Film, Weekend

„Derry Girls”: Żywioł śmiechu kontra przemoc

Oto „Derry Girls”: buzująca rewelacja z Wysp, a konkretnie tej biedniejszej wyspy, a jeszcze konkretniej, z granicy na północy. Serial o największej w historii pomiarów oglądalności w Irlandii Północnej i najpopularniejsza od ćwierćwiecza komedia brytyjskiego Channel 4.

Zaczyna się od panoramy i skończy się na panoramie: w sekwencji otwierającej finałowy odcinek jedna z bohaterek będzie tańczyć na ulicach do popowego szlagierka ze słuchawkami walkmena na uszach, przecinając starówkę, wzdłuż średniowiecznych murów, na tle dachów osiedli mieszkalnych, przez bramę miejską, jeszcze strzeżoną przez wojsko.

Wzgórza pomagają panoramom, pozwalają nałożyć na siebie kolejne warstwy architektury i pasów zieleni, średniowieczne mury i biegnące w górę i w dół ulice szeregowców układają się w kadrze jak wstęgi. To także warstwy historii: 1689, wciąż pamiętane oblężenie miasta w czasie wojny między Wilhelmem Orańskim a zdetronizowanym Jakubem II Stuartem; 1969 – bitwa o Bogside, katolicką dzielnicę pod murami, przemoc, która rozlewa się na całą Irlandię Północną i daje początek Kłopotów, The Troubles; 1972 – Krwawa Niedziela. I sama nazwa miasta, często zamazywana sprejem na drogowskazach: Derry katolików, Londonderry protestantów.

Kiedy kamera po raz pierwszy wznosi się nad te pagórki, domy i mury, jest połowa lat 90.

Na początek – ulga. Poczucie świeżości, kiedy oglądam serial, który w ogóle nie wpisuje się w nurt seriali o młodzieży uwikłanych w debatę nad przemocą seksualną i polityką płci, wręcz staje wobec tego nurtu bokiem – nie tylko dlatego, że w ogóle nie seksualizuje nastoletnich bohaterek, i pozwala dorosłym aktorkom zanurzyć się dziwaczności, niewinnej niezgrabności nastolęctwa. Serial, który interesuje się płcią – owszem, ale inaczej. W którym polityka oznacza wojsko na ulicach, czyjegoś brata w więzieniu.

I jednocześnie serial o dorastaniu, który ceni sobie piękno komedii omyłek, szkolnej hecy, absurd codziennych zmagań z dorosłymi, którzy wcale nie są postaciami mniej szalonymi od swoich dzieci. Oto Derry Girls: buzująca rewelacja z Wysp, a konkretnie tej biedniejszej wyspy, a jeszcze konkretniej, z granicy na północy. Serial o największej w historii pomiarów oglądalności w Irlandii Północnej, i najpopularniejsza od ćwierćwiecza komedia brytyjskiego Channel 4. (U nas dystrybutorem serialu jest Netflix, gdzie właśnie miała premierę jego trzecia, i ostatnia, seria).

Erin jest megalomanką o najpiękniej skwaszonym wyrazie twarzy, jej kuzynka Orla – kosmitką, Clare to kujonica-paranoiczka, zaś Michelle jest najbardziej pyskata i ma wszystko gdzieś. Piątą dziewczyną z Derry jest James, kuzyn Michelle, „the wee English fella”, którego matka kilkanaście lat temu wyjechała z Irlandii do Anglii zrobić aborcję i już nie wróciła; aborcji, jak widać na załączonym obrazku, też nie zrobiła.

Cała piątka uczęszcza do Katolickiego Liceum dla Dziewcząt im. Niepokolanej Panienki (tak jest bezpieczniej dla chłopca o dziwacznym angielskim akcencie), gdzie Ciałem Gogicznym, jak by napisał Niziurski, dowodzi siostra Michael, zakonnica uzbrojona w życiową mądrość i nieubłagany sarkazm. Na ulicach miasta stacjonuje wojsko, czasami wybuchają bomby. Jest to, no cóż – potwornie upierdliwe.

