Historia

Polityka historyczna, czyli kto zabił Laurę Palmer? [rozmowa z Piotrem Osęką]

Z Piotrem Osęką o tym, jak historia obsługuje bieżący konflikt polityczny, rozmawia Jakub Dymek.

Jakub Dymek: Mieliśmy w minionym roku prawdziwą eksplozję nowych sposobów publicznego przeżywania historii: od koszulek, płyt i pościeli z „żołnierzami wyklętymi” po smoleński apel poległych przy okazji rocznicy wybuchu powstania warszawskiego. Co w Polsce dzieje się z pamięcią historyczną?

Dr hab. Piotr Osęka: Jak to często w historii bywa: nałożyły się na siebie różne procesy. Nie ma jednego algorytmu, który tłumaczyłby wszystkie te rzeczy. Jednak ogólnie rzecz ujmując, można powiedzieć, że to, co się w Polsce rozgrywa, nie jest wynikiem jakichś historycznych podziałów, lecz odwrotnie: to historyczne podziały są wynikiem politycznego konfliktu.

Weźmy wspomniany apel smoleński. Smoleńsk jest treścią najważniejszego mitu PiS-u: zamachu lub przynajmniej niewyjaśnionej katastrofy. Politycy PiS-u bardzo dobrze opanowali język postmodernistyczny: niedopowiedzenia, rozmyte znaczenia, niejasna symbolika. Opowiedziana w tym języku katastrofa smoleńska staje się polskim Miasteczkiem Twin Peaks: co stało się z Laurą Palmer, do końca nie wiemy i pewnie nigdy się nie dowiemy.

Chyba, że z zapowiadanej przez Davida Lyncha kontynuacji…

Może, jednak w przypadku Smoleńska mit opiera się właśnie na tym, żebyśmy się nigdy nie dowiedzieli. Antoni Macierewicz postawił wszystko na tę kartę.

No dobrze, ale ciągle nie rozumiem, w jaki sposób to, kto kim był w historii, ma wynikać z tego, kim kto jest dziś?

Sztandarowy pomysł PiS-u dotyczy wymiany elit. A to potrzebuje uzasadnienia, które podsuwać ma właśnie historia. Nie ma tu danych, obserwacji, wniosków z analizy. Nie mówi się o konieczności wymiany elit w kontekście na przykład tego, że mamy większą korupcję albo gorsze uniwersytety niż gdzie indziej. Nie, chodzi o to, że elita jest zła, bo wyrasta ze złych korzeni. Tu się rodzi nowy mit.

„Żołnierze wyklęci” pełnią w tym micie niezwykłą rolę, bo pozwalają ominąć całą historię PRL-u. Siedzieli w lesie, wychodzili i zabijali UB-eków. To nie są ludzie, którzy siedzieli na dziedzińcu uniwersytetu w 1968 i coś tam sobie skandowali, a już na pewno nie ci, którzy w 1989 roku usiedli do Okrągłego Stołu. Nie wiadomo, co prawda do końca, jak w realiach takiej legendy Jarosław Kaczyński chce wybrnąć z tego, że sam również przy Okrągłym Stole siedział (dodajmy, że jego brat spotykał się w Magdalence z Kiszczakiem, choć, pewnie jak Bill Clinton: „się nie zaciągał”), jednak różnego rodzaju niespójności zasadniczo mitowi nie szkodzą – bo mit jest dla wyznawców.

Dziś w tym micie wracamy do II Rzeczpospolitej, do prawdziwych elit – nie tych narzuconych przez Sowietów – żeby już więcej „resortowe dzieci” nie dziedziczyły nienależnej im pozycji. Bo dzisiejsze elity, drodzy państwo, to przecież po prostu uzurpatorzy! Ci profesorowie, ci politycy są w prostej linii spadkobiercami i kontynuatorami UB – innymi słowy: w dzisiejszej Polsce „trzecie pokolenie UB walczy z trzecim pokoleniem partyzantów”. Prawicowi publicyści, a zwłaszcza blogerzy, wciąż powtarzają ten zwrot.

Rozumiem, że „żołnierze wyklęci” poza uzasadnieniem dla operacji wymiany elit służą też temu, żeby podmienić dostępne wzorce oporu. A wzorce oporu wobec władzy w Polsce to, jak wiemy, wzorce patriotymu. Żałosna i skompromitowana na ich tle ma się wydać idea oporu pokojowego, negocjacji, opozycji demokratycznej…

Prawdziwa opozycja to taka, która strzela – tak to wygląda w tej wersji, jaka dziś coraz częściej jest oficjalna.

