Film, Weekend

„The Bear”: Gastro-vibe i kultura zapierdolu

The Bear kadr

Wśród najczęściej przewijających się komentarzy na temat tego serialu prym wiódł ten najbardziej kategoryczny: jeśli mielibyście obejrzeć w tym roku tylko jeden serial, prosimy, niech to będzie właśnie „The Bear”.

Do platform streamingowych czasami trzeba podejść jak baron Münchhausen: wyciągnąć się z tego bagna za własne włosy. Skoro nie daję rady z oglądaniem nowości, być może intuicja albo zwykły rzut monetą rozwiążą problem lepiej niż oczywiste podążanie za króliczkiem internetowego hajpu. No bo było tak: po przełomie października i listopada spodziewałem się wielkiej celebracji spooky season – skoro pożółkłe liście za oknem, to masakra w oknie laptopa – tymczasem cały mój internet oglądał serial o prowadzeniu knajpy w Chicago. A nawet nie tyle oglądał, ile jednogłośnie piał z zachwytu. Wśród najczęściej przewijających się komentarzy prym wiódł ten najbardziej kategoryczny: jeśli mielibyście obejrzeć w tym roku tylko jeden serial, prosimy, niech to będzie właśnie The Bear.

Ciekawiło mnie zatem bardzo, jakie są źródła tak stanowczej podjarki. Czy osoby z mojego otoczenia stały się już tak fanatycznymi foodiesami, że wystarczy wpuścić je na zaplecze knajpy i pokazać profesjonalne gotowanie (głównie wielkich brył wołowiny), a zaczną przeżywać rozkosze estetyczne głębokie jak po kolacji z grzybków psylocybinowych? A może rację miał mój kolega, wielki fan serialu – kuchnia to w The Bear tylko tło, a właściwym „mięsem” jest możliwość doświadczenia emocjonalnego katharsis: dotarcia do wszechstronnej prawdy, że „nawet toksyczni ludzie mogą się zrehabilitować i wziąć odpowiedzialność za własne czyny”?

Ale po kolei. Do The Bear zabrałem się z pełną świadomością, że polska premiera na platformie Disney+ odbyła się dobrych kilka miesięcy po tej amerykańskiej na kanale FX. Wtedy, w czerwcu 2022 roku, serial zebrał bardzo pozytywne recenzje w branżowych mediach: chwalono doskonale oddany „lokalny klimat” (vibe) Chicago, intensywne tempo akcji („skokowy” montaż, który jednocześnie nie rozwala w drobny mak sensu poszczególnych scen), realistyczny „pejzaż” pracy w streetfoodowej knajpie, z jej ekstremalną dynamiką, obyczajami i szaleństwem natury, nazwijmy to, logistycznej (długi u mafii, wiecznie psująca się elektryka, tarcia odmiennych temperamentów na kuchni, narkotyki za winklem i tak dalej).

I rzeczywiście, niewiele widziałem do tej pory seriali – szczególnie w formacie dwudziesto-, trzydziestominutowych odcinków – które w tak bezpardonowy sposób wrzucałyby widzów w sam środek „dziania się”: bez wstępów, dłuższych wyjaśnień, ekspozycji bohaterów czy budowania kontekstów. Po prostu: na starcie lądujemy w zagraconej kuchni, gdzie nowy szef – Carmen „Carmy” Berzatto (Jeremy Allen White) – musi ogarnąć zamawianie produktów (knajpa, The Beef, specjalizuje się w bułach z wołowiną), gotowanie, pracę nieprzychylnie nastawionego personelu oraz własne ciało (nawracające bóle serca, bezdechy, koszmary senne).

Zespół scenarzystów – z Christopherem Storerem na czele – niby odkrywa kolejne karty stopniowo, ale też w jakimś sensie błyskawicznie – wystarczą dwa odcinki i już wiemy, że: Carmy odziedziczył biznes po bracie, a brat niedawno popełnił samobójstwo; Carmy ma kiepskie relacje z rodziną, a ostatnie lata spędził w Nowym Jorku jako szef kuchni w „najlepszej restauracji na świecie”; Carmy musi się poukładać z „kuzynem” Richiem (Ebon Moss-Bachrach), najlepszym kumplem brata i wielkim orędownikiem pozostawienia knajpy w tradycyjnej formule „robotniczego fast foodu”; Carmy zatrudnia ambitną i zdolną kucharkę Syd (Ayo Edebiri), ale ta zbyt szybko zaczyna kombinować z innowacjami i pogrywać z Mistrzem. Carmy jest Słońcem, a cała reszta kręci się wokół Carmy’ego i napełnia treścią dopiero w zetknięciu z jego Problemem: perfekcjonizmem i maksymalizmem (Najlepszy. Na. Świecie), którego sprężyną jest – a jakże – młodzieńcza potrzeba akceptacji przez starszego brata oraz rywalizacyjne pragnienie przyćmienia jego ekstrawertycznej osobowości (prawda, że kładącej się cieniem na The Beef nawet zza grobu).

