Film, Weekend

Cyberpsychoza, albo perfekcjonizm szkodzi

Cyberpunk: Edgerunners

W tym świecie nie można zostać w tyle i zrezygnować z jakiejkolwiek okazji do stania się lepszym. Łatwo wtedy wypaść z gry o najwyższe stawki. Coś wam to przypomina? Piotr Wójcik ogląda serial „Cyberpunk: Edgerunners”.

W pierwszej scenie serialu anime Cyberpunk: Edgerunners naszpikowany cybernetycznymi implantami olbrzym urządza prawdziwą rzeźnię, zabijając policjantów, jednego po drugim. Facet wygląda na równie groźnego, co szalonego. Osobom obeznanym z cyberpunkowym uniwersum obłęd w oczach zdradza cyberpsychozę, czyli chorobę neuronalną wywołaną przyjęciem zbyt dużej liczby implantów, które zespolone z siecią neuronową powoli się w nią wżerają i zabijają człowieczeństwo.

Trudno powiedzieć, gdzie cyberpsychopata by się zatrzymał, gdyby nie spuszczono na niego oddziału MaxTac, wyspecjalizowanego między innymi w pacyfikowaniu takich przypadków. Oddział specjalny szybko daje sobie radę, zapewne zresztą dlatego, że w jego składzie też znajdują się naszpikowani chromem delikwenci, różniący się od rzeźnika tylko tym, że im jeszcze cybernetyczna szajba nie odbiła. Kwestia czasu.

Cyber-Podsiadło daje radę

Bohaterem anime Cyberpunk: Edgerunners jest nastoletni David, świeżak, który sam nie ma jeszcze żadnego chromu. Jednak już w pierwszym odcinku zdobywa przypadkiem legendarny wszczep Sandevistan, produkcji Militechu, jednej z dwóch największych korporacji w Night City. Zostaje mu on wszczepiony wzdłuż kręgosłupa. Dzięki niemu zyskuje niezwykły refleks, który po aktywacji pozwala mu reagować na wydarzenia w ułamku sekundy.

Serial japońskiego studia Trigger jest niezwykle wierny grze, więc Sandevistana znajdziemy także w Cyberpunku 2077. Umożliwia on tam spowolnienie czasu na kilkanaście sekund, w tym czasie podbijając wskaźniki walki u gracza. Do zakupienia jest u ripperdoca (tj. medyka instalującego wszczepy) w Heywood, czyli jednej z dzielnic wzorowanego na Los Angeles Night City. Niestety trzeba się na niego nieźle wykosztować, gdyż produkty o statusie legendarnych kosztują po kilkadziesiąt tysięcy eurodolarów. Ale w niektórych sytuacjach się przydaje. Na przykład wtedy, gdy Adam Smasher wali do ciebie z rakiet, a ty nie masz czasu nawet wyjrzeć zza zasłony.

Każdy fan czy fanka wybitnej gry CD Projekt szybko odnajdzie się w nowej produkcji Netflixa, bo znajomych miejsc, broni, korporacji, a nawet bohaterów drugoplanowych spotka tu sporo. Jest więc kultowy klub Afterlife, są też fixerki Rogue i Wakako. Akcja znów ogniskuje się wokół walki dwóch wielkich korporacji, czyli japońskiej Arasaki i amerykańskiego Militechu. Oczywiście każdemu też przysługuje „jego lexington” – w pewnym momencie pistolet tej słynnej marki otrzymuje jeden z młodych członków grupy, tak jak V z Cyberpunka 2077 na samym początku gry.

Odtworzono nawet ten specyficzny sygnał połączenia lub przychodzącej wiadomości, który co chwilę słychać w tle Cyberpunka 2077, co automatycznie przenosi człowieka jeszcze raz w świat polskiej produkcji. Pojawiające się mapy miasta stworzono na bazie map z gry, a przynajmniej są łudząco podobne.

„Cyberpunk 2077”: Rewolucja nie działa

Klimat serialu tworzy jednak przede wszystkim momentami doskonała ścieżka dźwiękowa, której nie psuje nawet Dawid Podsiadło. Wręcz przeciwnie, jego Let You Down słucha się dobrze, utwór pasuje do generalnie przygnębiającej atmosfery, w której toczy się historia Davida, Lucy, Maina i reszty załogi edgerunnerów, czyli najemników od brudnej roboty.

