Historia

Ostolski: Lewica w powstańczym Disneylandzie

Prawica uparcie wykorzystuje powstanie. Lewica potrafi je tylko krytykować.

Jakub Dymek: Pytanie „bić się czy nie bić, towarzyszy powstaniu warszawskiemu już od 70 lat, przez kilka dziesięcioleci definiując jeden z najważniejszych w Polsce sporów. Dziś można mieć wrażenie, że ten spór przestał istnieć. Okolicznościowe dyskusje wyciągają na wierzch różne stanowiska, ale w końcu i tak wygrywa pogląd „powstanie słuszne czy niesłuszne, świętować trzeba”. W tym sensie powstanie stało się czymś jak bitwa pod Grunwaldem, podobnie odległym i jednoznacznym.

Adam Ostolski: To sedno problemu. Pytanie „bić się czy nie bić” jest oczywiście starsze niż powstanie warszawskie, jego historia to pewnie jakieś 200 lat. Tyle że w kontekście dzisiejszych obchodów to pytanie zostało właściwie usunięte. Badania pokazują, że nie zadają go sobie już z pewnością młodsi ludzie, bo im młodszy rocznik, tym przekonanie, że zryw powstańczy był konieczny, jest większe.

To dziwne?

To oczywisty efekt edukacji historycznej i dużej obecności powstania w kulturze popularnej. Obie te rzeczy pracują na rzecz wycofywania pytania o zasadność walki.

Po pierwsze, pytanie znika z samej historii – udało się wykreować wrażenie, że „wtedy” tego pytania i wątpliwości po prostu nie było, a one przyszły „potem”, wraz z kolejnymi debatami. Żeby to było możliwe, trzeba pominąć dylematy uczestników i uczestniczek, wymazać dyskusje o sensie powstania toczące się przed podjęciem decyzji o jego rozpoczęciu – tak, jakby ich wcale nie było. To nieprawda.

Usuwanie głosów żyjących wtedy – a czasami do dziś – ludzi, to metoda wyjątkowo perfidna.

Pamiętam, jak byłem w Muzeum Powstania Warszawskiego z wycieczką niemieckich dziennikarzy. Jeden z nich zapytał, dlaczego w ramach ekspozycji muzealnej nie porusza się wątku sensowności walki. Oprowadzająca nas wtedy pracownica Muzeum odpowiedziała, że taki temat byłby „nicht wissenschaftlich” – nienaukowy! I, owszem, poruszają tę kwestię, ale w ramach lekcji muzealnych dla licealistów. Tylko mówienie o tym licealistom, którzy zobaczyli już całą ekspozycję i nie dowiedzieli się nic o wątpliwościach, a jedynie o heroizmie walki to coś zupełnie innego.

To jest zatem problem z Muzeum?

Nie, to problem szerszy. Efekt wymazania osiąga się różnymi sposobami. Inny niż Muzeum Powstania i jego pedagogika przypadek to „Generał Nil”, godny uwagi – niezależnie od różnych wątpliwości – filmowy portret ważnej postaci. Mimo wielości biograficznych wątków, które „Generał Nil” porusza, brakuje w nim jednego: choćby wspomnienia o tym, że generał był zdecydowanym przeciwnikiem wybuchu powstania. Te informacje można znaleźć w pracach historyków, ale na poziomie popkultury, gdzie młodzi ludzie mają pierwszy kontakt z wiedzą o powstaniu, nikt nie zająknie się nawet, że „Bić się czy nie bić” było w 1944 ważnym pytaniem.

Drugi aspekt to utożsamienie powstania z heroiczną walką samych powstańców. Przez to nie ma miejsca na zupełnie w innym wypadku uprawniony i rozsądny pogląd – „powstanie było bez sensu, ale dla bohaterstwa walczących jestem pełen szacunku”. To, w obowiązującym modelu edukacji historycznej, dziś nie do pomyślenia i powiedzenia. Krytyka decyzji o powstaniu przy jednoczesnym podziwie czy uznaniu heroizmu coraz trudniej mieści się w głowach.

Trzeci problem dotyczy własnie samej krytyki powstania. Tu także akademicka lewica ponosi część odpowiedzialności za tę sytuację wokół powstania i obchodów, którą mamy.

