Film

„Chłopi” i chłopi, czyli najsłabsza Gdynia od lat

„Chłopi”, polski kandydat do Oscara, to dla mnie synonim kiczu dla wiecznie aspirującej klasy średniej, która trzęsie się ze strachu na samą myśl, że ktoś mógłby zarzucić jej niewrażliwość na ponadczasowe piękno Chełmońskiego.

W czasie gdy cała Polska żyła premierą Zielonej granicy, w Gdyni jak co roku odbył się Festiwal Polskich Filmów Fabularnych, na którym demonstracyjna nieobecność filmu Agnieszki Holland niewątpliwie odcisnęła swoje piętno. Ktoś mógłby powiedzieć, że bez Zielonej granicy w konkursie jurorzy nie stali się zakładnikami w politycznej wojnie, a nagrody bardziej przydadzą się filmom, których promocją nie zajmuje się Andrzej Duda.

Z drugiej strony „święto polskiego kina” bez najbardziej dyskutowanego polskiego filmu co najmniej od Kleru to jak Boże Narodzenie bez Kevina samego w domu. Gdynia przestała być dorocznym przeglądem aktualnego stanu naszej kinematografii, stając się zaledwie tym, czym de facto zawsze była: arbitralnym wyborem filmów.

Czy my jesteśmy ludzie dobrzy? [o „Zielonej granicy”]

Towarzyszyło nam wrażenie wybrakowania oraz poczucie, że tętno rodzimego kina bije w tym czasie gdzie indziej. Nie sądziłem też, że powiem to po rozczarowaniu się Pokotem czy Obywatelem Jonesem, ale wierzę – bo wciąż czekam na seans – że nowy film Holland podniósłby znacznie poziom gdyńskiego konkursu. Był on w tym roku najniższy od lat.

To nie jest kraj dla scenarzystów

Gdyby polscy scenarzyści zastrajkowali jak ich amerykańscy koledzy po fachu, w Gdyni trudno byłoby to zauważyć. Scenarzysta wciąż nie jest traktowany jako niezbędny członek ekipy filmowej nawet w kinie gatunkowym. Trudno wyobrazić sobie, żeby reżyser czy aktorka postanowili sami zbudować scenografię, napisać muzykę czy zmontować film. Chętnie jednak biorą się do pisania.

Teoria podkowy [o „Prawym chłopaku”]

Tak jest np. w Imago, inspirowanym biografią matki Leny Góry, która napisała scenariusz wraz z reżyserką, Olgą Chajdas, a następnie wcieliła się w główną bohaterkę. Kiedy telewizja pokazuje Wałęsę zmierzającego do obalenia komuny, rodzina umieszcza Elę w szpitalu psychiatrycznym. Analogia jest czytelna – oto młodsza, kobieca i nieznana twarz buntu lat 80. Gdy wyjdzie z ośrodka, przejmie mikrofon na scenie jakiejś trójmiejskiej speluny, by powtarzać przypadkowe słowa do monotonnego rzężenia gitar.

Byłoby to ożywcze spojrzenie na antysystemowość późnego PRL-u z perspektywy artystycznej bohemy, muzyki zimnej fali czy wreszcie kobiety nieodnajdującej się do końca w patriarchalnej normie, gdyby nagość, dym papierosów i nabita postpunkiem ścieżka dźwiękowa były ornamentami rozwijającej się historii, a nie samą treścią filmu. Strach pomyśleć, co polscy twórcy zrobiliby bez papierosów. Czym wtedy zastępowaliby dialogi i działanie?

Prawdziwa historia z lat 80. posłużyła również za kanwę Świętego, którego reżyserem i zarazem scenarzystą jest Sebastian Buttny. Film ma strukturę rasowego kryminału, tyle tylko że funkcję trupa pełni tu rozczłonkowana figura Świętego Wojciecha, a sprawców poznajemy już gdzieś tak w połowie. W finale detektyw popisuje się sprytem i doprowadza ich do płaczu nad własnym postępkiem. Ekscentryczny pomysł, że to wszystko może mieć dla współczesnego widza jakiekolwiek znaczenie, zapewnił Świętemu dystrybucję TVP.

Kinofilskie bushido

O ile film Buttnego już chyba w punkcie wyjścia miał być kryminałem dla kółek różańcowych, o tyle Doppelgänger. Sobowtór zapowiadał się na ambitną próbę przeszczepienia na polski grunt kina szpiegowskiego z prawdziwego zdarzenia. Historia jest znów zaczerpnięta z PRL-u, choć tym razem sięga lat 70., widzimy więc dużo żółci, beżów, brązów i ciepłego światła – identycznie jak w Najmro czy Brokacie. Tak już chyba po prostu trzeba.

