Film, Weekend

Diwy. Krótki przegląd serialowy

Stworzona do miłości kadr

Trzy wiosenne premiery HBO Max – drugie sezony „Hacks”, „Stewardesy” i „Stworzonej do miłości” – to może jeszcze nie nurt, ale zdecydowanie „coś”, jakiś spójny pomysł na fragment ramówki: komedie o kobietach z problemami, które jakoś ze sobą korespondują, tworzą ciekawe kłącze.

Taki żart, dość nieśmieszny, zresztą pierwszy z wielu: „Dochodzę. Dochodzę. Dochodzę do momentu, w którym zetnę włosy, założę flanelę i wreszcie przyjmę zaproszenie Melissy Etheridge na kolację!”. („I’m close. I’m close. I’m close to getting a buzzcut, a flannel shirt, and finally accepting Melissa Etheridge’s dinner invite!”) To pierwsze słowa, jakie padają w serialu Hacks (stacja nie pokusiła się o polskie tłumaczenie kompaktowego angielskiego tytułu – taki niezamierzony metażart, hack to między innymi, a w kontekście tego serialu przede wszystkim, partactwo, bylejakość).

Deborah Vance jest legendą stand-upu, której kończą się żarty i kontrakt z wielkim kasynem przy czymś, co wygląda mi na dużą ulicę w Las Vegas (chociaż co ja mogę wiedzieć o tej perle amerykańskiej urbanistyki). Za rolę Debory Vance aktorka Jean Smart otrzymała w zeszłym roku Emmy dla najlepszego pierwszego planu w komedii, co też siłą rozpędu układa się w telewizyjny metakomentarz: siedemdziesięcioletnia aktorka przeżywa swój twórczy renesans w roli przebrzmiałej ikony, której właśnie kończy się kontrakt na odgrzewanie kotletów w sercu amerykańskiego hazardu i kiczu.

Deborah co prawda śpi na kupie dolarów i złota i jeśli chce, to wciąż dobrze czuje swoją publiczność i nastrój widowni, ale ma to swoje plusy dodatnie i ujemne. Stąd ten pierwszy dowcip, bo jednym z powracających żartów serialu jest status artystki jako gejowskiej ikony i jej jednoczesna, demonstrowana niby od niechcenia, ale non stop, pogarda dla lesbijek.

Ten pierwszy nieśmieszny żart o Melissie Etheridge wywołuje jednak we mnie potrzebę plotkarskiego zwrotu akcji. Tak się bowiem składa, że ta muzyczna les-ikona zajmuje ważne miejsce w historii amerykańskiego serialu telewizyjnego – przynajmniej mojej osobistej. To właśnie dla niej scenarzystka i producentka Linda Wallem rzuciła Siostrę Jackie (2009–2015), jeden z moich ulubionych seriali wszech czasów, z Edie Falco w roli pielęgniarki na opioidach: ogłoszenie prasowe donosiło, że nie da się mieć nowej rodziny w Los Angeles i robić telewizji w Nowym Jorku.

Razem z Wallem odeszła z produkcji Lix Brixious, współtwórczyni serialu, reżyserka i partnerka kreatywna Wallem (obie mówiły otwarcie o czerpaniu inspiracji z własnych doświadczeń z uzależnieniami). Serial z wymienionymi producentami u sterów niby nie zaliczył widocznego jakościowego tąpnięcia, ale coś się zmieniło; coś w tempie, intensywności, relacji między postaciami. To był 2013 rok i przez kolejną prawie dekadę żaden serial tak bardzo nie złamał mi serca, choć rozczarowanie jest ryzykiem wpisanym w samo medium serialu. Na tym polega hazard kontynuowanej opowieści, tym też się różni krytyka serialu telewizyjnego od krytyki filmowej.

„Psie pazury”: porażka i czułość

Ale ta dygresja miała być o czymś innym, a mianowicie o tym, że Siostra Jackie była częścią całego bloku programowego stacji Showtime poświęconego kobietom po czterdziestce na skraju różnego rodzaju załamań i życiowego rozpadu. Poza Siostrą Jackie składały się na ten cykl półgodzinne komedie Trawka (2005–2012), Stany Zjednoczone Tary (2009–2011), Słowo na R (2010–2013) i Web Therapy (2011–2015). Działo się to wszystko w żarłocznym cieniu centralnego wówczas jeszcze paradygmatu „ważnej telewizji dramatycznej o paskudnych samcach”, na chwilę przed tym, jak Louis C.K. (skądinąd paskudny samiec, wiadomo) i Lena Dunham zgarnęli większość laurów i pamięci za przebudowanie rozumienia tego, co w telewizji uchodzi za „odważne” i „artystyczne”.