I jeśli początkowo to ekstremalne tempo rzeczywiście mocno mnie wkręciło, tak po trzech, czterech odcinkach powietrze zaczęło uchodzić z serialu jak ze sflaczałego sufletu – tak jakby „Niedźwiedź” wyczerpał całą swoją dramaturgiczną, fabularną substancję, zostawiając tylko „płaskie” wrażenia i obrazy: vibe kuchni, „klimat” gotowania coraz fajniejszego żarcia (donuty są piękne!), pocztówki z gentryfikującego się Chicago. Na wierzch wypłynęła cała schematyczność scenariuszowej konstrukcji i banalność podtrzymującej ją psychologii: każdy odcinek – ba, w moim odczuciu nawet każda scena – snuje się w The Bear wokół prościutkich, dwubiegunowych konfliktów: tradycja kontra progres; rodzinne powinności i demony kontra autonomia i samostanowienie; „kultura zapierdolu” kontra „nowa wrażliwość” (do tego ostatniego wątku jeszcze wrócę).

The Bear
Jeremy Allen White w serialu „The Bear”

Spontaniczna, „kuchenna” dynamika relacji między bohaterami ulatnia się za każdym razem, kiedy w kadrze dominuje Carmy (czyli bardzo często), a już zwłaszcza, kiedy akcja wychodzi z kuchni dalej niż na fajka. Chyba najlepszą metaforę na moje pogłębiające się rozczarowanie ukuła – w internetowym komentarzu – pisarka i kulturoznawczyni Agata Sikora: „[serial Storera] to symulakrum dobrej fabuły, podobnie jak zupka chińska jest symulakrum zupy”.

No właśnie, bo czy do opowiedzenia uniwersalnej historii o zwycięskiej walce z głęboko uwewnętrznionymi, toksycznymi schematami zachowania – wyprowadzonymi, co oczywiste, z domu, podwórka, pracy – w ogóle potrzeby jest cały ten kuchenny anturaż? Albo ściślej: czy potrzebna jest kuchnia w naiwnej funkcji odzwierciedlania życia emocjonalnego i to na zasadzie: „chaos i upadek rodzinnej restauracji” równa się „toksyczność rodzinnych zależności”, równa się „transformacja knajpy jako wyzwolenie z psychologicznego piekiełka”?

Proszę mnie źle nie zrozumieć, nie mam nic do prostoty i schematyczności (a już tym bardziej – do zupek chińskich, specyfiku wciąż bezkonkurencyjnego na kaca) – dobre, powtarzalne historie zawsze będą potrzebne i obronią się bez względu na kontekst, w którym zostały umieszczone. Chodzi raczej o podejrzenie, że zachwyty nad wyjątkową jakością i innowacyjnością The Bear to w gruncie rzeczy wyłącznie pochodna „seksowności” jego tematu (czy, jak kto woli, tła).

Pomijam już kwestię świetnych decyzji castingowych: jeszcze przed seansem dochodziły do mnie bardzo liczne słuchy, że Jeremy Allen White jako Carmy – rozczochrany, o melancholijnym spojrzeniu, lekko zatłuszczony i niechlujnie wydziarany adonis w typie indie boya – sam w sobie jest już wystarczająco atrakcyjną pułapką na uwagę. Najmocniejszy magnesem pozostaje jednak kuchnia: oglądanie gotowania, wizualność i odgłosy siekania, smażenia i mieszania, realistyczna prezentacja knajpy i dynamiki wspólnej pracy nad świetnym jedzeniem (pal licho – weganie i wegetarianie – że w dziewięćdziesięciu procentach mięsnym).

