Historia

Chcę mieć koszulkę z Okrzeją

Nie kopiujemy prawicy i nie poddajemy się szantażowi, który próbuje wymusić licytowanie się na patriotyzm o silnym zabarwieniu nacjonalistycznym.

Jakub Dymek: Zajmujesz się lewicową polityką historyczną, czyli czymś, co w wielu powtarzających się opiniach albo nie istnieje, albo nie ma sensu, albo przegrało już batalię o wyobraźnię i język w Polsce. Racja?

Michał Gauza: Przeglądałem ostatnio dokumenty Krajowej Komisji Koordynacyjnej Oświaty i Wychowania NSZZ „Solidarność” z roku 80. Okazuje się, że w całym pakiecie zmian, o których wokół „Solidarności” mówiono – pracowniczych i obywatelskich – podkreślano też sprawy edukacji i historii. Opozycja postulowała, aby w kontekście przedwojennej walki społecznej uczyć w szkołach o takich organizacjach jak PPS czy PSL-Wyzwolenie.

Dodajmy, że przed „Solidarnością” KOR odwoływał się do tradycji PPS-owskiej. Niewiele z tego zostało po 1989 roku. W dobie transformacji w Polsce nawarstwiło się wiele czynników, które utrudniały odwoływanie się do tradycji lewicowych. Nawet takich, które można było bez problemu odwojować, jak tradycja PPS. Ale zaraz pojawia się pytanie o to, jaka organizacja miała to wskrzeszać. SLD? Partia, która w rocznicę wprowadzenia stanu wojennego chwali się w mediach społecznościowych statystykami pokazującymi, jak wiele ludzi akceptuje działania Jaruzelskiego? Nie oszukujmy się. Co znamienne, podczas kampanii wyborczej SLD w 1993 roku Aleksander Kwaśniewski mówił: „nie będziemy burzyć pomników, nie będziemy stawiać nowych pomników”.

A sam PPS po roku 1989 czy Unia Pracy – naprawdę nikt tego „nie dotykał”?

Z PPS część opozycji wiązała duże nadzieje, ale partia szybko okazała się bytem efemerycznym, szczególnie po śmierci Lipskiego, wchłonięciu części działaczy przez Unię Pracy czy sojuszu z SdRP. Trudno było zresztą wtedy popularyzować partię z „socjalizmem” w nazwie. Samo istnienie PPS wprowadzałoby w obieg pozytywny bagaż historyczny, ale partia dość szybko znalazła się na marginesie.

W szerszym kontekście – nie kojarzę, żeby poza deklaracjami czyniono jakieś znaczące ruchy na polu lewicowej polityki historycznej, oprócz wikłania się w spór o ocenę PRL. Choć po 1989 dokonywało się wymazywanie dziedzictwa lewicowego, na przykład z programów szkolnych, nie sądzę, żeby robiono to celowo – że był to skoordynowany spisek prawicy mający na celu zamazanie pamięci o ruchu robotniczym. To się działo siłą inercji, przez brak pomysłu na inną narrację historyczną państwa, co zresztą dzisiaj SLD samo podkreśla, że zacytuję fragment dokumentu „Lewica dla Polski”, powstałego po niedawnym Kongresie Lewicy: „[…] nowe partie lewicy SdRP i SLD nie wypracowały własnej, spójnej polityki historycznej. Było to szczególnie widoczne w okresie, gdy lewica sprawowała władzę. Do rangi symbolu urasta tutaj brak państwowych obchodów stulecia Rewolucji 1905 roku”. W końcu przyszedł 2005 rok i stało się coś przełomowego.

Czyli?