Mniej więcej za półmetkiem dekady komedia zostanie ogłoszona bardziej twórczą i eksperymentalną odnogą Peak TV, przyśpieszy też feminizacja i queerowanie telewizji amerykańskiej (i w ogóle anglosaskiej), także dzięki twórczyniom i twórcom związanym wcześniej z wymienionymi przeze mnie serialami Showtime, takim jak Jenji Kohan, Joey Soloway czy Diablo Cody. Trochę się też serial odmłodzi, czyniąc ikonami młode pyskate scenarzystki z roczników osiemdziesiątych.

Trochę się więc o tej showtime’owej ramówce przełomu dekad nie pamięta, może poza protekcjonalnie traktowaną Trawką; z dostępem na streamingach też bywa różnie. A była to jakaś awangarda i powiem więcej: tak spójny tematycznie cykl seriali i dziś byłby czymś wyjątkowym, kiedy amerykańska telewizyjno-streamingowa oferta niby puchnie w nieskończoność, ale rzadko da się w tym dostrzec jakąś kuratorską myśl.

O tym właśnie pomyślałam, kiedy Deborah Vance opowiadała swój nieśmieszny żart o flaneli i Melissie Etheridge. I o tym, że trzy wiosenne premiery HBO Max (które nie jest tożsame ze „starym” HBO) – drugie sezony Hacks, Stewardesy i Stworzonej do miłości – to może jeszcze nie nurt, ale zdecydowanie „coś”, jakiś spójny pomysł na fragment ramówki: komedie o kobietach z problemami, które jakoś ze sobą korespondują, tworzą ciekawe kłącze. Dobrze byłoby im się przyjrzeć razem.

Hacks jest, jak już się można było domyślić, serialem trochę meta, komedią o komedii. Diwy są dwie, jedna duża, druga mała; dużą już przedstawiłam, teraz pora na małą. Ava (w tej roli komiczka Hannah Einbinder, rocznik 1995) jest drobna i gadatliwa (co na ogół oznacza, że mówi o kilka słów za dużo). Jej ironiczna, przemielona przez Twitterowy agon lewicowość i gen-zetowy performans spod znaku „Komunikujmy się! Nawet jeśli tego nie chcesz!” słabo maskują wstyd awansu klasowego, a zarazem prekaryjności w show-biznesie.

Ava zrobiła po dwudziestce nagłą i niespodziewaną karierę, była przez chwilę dobrze zapowiadającą się nadzieją komedii, a teraz klops, upadek z wysokiego siodła, ambicji i kredytu: konserwatywno-liberalna cancel culture wypluwa ją za żarcik outujący republikańskiego senatora, który właśnie wysłał swoje dziecko na terapię konwersyjną. Od tej pory Ava staje się w Mieście Aniołów persona non grata – stąd transfer do Las Vegas, by pomogła legendarnej Deborze Vance „uwspółcześnić” repertuar. Żadna ze stron, warto dodać, nie jest z tego przesadnie zadowolona.

Mamy więc tu typowe starcie pokoleń, niechciane, ale z czasem – twórcze. Marzyłoby mi się jeszcze więcej komediowego warsztatu i pokazania harówy nad kartką papieru, ale nie chcę przesadzać z marudzeniem: najlepsze odcinki Hacks mają dynamikę ping-ponga, i najciekawsze są te momenty, które pokazują, jak podejście obu kobiet do swojego rzemiosła kształtuje też ich pozazawodowe relacje ze światem.

Deborah jest kobietą staroświeckiej, mocnej puenty – Ava zaś doskonale przyswoiła sobie myśl ze stand-upu Nanette, że puenta to przemoc, jej humor rozlewa się na boki w Opowieść (nierzadko wymagając od słuchacza niechcianej pracy emocjonalnej). Ich relacja jest oparta na nierówności, ale też porozumieniu czerpanym z rozpoznania w sobie nawzajem podobnych, paskudnych cech charakteru.

„The Morning Show”, czyli koniec snu

Często łapałam się na myśli, że serial byłby bardziej soczysty, ale też etycznie łatwiejszy, gdyby zrobić go „po brytyjsku”, bez litości: w brytyjskich sitcomach o ludziach skorumpowanych pieniędzmi i władzą współczucie jest wyborem widzki, nie trzeba się nad nikim pochylać, można się tylko śmiać i złościć. Hacks, jako komedia z nurtu terapeutycznego, zmusza do jakiejś intymności, wglądu w te paskudne dusze na równi z obrzydliwym bogactwem. I niby nie usprawiedliwia nadużyć w miejscu pracy, ale umówmy się: napisane jest to tak, aby emocjonalny slalom łagodził ból piekącego policzka. Deborah Vance może być sobie jędzą-homofobką, ale jest też heteryczką na planecie queerów w bardzo queerowo obsadzonej opowieści. I tak dalej.