Argumentacja lewicy opiera się na całkowitym odrzuceniu heroizmu, militaryzmu i martyrologii. Jest dekonstrukcyjna, pacyfistyczna i całościowa. To zupełnie zrozumiałe w świecie dzisiejszych wartości lewicowych, ale ceną za to jest oddawanie pola prawicy i w jakimś sensie abdykacja z części własnej tradycji.

Słabo idzie wyciąganie na wierzch lewicowego charakteru postulatów polskiego Państwa Podziemnego – marzenia o Polsce wielonarodowej i wielokulturowej, z uspołecznioną i planową gospodarką, a także doświadczenia braterstwa w walce z opresją. Pomija się emancypacyjny charakter zbrojnego zrywu przeciw faszyzmowi.

Zaraz, wydaje mi się, że akurat wśród zainteresowanych wiedzy na temat lewicowości programu „O co walczy naród Polski?” czy zaangażowania w powstanie socjalistów nie brakuje. Więc to nie jest chyba problem z zakresu nieświadomości, co raczej tego, że trudno tę wiedzę połączyć z praktyką dzisiejszej lewicy?

Tak, to nie kwestia wiedzy, ale pracy politycznej, pracy w kulturze. Tej brakuje, albo mówiąc precyzyjniej – ta praca jest jednostronna. Wystarczyłoby schylić się chociażby po tak uniwersalny dla lewicy na całym świecie wątek walki zbrojnej z faszystowskim okupantem – nie ma nic tak mocnego. Tymczasem znaczna część środowisk lewicowych wydaje się wierzyć, że autentyczna lewicowa postawa polega na zanegowaniu tego, co mówi prawica, na prostym odwróceniu znaków.

Może dlatego, że dzisiejsza lewica wprost nie będzie nikogo zachęcać do samobójczej walki, a postaci i wzory osobowe, na których zbudowana jest cała narracja o powstaniu – poświęcającej się pięknej sanitariuszki czy łączniczki i nie liczącego się ze śmiercią chłopaka z karabinem – mało kogo na lewicy podniecają. Te opozycje, ten język, ten model działania – to zupełnie nielewicowe terytorium, a te postaci, podział ról i idące za nimi wartości są w jakimś sensie naturalnie prawicowe. Może nie ma sensu walczyć z tym monopolem.

Takie postawienie sprawy esencjalizuje pojęcia „lewicy” i „prawicy”. Nie wierzę, że jakieś tematy są „naturalnie” lewicowe bądź prawicowe – to zależy od ich politycznej artykulacji, czyli od pracy, jaką wykonamy.

Nasza opowieść o powstaniu nie może być jednowymiarowa. Potrzebne są dwa bieguny, bo dopiero w napięciu między różnymi biegunami możliwa jest prawdziwa, a nie tylko rytualna dyskusja. Pierwszy biegun to opowieść krytyczna, którą można streścić apelem Weroniki Grzebalskiej: „oddajmy powstanie cywilom, kobietom i Żydom”. To odkrywanie powstańczego doświadczenia cywilnej ludności Warszawy, udziału kobiet w powstaniu oraz uczciwa debata o „czarnych kartach powstania”. Literackimi patronami tej postawy są Miron Białoszewski i Anna Świrszczyńska, znajduje ona wyraz w tekstach Michała Cichego z lat 90., a ostatnio w znakomitych badaniach Elżbiety Janickiej. Drugi biegun to doświadczenie heroizmu i braterstwa – tego braterstwa, o którym pisał w „Próbach świadectwa” Jan Strzelecki, czyli solidarności mieszkańców „zagłębia oświęcimskiego” w walce przeciwko faszyzmowi.

Była to przecież walka o Polskę nie tylko wolną od okupacji, ale też sprawiedliwą, ludową, socjalistyczną.

To powstanie grupy „Płomienie” czy Związku Syndykalistów Polski.

Dobrze, ale obok wątpliwości dotyczących pamięci i tego, czy została już ona zupełnie zawłaszczona, jest coś jeszcze. Powstańczy Disneyland – klocki, zabawki i małe hełmy, które opowiadają jedno: pójście na śmierć to fun. Niezależnie od tego, co lewica i prawica będą o powstaniu dziś mówić, banalizacja będzie dalej trwała w najlepsze.