Prawdziwa opozycja to taka, która strzela – tak to wygląda w tej wersji, jaka dziś coraz częściej jest oficjalna. Zauważmy, że mimo wyjątkowo brutalnego języka sporu politycznego, dziś przemoc w polityce to odizolowane incydenty. A w II RP była to codzienność: przychodziła bojówka i rozbijała wiec PPS-u. Albo odwrotnie: przychodzili PPS-owcy i rozbijali wiec ONR-u. Dziś nie ma tego rodzaju przemocy.

Na razie.

Jako historyk nie wiem, co będzie. Nie stwierdzę, że wszystko wprost do tego zmierza. Ale są rzeczy, które należy obserwować z uwagą. Kult broni palnej na przykład. Jest środowisko ludzi, którzy bardzo by chcieli, żeby było u nas jak w Ameryce i żeby każdy facet miał spluwę. Te poglądy funkcjonują często w pakiecie, to znaczy istnieje korelacja między stosunkiem do mitów historycznych – np. „żołnierzy wyklętych” – i prawem do posiadania broni. Ci, którzy uważają, że partyzanci stanowią wzór walki ze złym państwem, najprawdopodobniej również uważają, że dzisiejszą formą zniewolenia i systemowej opresji jest to, że „lewackie” państwo ogranicza naturalne prawo obywatela do zastrzelenia innego obywatela.

W filmie Historia Roja jest taka scena, kiedy młodzież w czerwonych chustach jest wykpiwana i wygwizdywana. To oczywiście banalna metafora „właściwego” stosunku do tamtych czasów – przyzwoity człowiek robić czegokolwiek dla powojennej Polski-nie-Polski nie mógł. Patrioci siedzieli w lesie. No, ale jak daleko można w to iść? Jeśli tylko las i strzelanie było słuszne, to tacy rodzice braci Kaczyńskich na przykład powinni być w tej narracji zaliczeni do zdrajców i kolaborantów – budowali Warszawę i pracowali w jej instytucjach zaraz po wojnie.

Z punktu widzenia tej opowieści o moralnych powojennych obowiązkach i partyzantce, owszem – rodzice braci Kaczyńskich byli zdrajcami albo kolaborantami. Ale pytasz o relację między mitem i tak zwaną prawdą historyczną, a tu ujawnia się jeszcze jedna płaszczyzna. Otóż powiedzmy sobie otwarcie, że z punktu widzenia prawdy historycznej nie ma czegoś takiego, jak „żołnierze wyklęci”. To jest konstrukt czysto mitologiczny. Była Armia Krajowa, był Narodowe Zrzeszenie Wojskowe, były Narodowe Siły Zbrojne…

„Żołnierze wyklęci” zostali stworzeni w latach 90., jako wyobrażenie o tym, jak wyglądała powojenna partyzantka.

„Żołnierze wyklęci” zostali stworzeni w latach 90., jako wyobrażenie o tym, jak wyglądała powojenna partyzantka. Faktycznie niewiele wiemy o naturze tej partyzantki. Ci, którzy zajmują się tym fenomenem, nie trudnią się badaniem, lecz gloryfikowaniem. Jak się popadnie w taki aksjomat „antykomunizm-patriotyzm-krzyż i orzeł biały”, to niewiele można się dowiedzieć, o realnych motywacjach, ideologii i modelu działania. Fanatycy „żołnierzy wyklętych” najchętniej piszą „historię” opartą na kilku faktach – gdzie jaki oddział się przemieścił i z jakim oddziałem KBW walczył – dorabiając do tego sporą warstwę myślenia życzeniowego.

A co wiemy?

Że ci żołnierze nie posłuchali rozkazu. Rozkazem rozwiązana została Armia Krajowa, a Wolność i Niezawisłość miało być organizacją polityczną. Jej przywódcy wyraźnie sprzeciwiali się idei zbrojnego oporu. Jeśli jeszcze dodatkowo pogrzebie się w źródłach, można dowiedzieć się dość paskudnych rzeczy o tym, jak wyglądała ta walka partyzancka. Były walki z oddziałami UB i KBW, ale celem był też miejscowy geodeta, który miał dzielić grunty pod reformę rolną, albo sekretarz PPR-u. Ci ludzie nie mieli broni. Czy należało ich zabijać? Dyskusyjne, by nie powiedzieć ostrzej.