Religijny podział i militaryzacja rzeczywistości naznaczają każdy aspekt życia, są w języku, drodze do szkoły i na zakupy, w wyjeździe nad morze. Ale dla nastoletnich dziewczyn granica pomiędzy tą konkretną polityczną klaustrofobią a prowincjonalnością po prostu jest trochę rozmyta. Derry jest w liczącej sobie półtora miliona mieszkańców Irlandii Północnej drugim co do wielkości miastem – co znaczy, że liczba mieszkańców nie przekracza stu tysięcy. Jest prowincją na prowincji. Ale też – supełkiem paradoksów. Geograficznie z boku, tam gdzie spotykają się Irlandia Północna i należący do Republiki region Donegal. I jednocześnie miasto w centrum wszystkiego – w centrum konfliktu. Nie da się napisać historii relacji katolicko-protestanckich bez Derry, za to da się ją napisać przez Derry. Nie, żeby świat na zewnątrz to rozumiał. „Nikt nie kuma, czemu się bijecie”, mówi w jednym z odcinków dość zblazowana ukraińska gotka ze szkolnej wymiany. I tak dalej.

Córki Alberta

czytaj także

Córki Alberta

Patrick Radden Keefe

Tym bardziej niezwykłe, że wychowanej w mieście scenarzystce Lisie McGee – rocznik 1980, bohaterki są jej rówieśniczkami – udaje się zachować równowagę pomiędzy frustracją a lokalną dumą. Erin jęczy i narzeka na bycie niezrozumianą, marzy o byciu pisarką i trochę większym świecie (przyznam, że nie raz i nie dwa podczas jej tyrad uszy czerwieniały mi na wspomnienie własnego licealnego przemądrzalstwa: a ty którą dziewczyną z Derry jesteś?), podejmuje też bardzo niezdarne próby oddania doświadczenia Kłopotów ze swojej dziecięcej perspektywy. Ale kiedy James zakomunikuje dziewczynom, że wraca z mamą do Londynu, Michelle roześmieje mu się ze złością prosto w twarz: jaki Londyn, gdzie Londynowi do Derry, James, ty uwielbiasz Derry.

Jest tu duma z bycia właśnie stąd, abstrahując poza marzenia o Republice i nienawiść do Anglii czy na odwrót (jeśli mieszkasz na innych ulicach i używasz dłuższej nazwy tego samego miasta). Co więcej, McGee udało się stworzyć narrację praktycznie pozbawioną wstydu – bez uciekania od problemów tego konkretnego miejsca, ale też bez kompleksów bycia z prowincji, do tego prowincji tłamszonej, pacyfikowanej przez brutalne centrum. W Derry Girls uderza brak resentymentu. Całkowity. Jest tu, owszem, jakiś ból, ale nie ma tego rodzaju bólu.

W samotnym miejscu [o serialu „Dare Me”]

Żeby było jasne: Derry Girls to jeden z najzabawniejszych i być może najbardziej energetyczny serial ostatnich lat, upleciony z żywiołu śmiechu, ciasno, dialog po dialogu, kadr po kadrze. Proszę: ogrom wyobraźni w środku banału życia codziennego, swojskiej ciasnoty w domach (Erin mieszka z rodzicami, siostrą niemowlakiem, szaloną ciotką, kuzynką i dziadkiem, matce Michelle siostra zrzuciła na głowę nastoletniego syna, i jakoś się to kręci). Czysta heca tego, że się żyje, w kontrze do przemocy historii.

Ekspresyjne, widowiskowe aktorstwo (w irlandzkich domach, jak w polskich, chyba też się dużo krzyczy): Saoirse-Monica Jackson obsadzona w roli Erin twarz ma plastyczną, jak z gumy, zmutowaną genem stu dodatkowych mięśni, Louisa Harland jako Orla niemal unosi się nad ziemią, nierzadko odgrywając swój własny, równoległy do głównej akcji spektakl.