Opening Franza Ferdinanda również jest bardzo w porządku, i to nawet na tyle, że nie przy każdym odcinku naciska się „pomiń czołówkę”, jak w większości seriali Netflixa. Absolutnym hitem jest jednak pojawiający się w pierwszym odcinku Who’s ready for tomorrow. Utrzymany w rytmie ska utwór Rat Boy & IBDY doskonale wprowadza w punkową atmosferę przedstawianego cyberuniwersum, przypominając najlepsze momenty nieodżałowanej kapeli Rancid.

To nie jest space opera

Przedstawienie samej historii jest jednak co najwyżej dobre. Oczywiście cyberpunkowe uniwersum, tworzone w latach 80. między innymi przez pisarza Williama Gibsona czy twórcę gier fabularnych Mike’a Pondsmitha, jest wręcz stworzone pod konwencję anime, czego dowodem chociażby rewelacyjny serial Ghost in the Shell: Stand Alone Complex z 2002 roku. Problem w tym, że studio Trigger postanowiło zaszaleć i w niektórych momentach zbyt daleko puszcza wodze fantazji. Naszpikowani chromem bohaterowie wyczyniają takie cuda, że wydaje się, jakby korzystali z magii, a nie cyberimplantów.

Sceny walki są surrealistyczne i przypominają serial Ninja Scroll, w którym wojownik Kibagami Jubei musiał uporać się z całą plejadą zupełnie niewyobrażalnych stworów. Walka w Ninja Scroll była jeszcze bardziej absurdalna, co jednak w tym przypadku świetnie się sprawdzało, zapewne dlatego, że sceny w NS przy okazji były też niezwykle pomysłowe i oryginalne, poza tym pasowały do świata przedstawionego, który miał mocno fantastyczny sznyt.

Sceny walki w Cyberpunku: Edgerunners są jedynie absurdalne, przez co nie wzbudzają większych emocji. Samochody latają, jakby ważyły 10 kilo, pociski z broni ręcznej sieją spustoszenie, krew tryska na wszystkie strony, a niesamowita brutalność jest rozbrajana przez pseudokomediową konwencję, w której utrzymany jest serial, przez co trudno brać na poważnie rozgrywające się przed oczami dramaty. Nie komponują się one nie tylko z naszym światem za oknem, ale nawet z cyberpunkowym uniwersum.

Świat stworzony przez Gibsona, Pondsmitha i innych w niektórych elementach jest już na tyle odjechany, że nie trzeba go jeszcze udziwniać – traci wtedy niezbędne podobieństwo do obecnych realiów. Przecież cyberpunk miał przedstawiać nieodległą przyszłość – stworzony przez Pondsmitha podręcznik do Cyberpunka 2020 został wydany w 1990 roku, mowa jest więc o trzech dekadach różnicy. To nie jest space opera. Owszem, Cyberpunk 2077 autorstwa CD Projektu przedstawiał rzeczywistość za ponad pół wieku, ale i tak przez zdecydowaną większość czasu gracz miał wrażenie obcowania z bardzo nieodległą realnością.

Transhumaniści po śmierci idą do Alcor

czytaj także

Znacznie lepiej się tu sprawdza bardziej stonowana seria Ghost in the Shell. Dzieło Kenji Kamiyamy było stworzone w na tyle spokojnym stylu, że odbiorca mógł się wczuć w bohaterów, a może nawet odnieść wrażenie, że świat przedstawiony jest całkiem prawdopodobny za te parędziesiąt lat. Przerysowanym bohaterom Cyberpunk: Edgerunners bardzo trudno współczuć, a szkoda, bo w spokojniejszych momentach widać było potencjał zobrazowanej historii. Wciąż więc królowa cyberpunkowej anime jest jedna i nazywa się Ghost in the Shell: SAC.

Współczesna cyberpsychoza

A przecież historię stworzoną przez scenarzystę Bartosza Sztybora można było zekranizować znacznie bardziej na poważnie. W ogólnym zarysie nie jest ona specjalnie oryginalna. Opowiada o chłopaku z nieuprzywilejowanego środowiska, który uczy się w elitarnej szkole, jednak nie zostaje tam dobrze przyjęty przez pochodzących z elit uczniów, trafia więc do środowiska przestępczego. Przy okazji opowieść porusza jednak kilka ważnych wątków, z których najistotniejsza wydaje się kwestia opisanej na wstępie cyberpsychozy.