To, co opisujesz, zupełnie wymazuje powstańczy dylemat, a robi z powstania lajfstajl. W sklepiku w Muzeum Powstania Warszawskiego widziałem kiedyś książeczkę dla dzieci „Czy wojna jest dla dziewczyn?”. Oczywiście, jest. Taka wojna, jaką sprzedaje popkultura, to po prostu przygoda. Nikt nie powie przecież tym dziewczynkom, że wojna to gwałty. Bo wojna to przygoda. To jasne, że jeśli sprowadzimy wojnę do zabawy, to nie będzie przeszkód, żeby do zabawy zaprosić też dziewczyny. To też próba zbudowania mostu między militaryzmem a liberalnym feminizmem…

Coś się chyba jednak zmieniło, skoro pięć lat temu w Muzeum Powstania wśród gadżetów przeważało coś, co można spokojnie nazwać „mainstreamingiem powstania” – popularyzacja wiedzy poprzez gry planszowe i puzzle mnie naprawdę nie razi. Ale dziś, szczególnie w okolicy okrągłej rocznicy, mam wrażenie, że duża część z tych gadżetów nie dotyczy już historii, ale samej walki i wojennej przemocy, które stają się warunkiem przygody. Z przekazu o powstaniu zostało „strzelanie z karabinu do Niemców jest fajne”.

Parę lat temu Artur Żmijewski zorganizował w Muzeum Sztuki Nowoczesnej dyskusję z udziałem dyrektorów warszawskich muzeów. W pewnym momencie zademonstrował atrakcyjny wizualnie plakat z Muzeum Powstania Warszawskiego, mówiący mniej więcej „Czy też poszedłbyś dziś walczyć?”. Tak się złożyło, że obecny na sali był powstaniec warszawski, który wtedy wstał i wzburzony powiedział, że dla niego to jest propaganda w stylu stalinowskim i on się naprawdę nie czuł, jak ten chłopak z plakatu idący do walki z uśmiechem. W muzealnej narracji o powstaniu nie odnalazł swojego doświadczenia.

Ta banalizacja ma swoje skutki i przykłada się do tego, od czego rozpoczęliśmy rozmowę – wymazywania autentycznych historii, pomijania wątpliwości, wypychania cierpienia i krzywdy poza margines.

To element prawicowej edukacji historycznej – jeśli walka jest słuszna i bohaterstwo jest słuszne, to nic innego się nie liczy. W tym celu można sprzedawać je także jako przygodę. Tym mniej zostaje miejsca na wątpliwości, a powstanie staje się atrakcyjnym elementem stylu życia młodych, z którym mogą się w pełni zidentyfikować.

Ale nie można oceniać obchodów powstania w konwencji przygody bez zauważenia, że jest to element tendencji kulturowych w ogóle. Dlaczego ma nas dziwić powstanie w 3D, skoro cała kultura traktuje styl filmu akcji jako domyślny sposób opowiadania, nawet nie tylko o wojnie, ale o legendzie w ogóle? Warto zestawić ekranizacje „Władcy Pierścieni” i „Hobbita”, które dzieli kilka lat, ale jednocześnie – przepaść między wciąż jeszcze kinowym eposem a już tylko filmem akcji. To przypomina, że zmieniają się konwencje, zmieniają się media i także nowe reprezentacje powstania w kulturze będą z nimi korespondować lub wprost się w nie wpisywać. I mimo że te przemiany wydają się naturalnie korespondować z traktowaniem powstania jako lajfstajlu, być może warto powalczyć o krytyczne wykorzystanie także tych narzędzi.

I jako przygoda stało się nie warszawskie, a ogólnopolskie? Jest tak uniwersalne, że można absurdalnie bawić się w rekonstrukcje walk powstańczych i budować barykady, na przykład, we Wrocławiu?

To dla mnie nie jest absurdalne. Powstanie miało od początku ten uniwersalny wymiar, było elementem potencjalnie ogólnopolskiej tożsamości opartej na oporze przeciwko zaborcom i okupantom. Potencjał był obecny, dziś powstanie ogólnopolskie już stało się ciałem. I elementem tradycji.