Ale Derry Girls to nie tylko aktorskie odkrycia (jak Nicola Coughlan, która w międzyczasie stała się megagwiazdą Bridgertonów), starszy drugi plan też skręca przeponę, na przykład Kathy Kiera Clarke w roli ciotki, tłumaczącej świat zupełnie po swojemu, i Siobhán McSweeney jako Siostra Michael, postać właściwie już dziś kultowa, rządząca twardą ręką i emanująca seksapilem wielbicielka dewocjonaliów, futbolu i motoryzacji. I w końcu język, nie tyle śpiewność akcentu i dialekt, ile poetyckość, zagęszczenie metafor i obelg – na przestrzeni trzech króciutkich sezonów udało się Lisie McGee przywołać/powołać do życia cały idiolekt.

„Mała mama”: O dzieciach (nie) dla dzieci

Dzięki staroświeckiej serialowej formie serial zachowuje ciągłość emocjonalnej prawdy postaci, ale fabularnie odcinki powiązane są luźno, w supełki anegdot; nie trzeba ich koniecznie oglądać po kolei, można się przysiąść do osoby, która akurat ogląda dowolny z późniejszych odcinków, wejść w życie postaci ot tak. Serial należy duchem do czasów, kiedy odcinek można było przegapić – i jeśli pilnowało się z pasją, by tego uniknąć, to nie z powodów fabuły, a dla samej radości współbycia z bohaterami.

Bycie nastolatką z Derry jest stanem pewnej żywotności – dlatego opowieść ma formę mocno rozsypaną, koncentruje się na epizodach, nie potrzebuje dodatkowego spoiwa. Dopiero z dystansu lat – pierwszy sezon ukazał się w 2018 roku, kolejny w 2019, trzecia seria została wyemitowana na Wyspach wiosną tego roku, z covidowym opóźnieniem – wyłania się wyraźniej jakiś kierunek, coming of age story. W ostatniej odsłonie serialu zbliża się koniec liceum, osiemnaste urodziny splatają się z referendum w sprawie porozumienia wielkopiątkowego. To ostatnie może brzmieć papierowo, ale jest wzięte z życia scenarzystki; zresztą zdarzają się w tym serialu momenty szczerze wzniosłe, bo i tak przecież bywa w życiu. Oczywiście na chwilę.

Bo potem i tak rozpędza się kolejna tura domowych nieporozumień, ciąg szkolnych awantur, komedii omyłek, nieudanych spisków, szczeniackiego kombinowania. Frytkarnia staje w płomieniach, Niepokalana Panienka zaczyna płakać psim moczem, dochodzi do kontrowersyjnego przejęcia szkolnej gazetki przez ambitną Erin, Dzieciątku Jezus z Pragi odpada główka. Nastoletnie wiercenie i radość katolickiej profanacji, kiedy z telewizora albo ulicy dochodzą wieści o kolejnej bombie. O, kolejna przygoda: w bagażniku samochodu ukrywa się chłopak z IRA. (Michelle, a jakże, uznaje go za swojego przyszłego męża).

Ta epizodyczność i żywioł przypadkowości stoją w kontrze do nastoletnich seriali „problemowych” i „heroicznych” (tych, w których zgodnie z duchem czasów, dzieci ratują świat, bo dorośli mają go gdzieś: pisała o tych narracjach Agata Sikora, w „New Yorkerze” zaś Maya Phillips). Derry Girls stawiają się jednej, spójnej opowieści – w poprzek martyrologii, ale też obmacywania każdego przejawu nastoletniego życia pod kątem symptomów traumy. Ta trauma tam jest – zupełnie na wierzchu. Ale szuka się dla niej innej opowieści.

„Dziewczyny”: Przebaczenie zamiast morału

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Klara Cykorz
Klara Cykorz
Kulturoznawczyni, krytyczka filmowa
Kulturoznawczyni, krytyczka filmowa. Laureatka Konkursu im. Krzysztofa Mętraka (2018). Na łamach „Dwutygodnika” prowadzi autorski cykl „Gadanie” poświęcony serialom telewizyjnym.
Zamknij