Mamy też ulotki grup partyzanckich powstałych po rozwiązaniu AK i treść tych ulotek jest po prostu straszna. Dominuje w nich po prostu antysemityzm: Żydzi sprowadzają komunizm, Żydzi to, Żydzi tamto… Wygląda to trochę jak Twitter tamtych czasów: pojedyncze zdania, prosta narracja, wiszące w powietrzu slogany. Wśród tej powojennej partyzantki mamy sporo zbrodni antyżydowskich, a także antylitewskich, antybiałoruskich, antyukraińskich. „Ogień” ma sporo na sumieniu. Sprawa „Burego” też jest znana. Im bardziej wnika się w historię tych oddziałów, tym więcej można odnaleźć szkieletów w szafie.

Łupaszka?

Tak samo. Możemy o tym rozmawiać, ale ilekroć się taką rozmowę rozpoczyna, to wstaje jakiś obrońca „żołnierzy wyklętych” i odpowiada, że oni żadnych Żydów nie zabijali, tylko ubeków. No i co poradzić na to, że wszyscy Żydzi byli ubekami? A tak w ogóle, to na pewno nie był oddział NSZ, tylko prowokacja UB. A pogrom w Parczewie to wcale nie był pogrom, bo akurat tam to się Żydom należało. Obiegowy zestaw faktów jest tak dobrany, aby świadczył na rzecz „żołnierzy wyklętych”.

Oczywiście należy odnotować, że historie tych chłopaków z podziemia są niejednokrotnie dramatyczne i niejednoznaczne. Po pierwsze, bardzo często sami komuniści spychali ich do tego podziemia. NKWD masowo aresztowało byłych akowców, także tych, którzy po rozwiązaniu swojego oddziału wrócili do domów. No i trzeba pamiętać, że często ci żołnierze poza partyzantką nic innego nie umieli. Przez pięć lat siedzieli w lesie, więc umieli siedzieć w lesie i strzelać. A teraz co? Mają iść na kompromisy? Mają wyrzec się swojej poprzedniej tożsamości i ją ukryć? Po drugie, komuniści ich odpychają, nie mają gwarancji, że w ogóle ktoś im umożliwi normalne uczestnictwo w powojennym życiu. Są pułki KBW, które ich ścigają po całym kraju. Niektórzy nie mają wyjścia…

A co z tego wynika dla konfliktu mitu z rzeczywistością dziś?

Delegitymizuje się całą tradycję, którą nazywamy opozycją demokratyczną w PRL-u. Tradycję pisania i wydawania książek w podziemiu, organicznej pracy u podstaw. Istotą ówczesnej opozycji, którą dziś wymazujemy, był opór non-violence. Panowała zasadnicza zgoda co do tego, że nie ma miejsca na walkę zbrojną.

Panowała zasadnicza zgoda co do tego, że nie ma miejsca na walkę zbrojną.

A teraz się okazuje, że to było złe. Choć za tą myślą, że jedynie walka „wyklętych” była słuszna, nie idzie zastanowienie się nad tym, co było później? Macierewicz mówi, że dla niego liczyła się przede wszystkim walka o niepodległość. Cóż, jakimś trafem Macierewicz nie organizował magazynów z bronią, tylko – podobnie jak Michnik i Kuroń – chciał rozmawiać z robotnikami, których spotyka bezprawie.

Można unieważnić lub sfalsyfikować własną biografię, żeby pasowała do mitu na dzisiejszy użytek?

Tak! To zresztą bardzo częsty zabieg wśród polityków.

Dlaczego tradycja opozycji demokratycznej nie jest tak atrakcyjna? Nie ma w niej nic, co mogłoby cieszyć się podobnym wzięciem, co „wyklęci”?

Niestety wojna chyba zawsze będzie bardziej komiksowa. Historia opozycji demokratycznej w Polsce jest wyjątkowo trudna i dojrzała. To jest historia dla dorosłych. A pół-legenda o „wyklętych” chłopakach w lesie, którzy pewnej nocy wymknęli się i zastrzelili pułkownika UB, to opowieść dla nastolatków. Komu sprzedasz opowieść o tym, że kiedyś ludzie drukowali ulotki? Ulotki to jest dla dzisiejszych nastolatków coś, co im wciska ktoś do ręki na ulicy. Siedzenie z powielaczem w piwnicy jest zaś mniej stymulującą fantazją niż ta o siedzeniu z karabinem w okopie albo w zasadzce.

