Film, Weekend

„Znachor” i ożywczy powiew nowoczesności

Nie ukrywam, że irytuje mnie przedstawianie osób historycznych w taki sposób, jakby różniły nas od nich jedynie stroje i poziom higieny jamy ustnej. W licznych filmach kostiumowych, ekranizacjach czy też nie spotkać możemy współczesnych bohaterów przebranych tylko w stroje z epoki.

27 września na Netflixa trafił film, którego tytuł zna każdy Polak i Polka, którzy kiedykolwiek oglądali telewizję w święta. Znachor w reżyserii Michała Gazdy, na serwisie streamingowym po angielsku zatytułowany Forgotten Love, to trzecia już ekranizacja powieści Tadeusza Dołęgi-Mostowicza z 1937 roku.

Pierwsza pojawiła się w latach 30., druga zaś to kultowy film Jerzego Hoffmana z 1981 roku, z Jerzym Bińczyckim w roli głównej. Fabułę znamy doskonale (w moim przypadku akcję wielokrotnie oglądaną na ekranie wspomaga zawsze narracja z offu mojej babci, która upewnia się, że dobrze zrozumiałam kolejność wydarzeń). Znany chirurg warszawski, profesor Rafał Wilczur, w wyniku odejścia żony i córki oraz wypadku traci pamięć, błąka się latami po mazowieckiej wsi, lecząc siłą instynktu zaniedbanych zdrowotnie chłopów. W końcu, w wyniku zbiegu okoliczności, ma okazję uratować życie swojej cudem odnalezionej córce, za co trafia do więzienia, bo państwo polskie potępia znachorstwo. Proces sądowy o nielegalne leczenie i kradzież narzędzi medycznych przerwany zostaje niespodziewanie przez odkrycia – córka rozpoznaje ojca, ojciec córkę, środowisko medyczne zaginionego profesora, i wszyscy żyją długo i szczęśliwie.

„Chłopi” i chłopi, czyli najsłabsza Gdynia od lat

„Znachor” na miarę naszych czasów

Niech nie zwiedzie was lekko żartobliwy ton. Znachor, zarówno film, jak i książka, to dzieła doskonałe w swoim gatunku, czyli melodramacie. Są wzruszenia, niespodziewane zbiegi okoliczności, wielkie emocje, spotkania po latach, zakazana miłość, pomylone tożsamości. Wszystko tak, jak być powinno. Nową ekranizację z 2023 roku także ogląda się świetnie. Leszek Lichota w roli Antoniego Kosiby/Rafała Wilczura jest empatyczny, dobry oraz bardzo atrakcyjny, córka Marysia (Maria Kowalska) jest inteligentna, sprawiedliwa i odważna, a Zośka (czyli Zonia) zagrana przez Annę Szymańczyk błyszczy najjaśniej i zasługuje na wszystkie dobre rzeczy – prosperujący młyn, nowy wóz ze sprawnym kołem oraz miłość wieczną i pożądanie profesora Wilczura. Na szczęście wszystko to dostaje.

I tu właśnie tkwi problem.

Nowa ekranizacja Znachora to dzieło na miarę swoich czasów i między innymi dlatego tak dobrze się je ogląda. A że żyjemy w 2023 roku, a nie w 1937, rodzi to szereg komplikacji. Bohaterki powieści (i w dużej mierze pierwszej ekranizacji) to kobiety, których charakter koresponduje z czasami, w których toczy się akcja, czyli polskim międzywojniem. Marysia, choć prawa i niewinna, to po prostu pobożna panienka wychowana na wsi, która codziennie rano chodzi do kościoła na mszę i której nieludzko imponuje hrabia Leszek Czyński, lokalny szlachcic, który kłania jej się nisko, daje kwiaty oraz zaprasza na przejażdżkę na motocyklu. Zośka (Zonia) to wdowa po średnim synu Prokopa, właściciela młyna. Jest prostolinijną, pracowitą chłopką, imponuje jej Antoni Kosiba (a nawet daje mu do zrozumienia, że chętnie by za niego wyszła), ale doskonale zna swoje miejsce w szeregu i poddaje się woli mężczyzn, od których jest zależna, a do których należy młyn – Prokopa i jego syna Wasila.