Kadencja PiS-u i Janusza Kurtyki na stanowisku prezesa IPN-u oraz instrumentalizacja działań Muzeum Powstania Warszawskiego, które, przypomnę, powstało z inicjatywy Lecha Kaczyńskiego jako prezydenta Warszawy. Od 2005 roku ustanowiono skutecznie trzy filary polskiej pamięci: powstanie warszawskie, represje komunistyczne i żołnierze wyklęci. Sukcesywnie zaczęły one wrastać w popkulturę, na którą zaczęły iść miliony złotych i idą nadal, gdy w przypadku inicjatyw lewicowych (lub lewicowych interpretacji popularnych wydarzeń) – jeśli ktoś się ich podejmie – dotacje liczymy w tysiącach.

Od 2005 roku ustanowiono skutecznie trzy filary polskiej pamięci: powstanie warszawskie, represje komunistyczne i żołnierze wyklęci.

IPN na polu pop-narracji coraz mocniej dryfował w stronę obozu narodowego. Choć w sferze badawczej pozwalał sobie na pluralizm, w głównym nurcie było coraz mniej miejsca np. dla PPS-u. Ostatnia duża publikacja na jego temat miała miejsce w 2010 roku z podtytułem Dlaczego się nie udało?. Jeśli PPS jest dziś zauważany, to albo bywa przykrojony do partyjki o charakterze narodowo-socjalnym, albo jest wspominany co najwyżej z okazji rocznicy śmierci Kazimierza Pużaka, którego prawica szanuje głównie dlatego, że stał się ofiarą komunistów. Po 2005 roku, kiedy historia na dobre weszła do mainstreamu i popkultury, lewica nie miała na swój program ani środków, ani pomysłu. Dopiero kiedy nastąpiła eksplozja nacjonalizmu w okolicach roku 2011, przy równolegle słabnącym SLD, rozpoczęły się jakieś dyskusje na lewicy o tożsamości i przeszłości.

Na ile jednak nieobecność polityki historycznej na lewicy było wynikiem przypadku, a na ile realnych okoliczności i wyzwań, jakie miało przed sobą polskie państwo? Zorientowanie się na przyszłość, nie przeszłość, budowa więzi symbolicznej z Zachodem, próba włączania na poziomie ideologii i języka Polski do Europy stanowiły być może całkiem racjonalny i zrozumiały wybór dla sił politycznych, które za cel stawiały sobie akces do NATO i UE.

Długie pytanie…

W skrócie: pytam, czy w tej sprawie „byli głupi”, czy wręcz przeciwnie?

Trudno mi oceniać zachowanie sił politycznych, z którymi się nie utożsamiałem i nie utożsamiam. Lewica, żeby stać się wiarygodna, musiała wypracować nową opowieść o sobie, wykonać pracę nad reinterpretacją swoich przeszłych dokonań i klęsk. Odwołać się do jednej tradycji – nawiązać na przykład do zdobyczy niezależnego ruchu zawodowego i spółdzielczego – a odrzucić inne. W pewnym sensie nominalna lewica, poza nawiązaniami do Gierka czy wybielaniem Jaruzelskiego, zlała się z centrum, co nastąpiło także na polu ekonomii i gospodarki. A jeśli prowadzi się politykę antypracowniczą, probiznesową, to trudno w sferze tożsamości budować inny przekaz – pewnie lepiej z niego zrezygnować i opowiedzieć się za mityczną przyszłością – czyli za czym? Nie przypominam sobie, żeby za hasłem „o przyszłości” krył się np. faktyczny postęp społeczny, postęp w dziedzinach praw człowieka i nauki. Nad całym procesem unosił się duch Fukuyamy: historyczną koniecznością było wstąpienie do NATO i Unii Europejskiej, skończenie z podziałem jałtańskim, a potem miał nastąpić faktyczny koniec historii w najdoskonalszym z systemów politycznych.

Prawo i Sprawiedliwość weszło na niezagospodarowane przez nikogo pole. Mity powstania warszawskiego i żołnierzy wyklętych – potem doszedł mit smoleński – pozwoliły z łatwością narzucić prawicową czy skrajnie prawicową interpretację historii w ogóle. Nagle się okazało, że opowieść o przeszłości może kształtować myślenie tu i teraz. A na dokładkę znowu zagrały ipeenowskie kwity.