Opierałam się więc jak mogłam, ale nie będę kłamać: skapitulowałam, dałam się uwieść tym cholerom. I pod koniec drugiego sezonu, kiedy okazuje się, że nie tylko starsza diwa potrzebuje młodszej, ale i zasmarkana młodsza starszej, hak empatii na dobre rozpruł mi zdrowy rozsądek i doświadczenie. Nie tylko zresztą ze względu na główne bohaterki: dobry serial poznaje się po tym, że rozbudowuje swój świat, pozwala wybrzmieć drugiemu planowi i rolom gościnnym, chciałabym więc zwrócić uwagę na Megan Stalter w roli rozpaskudzonej dziedziczki, przekraczającej granice swoich współpracowników, i łamiącą serce Jane Adams w roli matki Avy („Wiem, jak bardzo lubisz spać, byłaś od tego uzależniona jako nastolatka. – Miałam depresję! – Miałaś niedobór żelaza, bo zostałaś wegetarianką. Szczęśliwi ludzie jedzą steki!”).

Stewardesa to niby trochę inna bajka, ale rdzeń opowieści ten sam: narrację uruchamia autodestrukcja. Choroba alkoholowa tytułowej stewardesy – Cassie granej z rozbrajającym wdziękiem przez Kaley Cuoco – dotarła do tego punktu, że dziewczyna budzi się w łóżku z flaszką obok zakrwawionego trupa i nie ma pojęcia, co się wydarzyło.

Na miejscu są proste skojarzenia co najmniej z dwoma ważnymi serialami: jak w Obsesji Eve, intryga szpiegowska napędzana jest kompulsjami bohaterki, jej żądzą seksualną i egzystencjalną (niech coś się dzieje, niech coś płonie), i jak w Russian Doll, fabuła odpowiada spirali uzależnienia (struktury obu pierwszych sezonów są właściwie identyczne i kończą się krokiem w kierunku terapii). Stewardesa nie jest może aż tak dociśnięta na poziomie rzemiosła, nie ma tak poetycko-wizualnych ambicji, wydaje się bardziej pulp i „gładko wchodzi”. Oczywiście do momentu, kiedy widzka rzeczywiście łapie się na myśli o alkoholu: może kiedy się napiję, ta szalona opowieść wreszcie się zatrzyma?

Serialem rządzi bowiem zasada przebodźcowania: montaż typu staccato, skoki pomiędzy lokacjami, dzielone ekrany, wielowątkowość, intrygi rozmnażają się poprzez pączkowanie. Dzieje się tu wszystko, wszędzie, naraz, w nieodpowiednim miejscu i czasie, im większa desperacja, by rozwiązać problem, tym więcej telefonów w złym momencie, rzeczy do ogarnięcia, właśnie dziś, właśnie na wczoraj.

Wszystko spada na głowę biednej Cassie, co jest tym bardziej dotkliwe, że jest się w jej głowie nie tylko za sprawą montażu i tempa akcji, ale zupełnie dosłownie, Cassie rozmawia sama ze sobą, co przedstawiane jest na ekranie w formie pogadanek najpierw z martwym kochankiem (sezon pierwszy), a potem całą armią sobowtórów (sezon drugi).

Przypomniała mi się po latach gierka, którą miałam na swojej pierwszej komórce – trzeba było załapać królika wyskakującego z norki, tyle że ledwo się kliknęło na norkę, królik wyskakiwał po drugiej stronie ekranu. Stewardesa wprowadza mózg w podobny rodzaj rozedrgania i zmęczenia, kompulsywność bohaterki, która nie może się powstrzymać, przelewa się przez ekran. Narracyjny ciąg, binge-watching potraktowany dosłownie. Perwersyjnie i świadomie, akurat ten serial HBO Max emitował w tempie jednego odcinka na tydzień, mnożąc proste – i perfekcyjnie działające – cliffhangery.

Paradoksalnie, afektywna moc serialu sprawia, że ta cała wielowątkowa, sensacyjna bajkowość nie pozwala zapomnieć, że jest to opowieść o piciu, o trudach bycia we własnej głowie, szlamie pamięci. Może też dlatego tak dobry, lepszy od pierwszego, wydał mi się sezon drugi: dojrzały, ze świetnie rozpoznanym potencjałem formy, na sto procent inwestujący w założenie, że oto ramą sezonu będzie trud wyszarpywania pazurami każdego dnia trzeźwości.