Bohater pracuje we Francji w biurze, które wygląda jak wyjęte z Fincherowskiego Zodiaka, wieczorami zaś tańczy do KC & The Sunshine Band, jakby był postacią z BlacKkKlansman. Reżyser, Jan Holoubek odrobił lekcje, z pewnością oglądał Druciarza, krawca, żołnierza, szpiega, Judasza i Czarnego Mesjasza. Wszystko to jak krew w piach, bo zaplątany w zbyt grube nici intryg i psychologicznych rozterek scenariusz Andrzeja Gołdy wywala się na jednej nodze, nie trzymając się nawet sugerowanej przez tytuł symetrii.

Rozczarowanie przyniosły również nowe filmy Sławomira Fabickiego i Kingi Dębskiej. W obu z nich śmiertelna choroba popycha młode kobiety do wspomaganego samobójstwa, tyle że raz oglądamy to w wywiedzionym z Hanekego i Seidla paradygmacie europejskiej ekstremy, a raz w kluczu rodzinnego feel good movie spod znaku Focus Features i Fox Searchlight.

Lęk to rozhisteryzowana pornografia umierania, w której postaci Magdaleny Cieleckiej i Marty Nieradkiewicz dwoją się i troją, aby podróż do szwajcarskiej „kliniki śmierci” obfitowała w coraz bardziej szokujące ekscesy. Święto ognia – przeciwnie, uporczywie wbija nam do głów, że śmierć najbliższych, niepełnosprawność czy łamiąca karierę kontuzja to nic takiego, bo przecież życie jest piękne i nie wolno się poddawać. Żując tego przesłodzonego filmowego żelka, czułem się, jakby ktoś przystawił mi pistolet do głowy, rozkazując, bym poczuł się lepiej.

Faktycznie, nawet z pstrokatą lufą przy skroni było mi lepiej niż kilka godzin wcześniej na seansie Snów pełnych dymu Doroty Kędzierzawskiej. Niezręcznie to mówić, ale dotkniętego poudarową afazją Krzysztofa Globisza słucha się tu dużo przyjemniej niż wynurzeń towarzyszącej mu niedoszłej samobójczyni. Jej nużąca, pretensjonalna paplanina rodem z pamiętnika odrzuconej nastolatki stanowi główną materię filmu.

Czy my jesteśmy ludzie dobrzy? [o „Zielonej granicy”]

„Nuuuda, nuuuda” – narzeka w pewnym momencie bohater Globisza, a wiercący się obok mnie widz głośno przytakuje: „no nuda, nuda”. Siedzimy jak niedobitki, które w fotelach trzyma chyba tylko jakieś niepisane, kinofilskie bushido. Pozostali, nieskrępowani wewnętrzną etykietą pouciekali z sali wartkimi strumieniami już w pierwszym kwadransie pokazu.

Kościuszko w stylu Tarantino

Bezwstydność tego exodusu kontrastuje z nieszczerością, o którą podejrzewam te wszystkie automatyczne zachwyty wakacyjnych koneserów sztuki nad nową ekranizacją Chłopów. „Ach, piękne, och, doprawdy, wizualnie olśniewające”. Jakby szkolne reprodukcje malarstwa przedstawieniowego z końca XIX w. faktycznie stanowiły w 2023 roku definicję estetycznej jakości. Dla mnie to raczej synonim kiczu dla wiecznie aspirującej klasy średniej, która trzęsie się ze strachu na samą myśl, że ktoś mógłby zarzucić jej niewrażliwość na ponadczasowe piękno Chełmońskiego.

Odbierając Złote Lwy, twórcy Kosa słusznie zwrócili uwagę, że kino historyczne ma sens o tyle, o ile mówi nam coś o współczesności. Dodałbym, że to samo dotyczy adaptacja literackiej klasyki. Chłopi odwracają się jednak ostentacyjnie od wszystkiego, co aktualne, żywe i interesujące. Twórcy poprzestali chyba na lekturze tekstu źródłowego, nie otwierając nawet głośnych ostatnio Chłopek, nie mówiąc o innych pozycjach tzw. zwrotu ludowego w polskiej historiografii.

Kiedy patrzy się na rumiane dziewoje wystrojone jak zespół Mazowsze, które całymi dniami w koralach na szyi robią wycinanki, a wieczorami chodzą na tańce, można odnieść wrażenie, że sprzedawanie ich starym wdowcom za morgi ziemi to faktycznie kwestia zachłanności, nie zaś przetrwania. Wieś byłaby sielska i anielska, gdyby nie ułomni ludzie, którzy moralnie nie dorastają do uroków krajobrazu.