To dla mnie wcale nie takie oczywiste. Powstanie działo się w konkretnym miejscu, w rzeczywistości konkretnego miasta. Nie tylko z jego urbanistyką i topografią, ale też tożsamością, historią i pamięcią, które przynależą do Warszawy – do powstańców i powstanek, ich rodzin, tych którzy tu przyjechali. Zawsze, gdy nie mieszkałem jeszcze w stolicy, wydawało mi się ekskluzywnie warszawskie i nie wyobrażałem sobie świętującej je, dajmy na to, wielkopolskiej wsi. Teraz we Wrocławiu widzę powstańcze symbole na murach.

Powstanie ma w sobie dwa najważniejsze elementy, które tworzą tożsamość nowoczesnego narodu – heroizm i martyrologię. Po prostu. Te wymiary są ważne nie tylko dla Polski, ale każdego dziś państwa narodowego. Choć w każdym te komponenty są wymieszane w różnych proporcjach, nie możemy wyobrazić sobie narodowej mitologii bez nich obu.

I co takie „uniwersalne” powstanie wobec tego znaczy? Bo jeśli kończymy na tym, że heroizm i walka są dobre, to znowu jest to dla mnie opowieść jednoznaczna i niespecjalnie głęboka.

Odpowiem ci tak. Warszawski ratusz wypuścił pamiątkową torbę z okazji obchodów rocznicy. Na torbie są daty 1944, 1989 i 2014 – to ewidentna próba budowania ciągłości, wpisania jakoś powstania warszawskiego we współczesność. Ale jest też kościół Zbawiciela i tęcza, która kojarzy się naturalnie z tęczą na placu Zbawiciela. Na to prawica się oczywiście oburza – i mówi, że powstańcy nie walczyli przecież o prawa gejów i lesbijek. Tak naprawdę jednak, wcale nie jest tak, jak by sobie tego dzisiejsza oburzona i tak przejęta powstaniem prawica życzyła. Walczący byli grupą bardzo zróżnicowaną, reprezentowali też szerokie spektrum polityczne. Wielu z nich walczyło w imię ideałów wolności i równości. To, że dziś pamięć o tej walce dalej może być tak ważną kwestią tożsamościową, pokazuje jak wielka jest stawka. Dziś militarystyczny nacjonalizm przesłania nam uniwersalistyczne wątki powstania, ale ważne jest, byśmy słusznie krytykując nacjonalizm i militaryzm, nie odrzucili zarazem doświadczeń wspólnoty i braterstwa, o których pisał Strzelecki. Jestem przekonany, że to lewica ma dziś klucz do „utraconego skarbu” powstania warszawskiego.

Spór o powstanie trwa nadal, i nigdy nie przestaje być sporem o to – a tego tak naprawdę zawsze dotyczył – w jakiej Polsce chcemy dziś żyć.

1 sierpnia 2014

Czytaj także:

Stanisław Likiernik, Jedyna sensowna rzecz w konspiracji to było nauczanie podziemne. Fragmenty książki „Made in Poland”

Jan M. Ciechanowski, Powstanie odniosło odwrotny skutek, niż zamierzano

Lidia Ciołkoszowa, Powstańcze obrachunki

Wojciech Worotyński, O żołnierzach, którzy nie chcieli walczyć w powstaniu

Michał Sutowski, Samobójczy szał nie zasługuje na tkliwość

Weronika Grzebalska, Oddajmy powstanie kobietom, cywilom i Żydom

Barbara Engelking, Dariusz Libionka, Żydzi w powstańczej Warszawie

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Jakub Dymek
Jakub Dymek
publicysta, komentator polityczny
Kulturoznawca, dziennikarz, publicysta. Absolwent MISH na Uniwersytecie Wrocławskim, studiował Gender Studies w IBL PAN i nauki polityczne na Uniwersytecie Północnej Karoliny w USA. Publikował m.in w magazynie "Dissent", "Rzeczpospolitej", "Dzienniku Gazecie Prawnej", "Tygodniku Powszechnym", Dwutygodniku, gazecie.pl. Za publikacje o tajnych więzieniach CIA w Polsce nominowany do nagrody dziennikarskiej Grand Press. 27 listopada 2017 r. Krytyka Polityczna zawiesiła z nim współpracę.
Zamknij