Najbardziej ambitni mieszkańcy Night City próbują się nieustannie ulepszać, wszczepiając sobie cyberimplanty, chociaż wiedzą, że grozi to chorobą neuronów. Odwlekają ją, biorąc między innymi immunosupresanty, dzięki czemu ich ciało nie odrzuca wszczepów. Chęć doskonalenia się jest zbyt duża, by dbać o swoje zdrowie.

Zresztą po części zmusza ich do tego wysoko konkurencyjne środowisko. Przecież inni edgerunnerzy też się doskonalą. Nie można zostać w tyle i zrezygnować z jakiejkolwiek okazji do stania się lepszym. Łatwo wtedy wypaść z gry o najwyższe stawki. Gdy tylko w ręce wpadnie jakiś rzadki wszczep, trzeba go w siebie wkomponować, nawet jeśli ripperdoc ostrzega przed konsekwencjami. A konsekwencją może być na przykład zabicie swojej przyjaciółki podczas cyberpsychotycznego zamroczenia.

Jestem ofiarą rozdzielenia

W obecnych czasach jeszcze nie udoskonalamy się cybernetycznymi implantami, jednak dążenie do perfekcji również występuje i ma podobnie nieprzyjemne skutki. Mentalni perfekcjoniści pracują po 16 godzin na dobę, żeby za wszelką cenę stanąć na szczycie, a potem z niego nie spaść. Bez oglądania się na skutki zdrowotne zaharowują się i co gorsza, oczekują tego także od innych. Przekonują, że tak właśnie trzeba żyć, to jest przecież norma. Przesadnie ambitni pracoholicy wymagają od innych nieustannego udoskonalania się, a na swoją obronę mają tylko to, że od samych siebie wymagają równie dużo, jakby to było jakimkolwiek usprawiedliwieniem. Ich ciało niejednokrotnie mówi dosyć, jednak zagłuszają je lekami tak długo, aż ich organizm zupełnie nie klęknie.

Ci współcześni odpowiednicy cyberpsychopatów – jak choćby redaktorzy czołowych pism albo znani prawnicy – także krzywdzą innych, urządzając piekło swoim podwładnym podczas kolegiów redakcyjnych albo, w łagodniejszej wersji, torturując czytelników poczytnych dzienników kompulsywnie pisanymi tekstami o dążeniu do perfekcji. Można przypuszczać, że gdyby tylko na rynku pojawił się jakiś współczesny Sandevistan, to chętnie by go sobie wszczepili, nawet za cenę skrócenia życia o dekadę.

Ani satysfakcji, ani hajsu, ani poczucia sensu. Tak się pracuje w mediach

W grze Cyberpunk 2077 temat cyberpsychozy nie odgrywał roli pierwszoplanowej. Główny bohater lub bohaterka o imieniu V także cierpieli na dolegliwość neuronalną, ale innego rodzaju. Temat pojawiał się głównie wtedy, gdy V dostawał poboczne zlecenie na pacyfikację jakiegoś cyberpsychola, po której można było też przy okazji poznać jego historię.

Cyberpunk: Edgerunners był więc doskonałą okazją do poważnego eksploatowania tego wątku uniwersum, niestety autorzy postanowili stworzyć przerysowane dzieło, z niepasującymi do niego elementami komizmu, czym odebrali mu jakąś połowę potencjalnej wartości. Wielka szkoda, ale obejrzeć i tak warto. Oczywiście jeśli jest się fanem lub fanką anime albo produkcji CD Projekt. Widzowie nieprzepadający ani za jednym, ani za drugim mogą dać sobie na wstrzymanie. Poznawanie cyberpunkowego uniwersum lepiej rozpocząć chociażby od książki Neuromancer Williama Gibsona.

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Piotr Wójcik
Piotr Wójcik
Publicysta ekonomiczny
Publicysta ekonomiczny. Komentator i współpracownik Krytyki Politycznej. Stale współpracuje z „Nowym Obywatelem”, „Przewodnikiem Katolickim” i REO.pl. Publikuje lub publikował m. in. w „Tygodniku Powszechnym”, magazynie „Dziennika Gazety Prawnej”, dziale opinii Gazety.pl i „Gazecie Polskiej Codziennie”.
Zamknij