The Bear
Kadr z serialu „The Bear”

Marketingowo jest to oczywiście strzał w dziesiątkę: gastro-vibe – szczególnie w trudnych czasach postpandemii, wojny i ekonomicznej niepewności – jawi się jako jeden z nieśmiertelnych i stale wzrastających popkulturowych trendów: jedzenie istnieje tutaj nie tyle w charakterze realizacji biologicznej potrzeby czy ważnego elementu kulturotwórczego, ale przede wszystkim jako obraz, który jest atrakcyjny niejako sam w sobie, przydając „wartości” naszym cyfrowym tożsamościom lub sprzedawanym produktom (np. produkcjom telewizyjnym).

I jeśli w przedrostku gastro– zasadniczo nie dostrzegam niczego złego – o ile za płytkim trendem nie idą absurdalne aspiracje do luksusowych form konsumpcji i dalszego marnotrawienia zasobów – to już vibe wydaje mi się cokolwiek podejrzany. Czy nie mamy obecnie do czynienia z pogłębiającą się sytuacją, że w streamingowym pędzie ku nadprodukcji dóbr audiowizualnych „wrażenie” oraz „klimat” w całości przysłoniły znaczenie i sensowność opowieści, nakładając na producentów obowiązek dostarczania nie jakościowych narracji, ale właśnie „symulakrów dobrej fabuły” – doświadczeń i widoków w wersji instant?

„Derry Girls”: Żywioł śmiechu kontra przemoc

Taka generalizacja ma oczywiście sens przede wszystkim jako publicystyczny wytrych – to, co wypuszcza Netflix, wciąż bardzo mocno odróżnia się choćby od strategii produkcyjnych HBO. W sukurs przychodzą mi jednak – jak zwykle zresztą – dyskusje w socialach: jedna z nich kieruje moją uwagę na artykuł Sorai Roberts w serwisie Defector.com.

W tej krytycznej, prowokacyjnej i wyraźnie przesadzonej recenzji autorka nie pozostawia na serialu Storera suchej nitki, wskazując między innymi, że „The Bear opiera się głównie na »środowisku«, »fakturze« knajpianego otoczenia oraz »wrażeniu« przebywania w kuchni”, a główną zasługą twórców jest rozpoznanie, że współczesna kultura „cała jest vibem i o vibie, wystarczy więc dostarczyć: vibe obskurnych barów, vibe kulinarny, vibe Chicago. […] Tego rodzaju seriale zastępują złożony sens czymś w rodzaju »aury sensu«, opierając się na muzyce, zdjęciach, scenografii, reżyserii i grze aktorskiej, ale bez solidnej historii i złożonych postaci, które by to wszystko gruntowały”.

Pomijając tendencje do nadmiernego fetyszyzowania fabuły – przy jednoczesnym umniejszaniu elementów, bez których sztuka filmowa staje się po prostu literaturą – trudno odmówić obserwacjom Roberts celności. Autorka opiera zresztą swoje tezy na jeszcze innym kawałku: artykule Kayle’a Chayki z „New Yorkera” o wizualności TikToka, gdzie publicysta określił vibe jako „nośnik uczuć, rodzaj abstrakcyjnego wyjaśniania czy rozumienia rzeczywistości, które pojawia się jeszcze zanim język zdoła nadać nazwę doświadczeniu”.

„Bez historii czy postaci z krwi i kości, cała reszta to tylko rodzaj dekoracji, wystawy sklepowej. I to najwyraźniej w zupełności wystarcza: biorąc pod uwagę reguły platform streamingowych – więcej produkcji, więcej odcinków i jeszcze więcej zdezorientowanej publiczności oraz jej rozproszonej uwagi – »wystawa sklepowa« wydaje się solidnym biznesplanem. W ramach tej ekonomii tak naprawdę nie potrzeba prawdziwej opowieści, żeby sprzedać określoną treść – po prostu wystarczy wyglądać, jakby się taką opowieść posiadało. Generować »fabularny vibe«” – pisze Roberts, dając przy okazji niezłą popdefinicję ekonomii afektywnej.

„Silent Twins”: Odmowa

Moje odczucia na temat „fabularnej głębi” są w gruncie rzeczy podobne. Da się je również sproblematyzować przy użyciu prostego pytania: gdyby analogiczną historię – rehabilitacji i transformacji toksycznej osobowości – rozegrać na innym tle (w innym vibie), na przykład na posterunku policji, to czy aby na pewno wzbudziłaby ona tak samo gorące emocje? A żeby nie odlatywać zbyt daleko od orbity „wrażeniowości”, jest tu także jeszcze jeden problem: w „Niedźwiedziu” wyczuwam coś na kształt podskórnych neoliberalnych wibracji, które – nie będę ukrywał – mocno rzutują na mój odbiór serialu jako całości.