Marysia zapisuje się do PPS

Współcześnie coraz rzadziej chcemy oglądać i czytać historie, w których kobiety nie mają zbyt wiele do powiedzenia, a ich rola sprowadza się do cierpienia, tęsknoty za ukochanym lub być może otarcia łzy za ojczyznę. Dlatego też Marysia przechodzi całkowitą przemianę. W nowej ekranizacji to prawdziwa emancypantka.

Po śmierci matki i przybranego ojca postanawia iść na studia medyczne, a żeby zarobić na wyjazd do Warszawy, podejmuje pracę jako kelnerka w karczmie prowadzonej przez Żyda Rosensteina i jego córkę Rutę. O ile jeszcze wątek studiów jest prawdopodobny, ponieważ okres międzywojenny to czas dużego napływu studentek na nowo dostępne dla nich uniwersytety, o tyle wartości wyznawane przez Marysię wydają się bardzo nowoczesne. Ta wychowana w inteligencko-ziemiańskiej (choć zubożałej) rodzinie polska katoliczka nie ma w wieku osiemnastu lat żadnego problemu, by zatrudnić się w żydowskim przedsiębiorstwie i podawać zmrożoną wódkę pijanym chłopom. Co więcej, na uwagę Zenka, że nie będzie się umawiał „z jakąś Żydówką”, odgryza się „a ty kto niby jesteś? Cham!”. Tak jakby w 1937 roku powszechny antysemityzm, także, a może szczególnie na wsi, w ogóle nie istniał i nie słyszała o nim ani Marysia, ani nikt inny. Jej zatrudnienie nie budzi niczyjego zdziwienia ani protestów, nawet jej przyjaciela Michała, lokalnego chłopa.

Pamiętajmy o Jane Austen, przecież stamtąd przyszliśmy. Wyznania fanki

Marysia jest nie tylko wolna od antysemickich uprzedzeń, ale także doskonale uświadomiona klasowo. Pogardza młodym hrabią Leszkiem Czyńskim, wyśmiewa jego pańskie maniery, wpada rozjuszona do pałacu Czyńskich, by wymusić na nich opiekę nad Michałem, który miał wypadek w ich tartaku. Na uwagę Leszka, że hrabiemu nie przystoi pracować w barze, zrywa z nim znajomość, ponieważ jest to wyraz jego bufonady i pogardy wobec klasy pracującej (z którą ona się zagadkowo utożsamia).

Leszek, by odzyskać szacunek Marysi, zatrudnia się na cały dzień w charakterze kelnera w karczmie Rosensteina. I znowu, choć chłopi traktują to jako żart i na prawie karnawału poganiają Leszka z przynoszeniem alkoholu, ostatecznie wydaje się to doskonałym zadośćuczynieniem, a rozbawiony Rosenstein (który zgodził się na taką pokutę) rzuca do Marysi – „biegnij za nim! On cię kocha!”.

Oczywiście, partie socjalistyczne, ideały równości klasowej i propozycje rozliczania szlachty z jej wyzysku wobec chłopów jak najbardziej istniały w latach 30. XX wieku. Nie znaczy to jednak, że usłyszałaby o nich Marysia, wychowana w leśniczówce, zapewne bez kontaktu z PPS, uczona pianina, francuskiego i codziennie chodząca do kościoła.

Zdumienie budzi też seksualna wolność, zarówno Marysi, jak i Zośki. O ile w przypadku Zośki jest to nieco bardziej zrozumiałe – kobieta jest starszą wdową, Kosiba częściowo pracuje w jej młynie jako parobek, ich relacja jest łatwiejsza do ukrycia, a Zośka ma wysoką pozycję we wsi – o tyle działanie Marysi wydaje się aktem wprost samobójczym. Ta samotna, bardzo młoda kobieta, sierota, która nie ma żadnego wsparcia w rodzinie ani przyjaciołach (nie licząc Michała), już i tak znajduje się w trudnej pozycji jako barmanka. To zawód powszechnie wówczas kojarzony z rozwiązłością, kobiety pracujące w barach musiały mierzyć się zarówno z podejrzliwością społeczności, jak i licznymi propozycjami seksualnymi, molestowaniem i przemocą seksualną. Opinia o Marysi powinna i tak być niska, ponieważ pracuje w żydowskim barze, co mogło być postrzegane jako ogromna transgresja; natomiast jej decyzja, by uprawiać seks przedmałżeński z hrabią Czyńskim, mogła mieć absolutnie katastrofalne skutki dla jej pozycji we wsi. W przypadku kobiety o tak słabej pozycji nawet podejrzenie zaowocowałoby ostracyzmem, możliwą utratą pracy, wynajmowanego mieszkania, wszelkich perspektyw.