Zaremba: Wyblakłe powstanie i chłopaki z lasu

Czy takiej świadomej polityki nie prowadziły ugrupowania feministyczne, od początku dążące do przypomnienia ważnych postaci kobiecych? Zwykle lewicowych? I czy nie okazała się ona choć trochę skuteczna? Reprezentacja kobiet w narracjach historycznych jest mimo wszytko nieco większa niż dwadzieścia lat temu. Chociaż może bardziej skorzystała na tym prawica, wprowadzając swoje Inki.

To jest sumienna i obszerna praca, która polega na odkrywaniu jednej z największych białych plam w naszej historii, czyli obecności kobiet w sztuce, nauce, sporcie czy w wojskowości. Ta praca przyniosła efekty – w naszej pamięci jest już nie tylko Skłodowska-Curie – ale nie było to działanie polityczne w sensie tworzenia spójnej narracji o przeszłości, włączenie w mit. Nie mogę też zgodzić się z tym, że dominują postacie kobiet lewicy. Przykład dyskusji o nazewnictwie ulic w łódzkim Śródmieściu pokazuje potrzebę kobiecych patronek, ale promowane postaci to taki „okrągły stół” – ludzie kultury i sztuki (Fogelbaum, Jakubowska czy Rosenfarb), sportu (Kwaśniewska) i nauki (Kłoskowska, Margolis-Edelman, Wisłocka), a nawet św. Faustyna. Niestety prawicowe „Inki” doskonale wpisują się w klasyczną narrację o kobietach będących co najwyżej wsparciem dla mężczyzn-wojowników (sanitariuszki, nauczycielki, a zwykle opiekunki ogniska domowego). Osobiście chciałbym wypromowania osób z mojej bajki zawodowej – kobiet-inżynierek, na przykład Elżbiety Jezierskiej-Ziemkiewicz, architektki jednostki centralnej znanego komputera K-202, głównej konstruktorki komputera Mera-400, czy Teresy Pajkowskiej, ale to odrębny temat.

Grzebalska, Paziński, Gdula: Babranie się w miejskiej przeszłości

No to jeszcze jedna hipoteza. Liberalna polityka historyczna mimo wszystko istniała: skupiała się na demokratycznym przełomie 1989 roku, kręciła wokół postaci Mazowieckiego, Wałęsy, Bartoszewskiego; opowiadała o wartościach oporu i negocjacji, procesie demokratycznym i bezkrwawej rewolucji. W jakiejś karykaturalnej i egzaltowanej formie wróciło to szczególnie przy okazji obchodów „25-lecia wolności” i czekoladowego orła. Pytanie, czy ta polityka odniosła efekt zamierzony, czy odwrotny od zamierzonego?

Owszem, tylko jak się o tym słuchało, to było właściwie przezroczyste. Przełom i 1989 jako sukces się mieliło w mediach, ale nie robiło to większego wrażenia, przynajmniej na młodszym pokoleniu. Mnie wprost męczyły maglowane wspomnienia działaczy opozycyjnych: „represjonowali nas i walczyliśmy”, „walczyliśmy i nas represjonowano”, i tak w kółko. Atmosfera jak z Balu u senatora Pidżamy Porno: balanga kumpli z podziemia, bohaterów, którzy „sprzedali wszystko co można było sprzedać”. Opowieści weteranów bez żadnego odniesienia do rzeczywistości lat 90., feta w stylu „końca historii”: udało się obalić komunizm, rozdajmy sobie medale. Trochę się przy tym prztykano w obozie postsolidarnościowym – kto bardziej walczył, kto miał większe zasługi. Słuchając tego, można było co najwyżej wzruszyć ramionami.

Mnie męczyły maglowane wspomnienia działaczy opozycyjnych: „represjonowali nas i walczyliśmy”, „walczyliśmy i nas represjonowano”.

A kiedy zaczęła się polityka historyczna – w ścisłym jej sensie – uprawiana na serio?

