem z łaski króla ścięto mu głowę, ale cytowana wyżej relacja biskupa o tym nie wspomina). Dlatego z 256 stron dzieła o nieistnieniu Boga, które z pewnością wyprzedziło swoją epokę, znamy tylko pięć fragmentów przywołanych w mowach oskarżycieli.

Wyrok zawiera także inne haniebne postanowienia: donosiciel Brzoska otrzymuje za swoją katolicką czujność połowę majątku Łyszczyńskiego, drugą połowę przejmuje skarb królewski. Żonie zostaje tylko to, co wniosła jako wiano, bo nawet dworek, w którym razem z mężem mieszkała, ma zostać, jako siedlisko zarazy, spalony…

Jeśli ktoś czytał Nowy Testament, to zapewne zgodzi się w tym momencie ze mną, że wbrew intencji biskupów, dawnych i obecnych, przebieg i makabryczny rezultat procesu Kazimierza Łyszczyńskiego świadczą dobitnie o tym, że ostatnie zdanie jego traktatu: „ergo non est Deus”, tak jak poprzedzające je tezy, jest bez wątpienia prawdziwe. A zatem Bóg nie istnieje.

Choć z historii Łyszczyńskiego można wyciągnąć istotne wnioski, nie tylko na poziomie metafizycznym, ale także te praktyczne, na temat destrukcyjnego wpływu zbyt bliskich relacji między państwem a Kościołem w Polsce na naszą mentalność i praworządność, ten spalony na stosie wolnomyśliciel jest postacią w dużej mierze zapomnianą. A szkoda, bo niczym dobrze pamiętany we Włoszech Giordano Bruno, mógłby z pomników i kart podręczników przypominać o tym, co się dzieje, kiedy religia miesza się z prawem.

Taka refleksja jest nam obecnie potrzebna nie tylko na potrzeby akademików analizujących okrucieństwa czasów przednowoczesnych. Jak wiemy, IV RP to niestety pole trwającego eksperymentu na temat powtarzalności pewnych nieprzepracowanych mechanizmów oraz ogólnopolska rekonstrukcja destrukcyjnej mocy Kościoła katolickiego dopuszczonego do bezprawnego udziału we władzy.

Irlandia zerwała z dyktatem Kościoła. Jak im się to udało?

I niestety rekonstruktorzy coraz bardziej się rozkręcają. Na stosy, ku ich słabo skrywanemu żalowi, jeszcze za wcześnie, ale religijna przemoc już jest faktem – dowodów na to jest już wręcz nazbyt dużo, ale wystarczy przywołać choćby wydarzenia z ostatnich tygodni. Kobiety, które niosą pomoc innym kobietom oraz walczą o prawo do aborcji, m.in. ze Strajku Kobiet i Federacji na rzecz Kobiet i Planowania Rodziny, otrzymały serie listów z groźbami śmierci i ataków bombowych w „obronie Kościoła”, „Boga” i „tradycyjnych wartości rodzinnych”. Policja do tej pory nie zidentyfikowała sprawców.

Joanna Scheuring-Wielgus podczas konferencji prasowej ujawniła nagrania, na których niejaki ksiądz Wojtek, podający się za współpracownika biskupa opolskiego, żąda od innego księdza (Rafała Cudoka) „ściągania gaci” oraz grozi jemu i jego rodzinie – i w efekcie sama stała się obiektem gróźb karalnych. Policja od wielu miesięcy nie jest w stanie namierzyć telefonu, z którego swoje groźby wobec osób z otoczenia księdza Cudoka wysyła ksiądz Wojtek.

 

W efekcie homofobicznej nagonki prowadzonej od wielu miesięcy przez biskupów wzrasta przemoc wobec osób LGBT – w ostatnich tygodniach dźgnięto nożem chłopaka, który trzymał swojego partnera za rękę, oraz pobito ludzi ćwiczących pod tęczową flagą w gdańskim parku. Po październikowym usunięciu na życzenie Kościoła katolickiego trzeciej przesłanki umożliwiającej przerwanie ciąży (co stanowi wprowadzenie tortur wobec ciężarnych kobiet w Polsce, bo tym według Europejskiego Trybunału Praw Człowieka jest przymus donoszenia skazanych na śmierć płodów) fundamentaliści uznali, że czas przejść do kolejnego etapu, i zaczęli zbierać podpisy pod projektem ustawy, która ma wprowadzić kary więzienia dla kobiet za przerwanie ciąży.

Odmowa dostępu do legalnej aborcji może być torturą − ocenił Komitet ONZ

W czasie, kiedy liczby zachorowań i zgonów na COVID-19 nieprzerwanie rosną, państwo wyłącza z lockdownu kościoły, a minister zdrowia negocjuje (!) z biskupami przestrzeganie obostrzeń, narażając ludzi na utratę zdrowia i życia. Komendant główny policji zapytany o egzekwowanie przestrzegania limitu wiernych w kościołach odpowiada: „Liczymy na odpowiedzialność duchownych i wiernych. Dzielnicowi nawiązali kontakt z proboszczami, jest prośba o przestrzeganie przepisów. Nie mamy w zwyczaju kontroli doraźnych w świątyniach, nigdy takiej potrzeby nie było”. Co prawda zapowiada rozliczanie osób odpowiedzialnych za łamanie obostrzeń, jednak kontrole obywatelskie w kościołach pokazują, że w przeciwieństwie do wszystkich innych ludzi, którzy dostają mandaty np. za brak maseczki, księża za wielokrotne przekroczenie dopuszczalnej liczby wiernych dostają najwyżej pouczenia.

Morał? Jest prosty. Im bardziej jako społeczeństwo nie pamiętamy o tym, co i dlaczego spotkało wolnomyśliciela, filozofa i sędziego Kazimierza Łyszczyńskiego, tym bardziej zbliżamy się do sytuacji, w której to samo może przydarzyć się każdemu, a zwłaszcza każdej, z nas.

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Agata Diduszko-Zyglewska
Agata Diduszko-Zyglewska
Polityczka Lewicy, radna Warszawy
Dziennikarka, działaczka społeczna, polityczka Lewicy, w 2018 roku wybrana na radną Warszawy. Współautorka mapy kościelnej pedofilii i raportu o tuszowaniu pedofilii przez polskich biskupów; autorka książki „Krucjata polska” i współautorka książki „Szwecja czyta. Polska czyta”. Członkini zespołu Krytyki Politycznej i Rady Kongresu Kobiet. Autorka feministycznego programu satyrycznego „Przy Kawie o Sprawie” i jego prowadząca, nominowana do Okularów Równości 2019. Współpracuje z „Gazetą Wyborczą" i portalem Vogue.pl.
Zamknij