Nowoczesne kobiety w nienowoczesnych dekoracjach

Taka zmiana w charakterze Marysi i Zośki jest jednak zrozumiała.

Jeśli mamy jako współcześni widzowie utożsamiać się z bohaterami historycznymi (nawet fikcyjnymi, jak w Znachorze), muszą oni odzwierciedlać nasze wartości, a nie te, które powszechne były w czasach, z których pochodzą. Antysemityzm, klasizm, rasizm i mizoginia to niekoniecznie cechy, które chcemy widzieć w bohaterach pozytywnych. I dobrze. Prowadzi to jednak do skomplikowanego pytania – w jaki sposób tworzyć dziś postaci, by funkcjonowały w zgodzie z historycznymi realiami i naszym współczesnym sumieniem?

„Biegasz jak dziewczyna”. Jak zniechęciliśmy grzeczne dziewczynki do sportu

Nie ukrywam, że irytuje mnie przedstawianie osób historycznych w taki sposób, jakby różniły nas od nich jedynie stroje i poziom higieny jamy ustnej. W licznych filmach kostiumowych, ekranizacjach czy też nie spotkać możemy współczesnych bohaterów przebranych tylko w stroje z epoki. Zdarzają się średniowieczni rycerze walczący o demokrację (jak Robin Hood Ridleya Scotta) czy heroiny z czasów minionych, które ze wstrętem odrzucają noszenie sukienek, gorsetów i ścinają włosy, by pokazać swoją niezależność. W ostatnich latach szczególnie dobrze zilustrowała ten proces Ania Shirley, która w Netflixowej ekranizacji Ania, nie Anna z 2017 roku bez mrugnięcia okiem przyjmuje koncepcje homoseksualizmu, transpłciowości i „imprez queer”, mimo że jest wychowaną w surowych protestanckich warunkach na kanadyjskiej wsi panienką, a akcja serialu toczy się w 1890 roku.

Takie traktowanie historii jest być może wygodne, ale nieprawdziwe. Różnimy się od naszych przodków sposobem patrzenia na świat i tym, co uznajemy za normę etyczną. Kiedyś inaczej rozumiano, co to znaczy być dobrym rodzicem, małżonkiem, człowiekiem. Im dalej w przeszłość, tym różnica większa.

Nie zmienia to jednak faktu, że w każdych czasach istniały jednostki, których poglądy wychodziły daleko poza ówczesną normę. To od nich rozpoczynały się wszelkie ruchy zmierzające do wprowadzenia sprawiedliwości społecznej. Jednak na każdą Mary Wollstonecraft, która w 1792 roku napisała Wołanie o prawa kobiety i nazywana była przez ówczesnych „hieną w spódnicy”, przypadały tysiące kobiet, którym do głowy nie przychodziło kwestionowanie autorytetu ojca, męża i księdza. Na każdego Samuela Sewalla, który w 1700 roku napisał Sprzedaż Józefa, pierwszy antyniewolniczy pamflet, przytoczyć można tysiące osób, które pisały, że niewolnictwo (i pańszczyzna, i segregacja, i ograniczenie praw wyborczych i edukacyjnych do białych, zamożnych mężczyzn) to po prostu prawo naturalne, które zawsze było i zawsze będzie, nie ma się co unosić i należy po prostu robić swoje.

O co chodzi w sporze o tantiemy z Netflixem?

Niemniej jednak takie jednostki istniały i historia zapamiętała ich bardzo wiele. A skoro tak, to może w przeszłości każdy mógł być jak Mary Wollstonecraft i Samuel Sewall, gdyby tylko im się chciało? Może warto opowiadać tylko o takich ludziach i takie cechy nadawać historycznym bohaterom fikcyjnym?