A 80 milionów?

Świetny przykład tego, jak działają polityczne podziały. Gdyby Pinior w sobie odkrył „prawdziwego Polaka” i wstąpił do PiS-u, to by się okazało, że jest bezpośrednim spadkobiercą „żołnierzy wyklętych”, a wyprowadzenie 80 milionów z kont Solidarności było akcją na miarę rozbicia kieleckiego aresztu. Ale ponieważ Pinior do PiS-u nie przystał, to z pamięci znika. Podobnie, gdyby Niesiołowski był w PiS-ie, to jego próbę wysadzenia pomnika Lenina mielibyśmy na sztandarach, ale że jest przeciwko, to okazuje się, że kapował w śledztwie. I tak wygląda ta opowieść.

„Hakerzy z Solidarności”, którzy przechwycili sygnał Dziennika Telewizyjnego, żeby nadać opozycyjny komunikat? Kobiety „Solidarności”? Nic nam po tym?

Jakoś nie zostało to podchwycone oddolnie. A autentyczne zainteresowanie partyzantką zostało sprawnie skanalizowane przez jedną opcję polityczną. Platforma nie miała ambicji, żeby namawiać rekonstruktorów do inscenizowania działań KOR-u czy odtwarzania obrad Okrągłego Stołu. Zresztą po co? Siedzą, gadają, spierają się o szczegóły. Jak to ma trafić do widowni wychowanej na dobrych, współczesnych filmach akcji, zmontowanych jak teledyski z szybkimi ujęciami i rytmem. Do tego już prędzej nadawało się powstanie…

…i dlatego z powstaniem są klocki.

…a nie ma klocków z powielaczem ani ze zbieraniem podpisów pod listem otwartym. Dziś wystarczy wejść na stronę petycje.pl, wtedy trzeba było uważać na każdym kroku. To była wielka sztuka i odwaga nawet czterdzieści podpisów zebrać! Dziś trudno to sprzedać w postaci zrozumiałej dla kilkulatka. A klocki z powstaniem, owszem można.

Do tego dochodzi ogólnie infantylne podejście do historii, wypływające ze spiskowej interpretacji dziejów, które zakłada, że intencje równają się skutkom, a wszystkie faktyczne przyczyny tego, co się dzieje, i tak są ukryte. Stąd bierze się choćby ekscytacja zbiorem zastrzeżonym IPN. Dzięki takiemu podejściu można utrzymywać, że wszystko jest inaczej, niż się „mainstreamowi” wydaje i już zaraz, za chwileczkę okaże się, kto był zdrajcą. A i tak przecież od początku wiadomo, na czyją zdradę mają się znaleźć ostateczne i niepodważalne dowody.

Wróciłem niedawno z Sarajewa, gdzie w muzeum historycznym główną wystawą jest niezmiennie ekspozycja poświęcona życiu codziennemu w oblężonym Sarajewie w latach 1992–1993. Uderzyła mnie absolutna antyheroiczność tej opowieści: nikt nie udaje, że jedzenie konserw z amerykańskich darów, ogrzewanie się przy piecyku-kozie, uciekanie przed snajperami czy kolejki po wodę były fascynującą, bohaterską przygodą. Może ludziom trudniej wciskać mity o „pozytywnych aspektach” wojny, gdy ją pamiętają?

Naszym szczęściem jest to, że okropieństwa wojny mamy za sobą na tyle daleko, że trochę się już o nich pozapominało. Widzowie Muzeum Powstania Warszawskiego w większości nie wiedzą, jak ono wyglądało, ale kiedy moja mama, która była ośmioletnią dziewczynką w czasie powstania, poszła do muzeum, to wyszła stamtąd wściekła. Powiedziała, że z powstania, które było dla niej wielkim koszmarem, zrobiono opowieść o fajnej przygodzie.

Powiedziała, że z powstania, które było dla niej wielkim koszmarem, zrobiono opowieść o fajnej przygodzie.

