Czytaj dalej, Weekend

Kwartet kolonistów i najśmielszy eksperyment społeczny we współczesnej historii USA

Niedźwiedzia przysługa okładka

Tak jak wirus wścieklizny opanowuje mózg znacznie większego od siebie organizmu i zmusza go do działania przeciwko własnym interesom, ci libertarianie zamierzali zastosować tylko odrobinę presji, by całą miejscowość nakierować ku wolności. Fragment książki „Niedźwiedzia przysługa. Jak w amerykańskim miasteczku nie powstała libertariańska utopia (i co nieco o baribalach)”.

To opowieść o tym, jak w małym amerykańskim miasteczku niedźwiedzie odgryzły niewidzialną rękę rynku. Śmieszno-straszna historia libertariańskiego eksperymentu na żywej tkance społecznej – bolesnego zderzenia ekonomicznego modelu z rzeczywistością, która uparcie nie chciała być „logiczna” i „racjonalna” – tak o książce Niedźwiedzia przysługa pisze Katarzyna Wężyk. Publikujemy fragment reporterskiej książki Matthew Hongoltza-Hetlinga, która właśnie ukazała się nakładem Wydawnictwa Krytyki Politycznej.

*
Był luty 2004 roku. Furgonetka telepała się od jednej małej, zamarzniętej miejscowości w New Hampshire do drugiej. W środku czterech mężczyzn pokrzepionych tytoniem, alkoholem i posiadaniem broni palnej pławiło się w kółku wzajemnej adoracji. W każdą rozmowę wplatał się wątek przekonania, że Partii Republikańskiej brakuje jaj, by na poważnie zająć się wolnością.

Podróżujący byli libertarianami. Do najzdradliwszych przeszkód w rozwoju partii należy jej determinacja w podążaniu ciągiem logicznym w każde mroczne miejsce, do którego ciąg ten by prowadził, niezależnie od panujących w społeczeństwie obyczajów. Z jednej strony mamy więc filozofię, o której można powiedzieć, że dała podwaliny założycielskich dogmatów Ameryki, z drugiej strony trudno nie zauważyć, że ta sama filozofia wciąż prowadzi do szczerych dyskusji na temat tego, czy kanibalizm za zgodą jedzonego powinien być legalny.

W ciągu trzydniowej podróży skład pasażerski furgonetki się zmieniał, ale naczelna czwórka była w pojeździe przez cały czas.

Tim Condon, elokwentny, choć nieco pompatyczny pięćdziesięciopięcioletni prawnik (tak jak programiści, prawnicy czują się w języku logiki jak ryby w wodzie), od trzydziestu lat był działaczem politycznym. Jako żołnierz marines służył w Wietnamie, a potem wrócił do domu i zafascynował się tekstami konserwatywnego polityka Barry’ego Goldwatera (który później miał przerzucić most pomiędzy republikanami a libertarianami).

Condon przyleciał do New Hampshire z rodzinnej Florydy – podobnie jak Larry Pendarvis, najstarszy z mężczyzn, bo sześćdziesięciojednoletni. Pendarvis podróżował pod pseudonimem Zach Bass, prawdopodobnie dlatego, aby nikt nie skojarzył go z jego przeszłością. Pracował kiedyś w biurze wydziału zdrowia Departamentu Zdrowia i Usług Rehabilitacyjnych stanu Floryda. Stanowisko stracił nagle, kiedy współpracownicy, podejrzliwi wobec jego skrytości przy korzystaniu z komputera, znaleźli na dysku pliki, za które usłyszał 129 zarzutów posiadania pornografii dziecięcej.

Osobowość Pendarvisa czasem przedstawiano mi jako rozdwojoną: na żywo był zdystansowany, ale w internecie zmieniał się w obelżywego trolla. Podczas procesu sądowego o posiadanie pornografii dziecięcej oskarżyciel pokazał sędziemu i obrońcy listę cech Pendarvisa spisaną na kartce dużego notesu. Znalazły się pośród nich słowa takie jak „nieśmiały” czy „milczenie”. Po obejrzeniu listy obrońca stwierdził, że nie sprzeciwia się przekazaniu jej ławie przysięgłych. Wtedy oskarżyciel po kryjomu poprawił długopisem słowo „milczenie” tak, by widniało tam „zboczeniec”. Prawnik Pendarvisa zaskarżył takie działanie i wyrok uchylono.