Stawiam na pierwszą kadencję Prawa i Sprawiedliwości. Prawica stworzyła własne instytucje, albo przejęła istniejące, i zaczęła promować własne mity. Był to proces przez długi czas niezauważalny dla PO, która to partia przez wiele lat machinalnie dotowała hojnie takie czy inne pop-inicjatywy, a otrzeźwienie przyszło zdecydowanie za późno. Dopiero pod koniec drugiej kadencji Platforma próbowała znaleźć odpowiedź na już w pełni ukształtowaną politykę historyczną konkurencyjnego obozu, ale czyniła to w wyraźnie bezradny sposób. PO chciała na patriotyzm narodowy odpowiedzieć patriotyzmem otwartym, a ostatecznie dała ludziom orła z czekolady. Faktycznie zaś dokonywało się włączanie do centrowej narracji elementów prawicowego radykalizmu – to od Bronisława Komorowskiego zaczęło się składanie kwiatów pod pomnikiem Romana Dmowskiego, czego na przykład Lech Kaczyński nie robił.

Polityka historyczna, czyli kto zabił Laurę Palmer?

Z konieczności lub bezradności liberalne centrum zaczęło odwoływać się do już istniejących mitów prawicy narodowej, zamiast tworzyć własne, i próbowało cały czas mówić o sobie, że jest „zdolne do dialogu” i „otwarte”. Z tego dialogu im wyszło tyle: żołnierze wyklęci? OK. I Dmowski też OK. Nie wiem jednak, czy sama decyzja prezydenta Komorowskiego, żeby uchwalić narodowy dzień pamięci żołnierzy wyklętych, była rzeczywiście istotna w jakimkolwiek aspekcie. Włączanie narracji prawicowych czy skrajnie prawicowych do liberalnego centrum dokonywało się już od dłuższego czasu.

To co o tym przesądziło?

Siła instytucji. Muzeum Powstania i IPN sponsorowały płyty, wystawiały spektakle, robiły edukację dla najmłodszych i koncerty dla starszych. Organizowano też bardziej pluralistyczne debaty, ale na debaty przychodzi po trzydzieści osób i przez to nie mają szerszego znaczenia. Dopiero niedawno w liberalnym centrum powiało grozą – kiedy prezesem IPN został Jarosław Szarek, który mówi „sorry” i robi zwyczajną rewolucję: zamyka Pamięć.pl, propaguje kuriozalny pogląd w sprawie zbrodni w Jedwabnem, jest silnie motywowany ideologicznie. Przez lata pod względem naukowym w IPN na marginesie było miejsce i dla nas, lewicy. Okazjonalnie ukazywały się interesujące publikacje. Dopiero teraz, gdy narusza się autonomię badań, naukowcy zauważają, że coś tu jest upolitycznione, jakby upolitycznione nie było przez cały czas. Nie można jednak było mówić o pluralizmie, jeśli nie był on zachowywany na wszystkich polach, także w popkulturze.

Ostolski: Lewica w powstańczym Disneylandzie

Niech za przykład posłuży Przystanek Historia, placówka edukacyjna IPN. Oferta na 2016/2017 proponuje nauczycielom i młodzieży szkolnej głównie takie tematy, jak zderzenie dwóch totalitaryzmów, represje komunistyczne, okupacja niemiecka, żołnierze wyklęci i wydarzenia kryzysowe w PRL. Pamięć kształtuje się przez martyrologię i historię wojskowości, militaryzm. Jakby tylko z tego składał się XX wiek w Polsce. Nie ma szerszej rozmowy o rozwoju nauki, o walkach społecznych, ekonomicznych i kształtowaniu się praw człowieka. Nie ma miejsca na postaci takie jak Ludwik Rajchman, współtwórca UNICEF-u.

A jak to wygląda na lewicy?