Jak daleko zaszliśmy

Nie wydaje mi się.

O ile rozumiem intencję takiego przedstawiania historii, o tyle jest to nie tylko niezgodne z prawdą, ale też chybione. Skupienie się bowiem jedynie na jednostkach wybitnych czy obdarzonych ponadprzeciętną, wyprzedzającą ich czasy wrażliwością społeczną daje nam do zrozumienia, że w czasach historycznych ludzie byli rasistami, mizoginami czy klasistami tylko dlatego, że nie chciało im się bardziej postarać i przestać nimi być.

Takie pokazywanie historii ignoruje zaś zupełnie kwestię systemowego wykluczenia i brutalnie podtrzymywanych norm społecznych, które przedstawiały jednolitą rzeczywistość nie tylko jako jedyną moralną i słuszną, ale w ogóle jedyną istniejącą, a także organizowały ostre sankcje za jej przekroczenie. Jeśli widzowie śledzą na ekranie Russella Crowe’a jako demokratycznego Robina Hooda Scotta czy sojuszniczkę Anię, nie Andzię, albo w ogóle wszyscy bohaterowie danego tekstu kultury wykazują się współczesną empatią i głoszą równościowe, inkluzywne hasła, prawdziwy trud historycznych jednostek zostaje zamazany. Ich osiągnięcia zaś łatwo strywializować i sprowadzić do stwierdzenia, że oczywiście były jakieś uchybienia, ale przecież wszyscy przyzwoici ludzie wiedzieli, jak należy postępować. Pytanie więc tylko, dlaczego prawa grup wykluczonych wprowadzono tak późno w naszej historii.

W tabloidach zawsze najmocniej obrywają kobiety. Tak samo dzisiaj, jak i 150 lat temu

Nie znaczy to oczywiście, że potępiam Marysię, Zośkę oraz Znachora. Wprost przeciwnie! Rozumiem prawa rządzące melodramatem, rozumiem też, że aby melodramat działał, widz czy czytelnik muszą utożsamiać się z bohaterami na poziomie emocjonalnym, bo to ta więź pozwala na zawieszenie niewiary i przełknięcie rozlicznych charakteryzujących ten gatunek nieprawdopodobnych zbiegów okoliczności. Marysia musi być więc dziś socjalistką-emancypantką, a Zośka wyzwoloną seksualnie właścicielką największego biznesu we wsi, która pokrzykuje na hrabinę i dworskiego doktora. I to jest porządku. Dopóki pamiętamy, że prawdziwy obraz polskiej wsi w międzywojniu był dużo biedniejszy, pełen wyzysku, obyczajowo sztywny i naznaczony podejrzliwością wobec „innego” – czy to szalonego włóczęgi, Żyda, czy głoszącej równościowe hasła samotnej kobiety.

A teraz idźcie obejrzeć nowego Znachora i zdecydujcie, czy jesteście gotowi na te dwie sceny erotyczne, które będziecie oglądać przy świątecznym stole razem z babcią.

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Alicja Urbanik-Kopeć
Alicja Urbanik-Kopeć
Doktorka historii kultury
Alicja Urbanik-Kopeć (1990) – badaczka historii literatury i kultury polskiej XIX wieku, obroniła doktorat w Zakładzie Historii Kultury Instytutu Kultury Polskiej UW. Oprócz kulturoznawstwa ukończyła też filologię angielską w ramach Międzywydziałowych Indywidualnych Studiów Humanistycznych UW. Interesuje ją, co dla ówczesnych znaczyła nowoczesność. Pisze o spirytyzmie, wynalazkach, emancypacji i klasie robotniczej. Autorka książek „Anioł w domu, mrówka w fabryce” (Wydawnictwo Krytyki politycznej 2018) „Instrukcja nadużycia. Historia kobiet służących w dziewiętnastowiecznych domach” (Post Factum 2019) i „Chodzić i uśmiechać się wolno każdemu. Praca seksualna w XIX wieku na ziemiach polskich” (Wydawnictwo Krytyki Politycznej 2021).
Zamknij