Pendarvisa puszczono wolno. Prasa donosi, że oddał się przedsiębiorczości: założył firmę matrymonialną sprowadzającą Amerykanom żony z zagranicy, głównie z Filipin. (Sam Pendarvis był na tamten moment żonaty siedem albo osiem razy; to zależy, czy krótki okres bigamii policzymy jako jedno małżeństwo czy dwa osobne).

Po wylądowaniu w New Hampshire Condon i Pendarvis spotkali się z Bobem Hullem, wąskoustym, zamożnym, trzydziestoośmioletnim biznesmenem z New Jersey, znanym z cichego sposobu bycia i zamiłowania do mody z czasów disco.

Kompanię marzeń zamykał brodaty właściciel furgonetki – Tony Lekas. Czterdziestoośmiolatek o łagodnym głosie był wśród nich jedynym mieszkańcem New Hampshire. Przeprowadził się w 1979 roku z Chicago. Z zawodu był programistą, ale coraz bardziej pochłaniała go myśl o zostaniu instruktorem strzelectwa.

Jak nie strzelałem do Kim Dzong Una, czyli witamy w Atlancie!

Wielu libertarian odczuwa silną więź z początkami Stanów Zjednoczonych. Postrzegają ten czas jako utopijny złoty wiek, kiedy rząd był mały, a ludzie wolni. Łączność z czasami beztroski wydawała się tym silniejsza, im głębiej wjeżdżali w las, wymieniając się historiami o wolności. Tak jak ojcowie założyciele USA, mężczyźni trzymali broń pod ręką i nigdy nie zapominali o swoich prawach osobistych. I tak jak ojcowie założyciele, zamierzali po ojcowsku coś założyć.

Czterech marzycieli wpadło na pomysł, jak rozwiązać trapiący ich od dziesiątków lat problem z wprowadzeniem libertariańskich poglądów do głównego nurtu polityki. Zjawili się w New Hampshire, by położyć fundamenty pod najśmielszy eksperyment społeczny we współczesnej historii USA: Free Town Project.

Gdyby wszystko poszło zgodnie z planem, setki wolnomiasteczkowców skoncentrowałyby swoją siłę wyborczą w jednym miejscu i dokonały politycznej metamorfozy. Zmieniłyby małe amerykańskie miasteczko z sennej i nieatrakcyjnej gęstwiny uciążliwych regulacji w sobiepańskie kresy cywilizacji, gdzie – jak obiecywała strona internetowa stworzona przez Pendarvisa – obywatele będą dysponować pewnymi niezbywalnymi prawami, takimi jak prawo do posiadania więcej niż dwóch wraków samochodów na posesji, prawo do hazardu, prawo do wagarów, prawo do handlu narkotykami oraz prawo do stosunków kazirodczych.

Aha, a do tego Pendarvis dążył do zabezpieczenia prawa do handlu organami oraz prawa do stawania do pojedynków, a także uzyskanego z boskiego nadania, lecz niedocenianego prawa do organizowania tak zwanych walk meneli, czyli płacenia bezdomnym i biednym symbolicznych sum za potyczki na pięści. Logika to dziwna rzecz.

Stworzenie pierwszego Wolnego Miasteczka Ameryki było projektem tak ambitnym w swoim rozmachu, że zdawało się od początku skazane na niepowodzenie. Zaiste, prawie każdy taki eksperyment społeczny w dziejach poniósł spektakularną porażkę. Większość prób zawiązania zaplanowanej społeczności wymagała jednak sztucznego zaludnienia miejsca niezamieszkanego, na przykład obszaru pustyni czy wyspy. W 1972 roku milioner z Nevady wraz z przyjaciółmi libertarianami wzięli w niepodległe władanie jedną z wysp u wybrzeży Nowej Zelandii (któremu to roszczeniu rychło położyło kres nowozelandzkie wojsko).

Realizację utopii ogranicza rzadkie występowanie wizjonerów o głębokich kieszeniach. Zbudowanie nowej społeczności od zera wymaga milionów czy nawet miliardów dolarów wydanych na infrastrukturę i pokonanie przeszkód związanych z faktem, że nikt wcześniej w danym miejscu nie zamieszkał. Henry Ford, który swoją linią produkcyjną rozpoczął rewolucję w motoryzacji, przekonał się o tym na własnej skórze, kiedy jego niedoszłą amazońską utopię, Fordlandię, pochłonęły tropikalne choroby roślin i ludzi, zderzenia kultur i niechęć brazylijskiego rządu.