Myślenie o polityce historycznej ruszyło tak naprawdę po 2011 roku jako reakcja na szok, że oto mamy do czynienia z wielką masą na ulicach, która ma swoje spojrzenie na historię, wraz z dostrzeżeniem ryzyka, że ta akurat perspektywa zostanie uznana za jedynie słuszną i przejedzie się walcem po wszystkich innych narracjach – zabraknie możliwości uzupełnienia czy wypełnienia białych plam naszej pamięci, poza tematami represji komunistycznych, obozu narodowego czy bojowej opozycji w PRL. Narastał lęk, że nastąpi gruntowne ucięcie jakiejkolwiek pamięci o tradycji lewicowej.

Najbardziej karykaturalnie widać to na przykładzie tzw. dekomunizacji polskich ulic. Propozycje patronów do „zdekomunizowania” dotyczą takich osób, jak Stefan Okrzeja, Bolesław Limanowski, Ignacy Daszyński czy Andrzej Strug. To są rzekomo patroni „symbolizujący komunizm lub inny ustrój totalitarny”. Nie mówiąc już o sprawie Dąbrowszczaków.

Pójdę pod IPN

Tradycja, jaka zaczęła się przesączać do głównego nurtu obok powstania warszawskiego i żołnierzy wyklętych, to tradycja nacjonalistyczna sensu stricto: Dmowski, Stronnictwo Narodowe i ONR. Przyszło otrzeźwienie, że jeśli przegramy tę batalię, to lewica straci jakąkolwiek legitymację: nasze działanie, to, jak jesteśmy postrzegani, zostanie zdefiniowane przez świadomość pokolenia, które zorientowane jest skrajnie nacjonalistycznie.

Podkreślasz rolę instytucji, ja chciałbym zapytać również o oddolne i spontaniczne manifestacje przywiązania do historii, pamięci, przeżywania.

Warto zauważyć, jak bardzo historia w Polsce pisana jest z perspektywy centrum, czyli Warszawy, i jak wiele wątków oraz wydarzeń jest przez to przemilczanych. Np. wybuch powstania warszawskiego zbiegł się z decyzją o likwidacji Litzmanstadt getto, ale to ze względu na pamięć o powstaniu co roku wyją syreny na ulicach Łodzi. Lokalne pamięci zawsze muszą konkurować z ustalonym porządkiem i hierarchią rocznic i świąt państwowych. Jeśli centrum nie uzna, że pamięć np. o rewolucji 1905 roku jest ważna, to jest mało prawdopodobne, że za sprawą samej działalności oddolnej zmieni się powszechna świadomość obywateli i obywatelek. Należy się jednak cieszyć, że tych działań oddolnych widzimy coraz więcej, mimo że robione są często przez grupy niekoniecznie uważające się za lewicowe.

Jedną z ważniejszych prób ostatnich lat w przełamaniu dominującej narracji był film Solidarność według kobiet Marty Dzido i Piotra Śliwowskiego, przywracający pozycję kobiet w opozycji demokratycznej z PRL. Odniósł on pewien sukces na marginesie głównego nurtu.

Wiśniewska: Dlaczego trzeba zobaczyć „Solidarność według kobiet”

Lewica krakowska obchodzi rocznicę krwawej pacyfikacji protestu robotnic i robotników z 23 marca 1936 roku oraz święto niepodległości 7 listopada, aby upamiętnić powstanie Tymczasowego Rządu Ludowego Daszyńskiego. To ostatnie podchwyciła też partia Razem. Krytyka Polityczna promowała mocno KOR i Kuronia. Grupa Twórcza Ocochodzi zrealizowała niedawno film Zbuntowany Śląsk, prezentujący długą historię buntów społecznych w regionie. W Żyrardowie przypominany jest zaś strajk szpularek z 1883 roku. Sięga się po tożsamość lokalną w innym wydaniu niż to, co było promowane od lat. W Łodzi wspieraliśmy Martę Madejską i pamięć o strajku włókniarek z 1971 roku. Pojawiają się próby innego mówienia o strajkach w PRL-u, wyróżnia się ich społeczny charakter, zamiast brnąć w narrację o walce o niepodległość i Boga, nie zawsze prawdziwą.