Twórcy nie mogą zasłaniać się tekstem Reymonta, bo sami ogołacają go z tego, co najbardziej współczesne. Swobodna seksualność powieściowej Jagny idealnie rezonowałaby z dzisiejszą obyczajowością, w filmie jednak okazuje się tylko złośliwą plotką. Z kobiety wyzwolonej Jagna przeistacza się na ekranie w melodramatyczną ofiarę zakazanej miłości, której pozamałżeńskie stosunki zostają rozgrzeszone wzniosłym uczuciem.

Mężowi nogi umyć i brud wypić. Jak żyły chłopki? [rozmowa]

Chłopi zostali polskim kandydatem do Oscara, ale Złote Lwy trafiły do Kosa, któremu przyklejono wyświechtaną etykietę „w stylu Tarantino”. W dzisiejszych czasach to rzadko zwiastuje coś dobrego, a kiedy dotyczy filmu o Tadeuszu Kościuszce, człowiek od razu spodziewa się kolejnej Magnezji, Hiszpanki czy innej rzeżączki toczącej polskie kino kostiumowe. Tym razem nazwiska Tarantino nie wzywa się nadaremno, bo podobieństwa do Django, Bękartów wojny czy Nienawistnej ósemki widać gołym okiem.

Całe szczęście scenarzysta, Michał A. Zieliński, nie zakończył kwerendy na VOD i najwyraźniej sięgnął po lektury, które ominęły twórców Chłopów: Leszczyńskiego, Rauszera lub Pobłockiego. Rozpoznanie w chłopie pańszczyźnianym białego kuzyna amerykańskiego niewolnika i naszego – większości Polaków – przodka sprawia, że bezczelny rewizjonizm Tarantino okazuje się może najbardziej adekwatnym językiem, by opowiedzieć o postaci tak wyróżniającej się na tle swojej epoki jak właśnie Kościuszko.

Takim lokalnym liderem na czele współczesnego chłopskiego buntu jest protagonista Tyle, co nic. Aktorskie objawienie festiwalu, Artur Paczesny, wciela się w fantazję na temat charyzmatycznego głosu polskiej wsi, który dla odmiany zachowuje moralny kręgosłup i nie zamienia ubłoconej, czerwonej kurtki na śnieżnobiałą koszulę z podwiniętymi rękawami. Ten głos w pewnym momencie mówi, że „wieś jest solidarna”, i oczywiście grubo się myli.

W Polszcze tylko pan był prawdziwym człowiekiem [rozmowa z Kacprem Pobłockim]

Debiut Grzegorza Dębowskiego to śmierdzące obornikiem i trupem epitafium dla stojącej rolnictwem prowincji, które porównuje się już do twórczości Smarzowskiego czy Cichej nocy Piotra Domalewskiego. Dębowski nie musi jednak sięgać po siekierę, by historia trzymała w napięciu. Bliżej mu do hiperrealistycznego, chodzonego kina rumuńskiej nowej fali czy braci Dardenne, a jego społecznego słuchu nie powstydziłby się chyba sam Ken Loach.

Monotonia w dobie dronów

O tym, że ludzie porzucają wieś, gdy tylko nadarzy się okazja, opowiadał już dawno Grzegorz Królikiewicz w Tańczącym jastrzębiu. Zrekonstruowany cyfrowo film wyświetlono uroczyście na pokazie specjalnym, ale byłoby chyba w interesie elementarnej higieny wyobraźni, by pokazywać go w Gdyni cyklicznie.

Parafrazując piłkarskich komentatorów, Królikiewicz stawia kamerę tam, gdzie inni boją się włożyć nogę. Jest jakaś ironia losu w tym, że w dobie dronów i obsesyjnego poszerzania widzialności film z lat 70. eksploruje takie sposoby patrzenia, o jakich współczesnym filmowcom chyba nawet się nie śniło.

Królikiewicz przypomina o potencjale wizualnej synekdochy, streszczając Historię (np. Zagładę) jednym ujęciem i kilkoma rekwizytami (np. mydłem skwierczącym na piecu). Odnajduje sugestywność w przestrzeni pozakadrowej. W dialogach wyraża dopiero to, czego nie da się przekazać samym obrazem.

To jest dla mnie prawdziwa malarskość, a nie zabawa w where is Wally? z obrazami młodopolskich malarzy. Były w Gdyni filmy historyczne i współczesne, autorskie i gatunkowe, dramaty i komedie, nawet nieporadne science-fiction… – Tańczący jastrząb pomaga uświadomić sobie, jak bardzo były one takie same.

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Maciej Kryński
Maciej Kryński
Kulturoznawca
Kulturoznawca, współpracownik „FilmPro”, wyróżniany w konkursach krytycznofilmowych – m.in. „Powiększeniu” Filmwebu i Konkursie im. Krzysztofa Mętraka.
Zamknij