Czterech libertarian, którzy przyjechali do New Hampshire, miało cieńsze portfele od Forda i innych niedoszłych utopistów. Wpadli oni jednak na rozwiązanie, które ich zdaniem miało szansę przenieść Free Town Project ze sfery marzeń w oparach marihuany do rzeczywistości.

Zamiast budować od zera, chcieli opanować władzę i infrastrukturę istniejącej miejscowości. Tak jak wirus wścieklizny opanowuje mózg znacznie większego od siebie organizmu i zmusza go do działania przeciwko własnym interesom, ci libertarianie zamierzali zastosować tylko odrobinę presji, by całą miejscowość nakierować ku wolności.

To, że idealna do tego miejscowość będzie leżeć gdzieś w New Hampshire, czyli pod dewizą „Żyj Wolny lub Zgiń”, wydawało się niemal przesądzone. W kraju złożonym z humorzastych stanów z zapędami niepodległościowymi New Hampshire należało do najbardziej humorzastych i skłonnych do incydentów. Znajduje się ono w grupie pięciu stanów, w których nie ma podatku od sprzedaży; jest jednym z dwóch, w których kadencja gubernatora trwa tylko dwa lata, i jedynym stanem w regionie Nowej Anglii, który wciąż dopuszcza karę śmierci. (Od 1939 roku nikomu jej nie wymierzono, ale najwyraźniej tutejsi lubią mieć taką możliwość).

Armia boga kontra socjalistyczne imperium zła

Ale którą miejscowość wybrać? Libertarianie jeździli po okolicy, chodzili po ludziach, szukali miejsca idealnego. Roxbury wydawało się atrakcyjne, ale nie miało dużo ziemi na sprzedaż, co utrudniałoby kolonizację. W Lempster wystawiono na rynek nieruchomości stary zajazd dla dyliżansów, który mógłby być obiecującym przystankiem dla nowo przybyłych rewolucjonistów. Jednak gdy się tam wybrali, ktoś im powiedział, że miasteczko ma w planach przyjęcie przepisów zagospodarowania przestrzennego: prawa budowlanego zabezpieczającego budynki przed popadnięciem w ruinę i pożarem. A to absolutnie przekreślało plany libertarian.

„Zagospodarowanie przestrzenne może zostać użyte przez istniejące lokalne siły polityczne jako etatystyczna broń do blokowania wszelkiej dużej imigracji […] do miasteczka” – pisał Condon w poście o wyjeździe na swoim blogu. „Ponadto zaistnienie zagospodarowania przestrzennego sugeruje, że dzisiejsza ludność sprzyja wścibstwu. Nie chcemy więc mieć z nią nic do czynienia”.

W sumie rozważyli i odrzucili dwadzieścia miasteczek: za zimne, za mało ziemi, za dużo przepisów i tak dalej.

Potem dotarli do Grafton, 120 kilometrów kwadratowych poszarpanej krainy niedźwiedzi w najdalej wysuniętych na południe rejonach hrabstwa Grafton. Tam w ciągu poprzednich pięciu lat Jessica Soule i jej sąsiedzi w Bungtown patrzyli, jak mnożą się ślady baribali: odchody, tropy i gościnne występy. Kiedy jednak koloniści wjechali na drogę numer cztery, jedyną twardą szosę prowadzącą do Grafton, nie spotkali niedźwiedzia. W kwestii biznesu też niewiele dało się tu zaobserwować. Nie było kawiarni, restauracji ani handlu detalicznego. Wyjątek stanowił jeden tradycyjny sklep wielobranżowy z zapadającym się drewnianym gankiem i pojedynczym dystrybutorem paliwa.

Bez wątpienia w tym miejscu znienawidzona przez Condona „wścibska” obywatelska hardość była w odwrocie. Tak naprawdę wyglądało na to, że poza sklepem wielobranżowym w Grafton nie ma innych wartych uwagi obiektów należących do społeczności. W Grafton Center znajdował się nazwany od niego kościół (wzniesiony w 1798 roku), a przy szosie leżała atrakcja w postaci nieczynnej kopalni Rugglesa, w której dawniej wydobywano mikę na użytek komercyjny. Z budynków należących do samorządu w oczy rzucały się jedynie biblioteka publiczna i remiza, która de facto służyła również za stację ratownictwa medycznego oraz miejsce spotkań mieszkańców.