Luty ’71 – pamiętajmy o łódzkich włókniarkach

Ty zacząłeś zajmować się tematem rewolucji 1905 w Łodzi?

Jednym z powodów była chęć uzupełnienia narracji o przeszłości Łodzi o robotniczą tożsamość i wątek walk społecznych, co zostało wyparte po transformacji ustrojowej. Z drugiej strony odwołując się do ruchu robotniczego, ruchu związkowego, chcieliśmy pokazać ciągłość walk o progresywne zmiany społeczne. Oprzeć własną aktywność o doświadczenie przeszłych pokoleń oraz niejako dać inspirację dzisiejszym aktywistom i aktywistkom. Takie wydarzenia jak rewolucja 1905 roku mogą skłonić do namysłu. To niezwykle ważne, żeby wiedzieć np., jak kształtowały się prawa pracownicze, jak walczono o prawo do zrzeszania się, a przede wszystkim jakie stały za tym motywacje pracowników i pracownic.

Niestety na gruncie łódzkim samo przypomnienie historii walk społecznych jest mocno utrudnione. Musimy się konfrontować z silnym konkurencyjnym mitem – opowieścią o przemysłowcach. Fabrykantów z XIX wieku stawia się jako wzór innowacji, inspirację dla przemysłów kreatywnych i IT. „Chlebodawcom i filantropom” pisze się liczne hagiografie. Mało kto zastanawia się, skąd brały się wybuchy społecznego niezadowolenia w rodzaju buntu łódzkiego z 1892 roku czy rewolucji 1905 roku, i czy przypadkiem fabrykanci też nie mieli z tym czegoś wspólnego.

Tych: Rewolucja 1905 roku to początek nowoczesnej polityki

czytaj także

Mimo przeszkód udało nam się już czterokrotnie zorganizować obchody rocznicy powstania łódzkiego – rewolucji 1905 roku, na które przychodzi po kilkaset osób. Nieśmiało próbujemy wkraczać w popkulturę – zrealizowaliśmy mural rewolucyjny i wydaliśmy grę karcianą. Próbujemy robić to mądrze, żeby nie powielić płycizny dzieł „patriotycznych”.

Czy to wszystko, czego przykłady podawałeś, składa się na jakąś całościową politykę historyczna lewicy?

To są ciekawe fenomeny, ale nie jestem pewien, na ile, lub czy w ogóle, składają się na jakąś spójną całość. Daleko nam do środowiskowej zgody i jednomyślności w działaniu, jak na prawicy. Tam można się posprzeczać we własnym gronie, ale ostatecznie na zewnątrz wszyscy się z ONR-em poklepią po ramionach, bo jest wzruszający pochód z okazji rocznicy powstania warszawskiego i ładne racowisko, a zmitologizowani „żołnierze wyklęci” to nienaruszalny fundament.

Co masz na myśli, kiedy mówisz o „środowiskowej zgodzie”?

Jest dużo grup i osobowości, które mają nawet skrajnie różne spojrzenie na przeszłość lub wciąż wołają „wybierzmy przyszłość”. Różni nas ocena powstań, rewolucji 1905 roku, stosunek do PRL. Tematy można mnożyć. Symptomatyczna była dyskusja wokół Prześnionej rewolucji Andrzeja Ledera.

To był mocny temat, bo rozpoczął namysł nad tym, jak folwarczne relacje pana do chłopa wpływają na współczesną Polskę – i ten wątek udało się wprowadzić do głównego nurtu – ale ogół wniosków Prześnionej rewolucji był raczej krokiem wstecz z punktu widzenia potrzeb lewicowej polityki historycznej. Otrzymaliśmy opowieść o niemal wyłącznej sprawczości elit, przy podkreślaniu bierności mas. Narrację ignorującą radykalizację nastrojów społecznych pod koniec wojny, lekceważącą pomysły głównych stronnictw politycznych na kształt Polski, program społeczno-gospodarczy Polskiego Państwa Podziemnego. To przecież jest część naszej tradycji.