Powstanie też nie ma jednej historii. Powstanie składa się z sierpnia, kiedyśmy wygrywali, i września, kiedyśmy przegrywali. W sierpniu jeszcze było się z czego cieszyć, we wrześniu jednak ludzie już tylko siedzieli w piwnicach i klęli na Armię Krajową, co jej się powstania zachciało. Ta druga historia jest tą, o której nie chcemy pamiętać. To nie była duma mimo klęski – to była wściekłość, nieopisany żal i rozgoryczenie. Ludzie najchętniej rozszarpaliby tego Bora-Komorowskiego. I o tym w Muzeum oczywiście nie wiele się nie dowiemy, bo to ma być historia o bohaterstwie i ku pokrzepieniu, a nie krytyczna.

Szukając w historii przykładów na takie heroizowanie dziejów, na budowanie mitów, dojdziemy do moczarowców i ich Czterech pancernych i psa. I tu, i tu są dzielni mężczyźni, podejmujący jedynie słuszne i owocujące zasłużoną chwałą decyzje – nie ma za to miejsca na cierpienie i wątpliwości. W latach 60. „patriotyczni” publicyści związani z MSW (nazywano ich wtedy „ułanami rakowieckimi”) zwalczali krytyczny stosunek do narodowej historii jako przejaw „kosmopolityzmu”. Dzisiaj nazywa się to „pedagogika wstydu”, chociaż słowo „kosmopolityzm” rozumiane jako polityczna inwektywa też wraca do łask.

W latach 60. obradowano nad hasłem „obozy koncentracyjne” przy okazji prac nad treścią Wielkiej Encyklopedii PWN. Problemem było, że niewystarczająco uwypuklono polskie cierpienie, polski heroizm, polskie męczeństwo. PZPR-owski beton chciał pokazać, że nas naziści mordowali bardziej. A zwłaszcza bardziej niż Żydów!

Witold Kula, wybitny historyk gospodarki, w swoich dziennikach z latach 60. zanotował, że kiedyś Żydom zazdrościło się koneksji, kontaktów i pieniędzy, a dziś zazdrości się im pieców.

Czymś, co dodatkowo upodabnia politykę historyczną PiS-u do polityki historycznej różnych ekip rządzących PRL-em, jest próba zbudowania opowieści po pierwsze legitymizującej władzę, ale po drugie – opowieści z zakończeniem i to szczęśliwym. To taka wizja, że narodowe dzieje wreszcie się dopełniły: „Ludzie cierpieli, wykrawiali się i poświęcali po coś. Po to, żebyśmy z tego cierpienia wykuli się my. My!”. Komuniści myśleli identycznie

Rozmawiamy w dniu, gdy mija 500 dni oblężenia syryjskiego Aleppo. Na próżno chyba jednak oczekiwać, żeby społeczeństwo, które z taką nonszalancją zbywa nawet większość własnych cywilnych ofiar, które karmi się heroizmem dopisywanym do głodu i gwałtu post factum, znalazło w sobie zrozumienie dla dzisiejszych ofiar wojny?

Jak się patrzy na zdjęcia Aleppo, to…

Wygląda jak Warszawa?

Jak Warszawa pod koniec 1944 roku – zrujnowana, gdzie ludzie żyją, jak szczury.

A na to nakłada się jeszcze dyskurs o uchodźcach, który tylko skrywa to, co naprawdę kipi wewnątrz. Ale to chyba już trochę inna historia.

Piotr Osękahistoryk, profesor nadzwyczajny w Instytucie Studiów Politycznych PAN. Specjalizuje się w historii PRL, a także dziejach propagandy XX w.

Gumbrecht-Latencja

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Jakub Dymek
Jakub Dymek
publicysta, komentator polityczny
Kulturoznawca, dziennikarz, publicysta. Absolwent MISH na Uniwersytecie Wrocławskim, studiował Gender Studies w IBL PAN i nauki polityczne na Uniwersytecie Północnej Karoliny w USA. Publikował m.in w magazynie "Dissent", "Rzeczpospolitej", "Dzienniku Gazecie Prawnej", "Tygodniku Powszechnym", Dwutygodniku, gazecie.pl. Za publikacje o tajnych więzieniach CIA w Polsce nominowany do nagrody dziennikarskiej Grand Press. 27 listopada 2017 r. Krytyka Polityczna zawiesiła z nim współpracę.
Zamknij