Piękny list miłosny o kreacji Kaley Cuoco napisała Philippa Snow. Zaczyna się on od tego, jak w postaci Cuoco Stewardesa lepi się z tego, co mroczne i wyparte z amerykańskiego sitcomu – w tym wypadku Teorii wielkiego podrywu, którego aktorka była gwiazdą przez (jak podpowiada internet) dwanaście lat i dwieście osiemdziesiąt odcinków (2007–2019).

Może podobna intuicja przyświecała twórcom Stworzonej do miłości, gdzie z kolei główną bohaterkę gra Cristin Milioti, tytułowa Matka z ostatniego sezonu innego nieludzko popularnego sitcomu, Jak poznałem waszą matkę (2005–2014). Stworzona do miłości to w gruncie rzeczy Niewidzialny człowiek na wesoło: punktem wyjścia akcji jest ucieczka bohaterki z podziemnej twierdzy jej męża, niewyobrażalnie bogatego technologicznego geniusza. Albo przynajmniej próba ucieczki – ucieczka przed chipem w mózgu jest jeszcze trudniejsza niż powrót z podziemnej dystopii.

Za każdą ofiarą stoi sprawca

Niewidzialny człowiek był filmem opartym na emploi Elisabeth Moss jako aktorki wcielającej się w postaci, które kopią się z patriarchatem; Cristin Milioti jako Hazel Green jest właściwie jej przeciwieństwem, drobna, o wielkich, wilgotnych oczach, potargana i zmęczona, nie chce tej walki, chciałaby się po prostu wyspać, ale nie może, bo raz, że ktoś ją podgląda, i dwa, bo buzuje od gniewu. Świat, do którego wraca z luksusowej cybertwierdzy, jest tym samym, od którego chciała uciec: pustynną, white-trashową Ameryką flaneli, alkoholu i braku perspektyw. Dwa koszmary – creepsterski Wielki Kapitał i prowincjonalna bieda – przeglądają się w sobie i nie mogą się nadziwić, że może nie są wcale oddzielnymi światami.

Główny chwyt polega jednak na tym, by ten ponury krajobraz opowiadać przez to, co nie mieści się ani w fantazji technologicznych magnatów, gdzie wszystko da się skontrolować i sprzedać, ani w obrazku z programu interwencyjnego. To satyra, w której wszyscy bohaterowie są, z braku lepszego słowa, trochę dziwni. Przemoc ma swoje struktury i wzorce, ale trauma jednostki nie da się opisać algorytmem, zdaje się mówić serial. Ojciec głównej bohaterki, wdowiec z nieprzepracowaną żałobą, żyje w związku z plastikową lalką. Inny sympatyczny facet, agent FBI, na poważnie flirtuje z gadającą samicą delfina.

Nawet Byron Gogol, ów technologiczny magnat i mąż Hazel, nie jest po prostu obleśnym typem w domyślnie patriarchalny sposób: to facet-labrador o szerokim uśmiechu i miękkich gestach, który prowadzi pomiary orgazmów swojej żony, nieobliczalny naiwniak i obsesjonat, którego kontrola jest zawsze owinięta w radosną ekscytację i troskę. To czyni go jeszcze bardziej przerażającym, bo bardziej ludzkim, sytuując widza w środku tej przemocowej relacji, związku, z którego nie da się wyjść na czysto, jednym cięciem.

Szczególnie drugi sezon pokazuje fizyczny wymiar klasowego uzależnienia nie tylko na indywidualnym, ale też społecznym, systemowym poziomie. W ostatnich odcinkach coś się jednak w pracy metafor zacina: dość naiwny wydaje mi się wątek władzy państwowej (w postaci FBI), tępi się krytyczne ostrze, rozrzedza napięcie wokół przenikającej ciała kontroli.

Pozostaję jednak optymistką: Stworzona do miłości, podobnie jak Hacks i Stewardesa, to seriale piekielnie elastyczne. Mogą się posypać z odcinka na odcinek, ale ich wewnętrzne zróżnicowanie, rozpiętość nastrojów i chwytów gatunkowych oraz humor sprawiają, że serial zawsze może wymyślić się na nowo, narodzić z nową, mocną metaforą.

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Klara Cykorz
Klara Cykorz
Kulturoznawczyni, krytyczka filmowa
Kulturoznawczyni, krytyczka filmowa. Laureatka Konkursu im. Krzysztofa Mętraka (2018). Na łamach „Dwutygodnika” prowadzi autorski cykl „Gadanie” poświęcony serialom telewizyjnym.
Zamknij