Można postawić pytanie, czy świadome kształtujemy taką a nie inną politykę pamięci – i próbujemy ją propagować – czy raczej zadowalamy się samą dyskusją akademicką, która z natury rzeczy dzieli włos na czworo. Powinno być oczywiście miejsce na jedno i drugie – debata akademicka z jednej strony, a praca popularyzatorska z drugiej – ale mam świadomość naszych ograniczeń. Cóż, trzeba zacisnąć zęby i konsekwentnie robić swoje.

Leder: Kto nam zabrał tę rewolucję?

Na koniec: to jak to wejście w popkulturę się udaje?

Właśnie się go uczymy. Mural czy gra – to na razie niewiele. Oczywiście, chcemy mieć koszulki i tym podobne gadżety, ale myślimy, jak uniknąć pułapki „konfekcyjnego patriotyzmu”, gdzie dumnie nosi się na piersi „kotwicę” czy postaci X i Y, ale nic z tego nie wynika. Właściciele koszulek niekoniecznie wiedzą, co się za danym symbolem kryje. Niedawno tłumaczyłem koledze-hurapatriocie, że logo, które ma na ciuchu, to Znak Spadochronowy cichociemnych. Pytanie, czy chcemy, aby ktoś w koszulce z Okrzeją konsumował historię w równie płytki sposób – tak jak nacjonaliści w ubraniach „akowskich”, którym się wydaje, że AK walczyło o katolicki homofobiczny autorytaryzm. Wybierają oni z morza przypadkowych wartości akurat te, z którymi się dobrze czują, i podpinają je pod Piłsudskiego czy Polskie Państwo Podziemne.

Nasza popkultura, jeśli powstanie, musi być mądrzejsza, bo też ta strona historii, o której mówimy, jest bardziej złożona. Za postacią Okrzei kryje się walka o wolność, ale też o równość i sprawiedliwość społeczną – godne warunki pracy i życia. To jest bardzo trudne do pokazania w przystępny sposób. To był też dylemat dotyczący fabuły naszej rewolucyjnej gry karcianej – czy pójść na łatwiznę i skupić się na walce bojowców z Organizacji Bojowej PPS, bo to opowieść czarno-biała: wiemy, kto jest okupantem i kogo należy zastrzelić, czy może powinniśmy pokazać demonstracje i walkę ekonomiczną. Zdecydowaliśmy się na drugą opcję. Szczególnie, że wątek walki pracowniczej chcąc nie chcąc wchodzi w dialog ze współczesnością. W tym sensie też nie kopiujemy prawicy i nie poddajemy się szantażowi, który próbuje wymusić licytowanie się na patriotyzm o silnym zabarwieniu nacjonalistycznym. Pułapek i wątpliwości jest wiele, przed nami sporo pracy do wykonania, ale też nasza ponad czteroletnia praca w temacie to już solidny fundament, na którym można budować.

***
Michał Gauza – aktywista. Od lat zajmuje się propagowaniem wiedzy na temat Rewolucji 1905 roku. Współtworzy Kub Krytyki Politycznej w Łodzi.

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Jakub Dymek
Jakub Dymek
publicysta, komentator polityczny
Kulturoznawca, dziennikarz, publicysta. Absolwent MISH na Uniwersytecie Wrocławskim, studiował Gender Studies w IBL PAN i nauki polityczne na Uniwersytecie Północnej Karoliny w USA. Publikował m.in w magazynie "Dissent", "Rzeczpospolitej", "Dzienniku Gazecie Prawnej", "Tygodniku Powszechnym", Dwutygodniku, gazecie.pl. Za publikacje o tajnych więzieniach CIA w Polsce nominowany do nagrody dziennikarskiej Grand Press. 27 listopada 2017 r. Krytyka Polityczna zawiesiła z nim współpracę.
Zamknij