Problematyczny pozostaje zwłaszcza finał [SPOJLER ALERT]: rodzinny street food – knajpka z ceratowymi obrusikami i stosunkowo budżetowym żarciem – prawdopodobnie lada moment przejdzie (r)ewolucję w kierunku bardziej „uniwersalnego” (czyt. homogenicznego) klimatu: kolejnej restauracji dla poszukujących nowości, zblazowanych mieszczuchów (oczywiście w stylu „duńskim”). Czy to źle? Szczerze mówiąc, sam już nie wiem: dla pracowników i właścicieli pewnie doskonale, dla lokalnej społeczności i stałych bywalców – raczej nie, bo zapewne, przy okazji zmiany wizerunkowej i modyfikacji menu, ceny pójdą mocno w górę. Tak jakby – na poziomie serialowej symboliki – toksyczność „kultury zapierdolu” była w jakiś sposób tożsama z obskurnością wnętrza, „klasycznością” jedzenia i kumpelsko-siostrzaną nieformalnością relacji na kuchni, a jedyną alternatywą dla przemocy pozostawała gentryfikacja albo śmierć.

The Bear
Ayo Edebiri jako Syd w serialu „The Bear”

I chociaż ten sposób czytania The Bear przykleił się do mnie bardzo mocno, nie jest oczywiście jedynym możliwym. Na emancypacyjny – w sensie ponadjednostkowym, związanym z głęboką zmianą praktyk kulturowych, a nie tylko transformacji indywidualnej osobowości – potencjał finału zwróciła mi niedawno uwagę Małgorzata Sadowska (tak, tak, w kolejnej internetowej dyskusji), pisząc o „rewizji mitu wkurwionego kucharza, chaosu i przemocy jako niezbędnych składników każdego dania w każdej szanującej się restauracji”. „Nowa wrażliwość […] żąda miękkich umiejętności, oczekuje komunikacji i nie toleruje agresji w pracy. Bohater odsyła więc na emeryturę Gordona Ramsaya i podobnych mu gastrocelebrytów, którzy upokarzali, wyśmiewali, wrzeszczeli, terroryzowali osoby aspirujące do pracy w kuchni. Najpierw telewizja stworzyła nam chaos, a teraz produkuje reguły na czas chaosu” – twierdzi Sadowska, a ja jestem głęboko wdzięczny za tę refleksję, bez której recepcja The Bear prawdopodobnie nigdy nie mogłaby być pełna.

Dlatego tym bardziej szkoda, że tę najciekawszą warstwę potencjalnych znaczeń – reprezentowaną przez gen-zetową wrażliwość Syd kontrę wobec reguł pracy praktykowanych i narzucanych przez „pokolenie zapierdolu” – przesłonił Cień Brata oraz Duch Psychoterapii, pozwalając jej wybrzmieć dopiero w kilku ostatnich minutach ostatniego odcinka serialu.

Na ten moment kierują mną proste wibracje: pierwszy sezon był taki se, ale z niecierpliwością czekam na sensowne rozwinięcie w sezonie drugim. Czy „model duński” okaże się zbawieniem dla „nowej wrażliwości”? Czy „odpowiedzialny biznes” to tylko puste hasło, za którym kryje się gentryfikacja i wyzysk w nieco ładniejszym, poprawnym i kulturalnym opakowaniu? Czy praca w gastro może być wolna od przemocy i rywalizacji? Mam tylko jedną prośbę – spieszcie się, twórcy. Bo już za chwilę tsunami „kuchennych rewolucji” może zablokować jakiekolwiek alternatywne drogi ucieczki.

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Marcin Stachowicz
Marcin Stachowicz
Publicysta i krytyk filmowy
Marcin Stachowicz (1988) – publicysta i krytyk filmowy, laureat Nagrody im. Krzysztofa Mętraka. Współpracuje z Dwutygodnikiem, Filmwebem, „Czasem Kultury” i „Szumem”. Lubi pisać o szeroko pojętej kulturze wizualnej i polityce.
Zamknij