To na parking remizy Lekas zjechał wreszcie furgonetką z drogi numer cztery. Libertarianie wyszli z wozu, rozprostowali nogi i kręgosłupy. O tej miejscowości wiedzieli tyle, ile ona o nich, czyli nic. Choć przyszli koloniści wchodzili do publicznego budynku, by dyskutować o sprawie, która jak najbardziej dotyczyła interesu publicznego, samo spotkanie miało charakter zdecydowanie prywatny. Nikt nie wiedział, że przyjechali – nikt poza Johnem i Rosalie Babiarzami.

Koloniści weszli do budynku i przemierzyli krótki korytarz, mijając kilkoro drzwi prowadzących do biur szefów wydziałów, w tym komendanta straży pożarnej. Korytarz otwierał się na przepastną halę, gdzie obok pojazdów straży pożarnej i pogotowia ustawiono plastikowy stół i składane krzesła. Dołączyli do Babiarzów przy stole. Śnieg z parkingu topił im się na butach i rozlewał na betonowej podłodze w małe kałuże.

Grafton od razu zabrzmiało obiecująco. John Babiarz powiedział im, że rodowici mieszkańcy miasteczka są „przeciwni biurokracji” oraz „wrodzy planom zagospodarowania przestrzennego” i innym wścibskim przepisom.

To było dobre. Poczuli też, że mogliby potraktować Grafton jak swoją piaskownicę – plac zabaw pod niewielkim albo wręcz żadnym nadzorem federalnym. Niezwiązane ze światem zewnętrznym ani torami kolejowymi, ani handlem Grafton stanowiło mały skrawek cywilizacji schowany między drzewami. A ponieważ było w nim znacznie więcej ziemi niż ludzi, przyszli osadnicy mieli do dyspozycji wiele wolnych działek.

Koloniści i ich gospodarze wspólnie ustalali strategię jawnego przejęcia władzy w samorządzie miasteczka. Grafton posiadało mniej niż ośmiuset zarejestrowanych wyborców, z czego większość nie chodziła do urn. Stwierdzili, że do istniejącej bazy podobnie myślących miejscowych musiałoby dołączyć tylko kilkudziesięciu nowych wyborców, by przechylić szalę na rzecz nowego porządku.

– Czy byłoby możliwe zaprzestanie finansowania miejscowego okręgu szkół publicznych?
– Już się o tym mówi – zapewniła Rosalie, kadrowa w okręgu regionalnym.

W pewnym momencie rozmowę przerwał Merle Kenyon, szef policji w Grafton (i jej jedyny pełnoetatowy pracownik), przechodząc przez halę. Kenyon, zawsze do ludzi, przystanął, by pogawędzić z nimi przez chwilę, i wrócił do swoich zajęć.

Po odejściu Kenyona koloniści stwierdzili, że nie wygląda on na kogoś, kto nachodzi ludzi i zatrzymuje ich za przestępstwa bez ofiar. Poza tym „szef policji to w Grafton urząd obieralny – napisał później Condon – więc gdyby nadużywał swojej władzy, mógłby zostać przegłosowany”.

Twój dom płonie. Czy stać cię na strażaków?

Condon i reszta zapytali swoich gospodarzy: czy mają „jakiekolwiek opory dotyczące tego, że czereda dzikich libertarian najedzie na ich cichą miejscowość? […] Czy powinniśmy wybrać Grafton na miejsce Free Town Project?”.

− Oczywiście – odpowiedziała Rosalie.

Nie jest jasne, czy w tamtej chwili Babiarzowie w pełni zdawali sobie sprawę z tego, że libertarianie rządzą się tymi samymi zasadami co wampiry: raz zaproszeni do domu, nigdy się nie wycofają.

John się uśmiechnął.
− Oczywiście! – odpowiedział. – Dlaczego nie?

Gromada sąsiadów libertarian mogła tylko mu pomóc wykonać misję polegającą na budowie infrastruktury dla Partii Libertariańskiej w New Hampshire – a może nawet pomóc mu zostać pierwszym w kraju gubernatorem libertarianinem. A poza tym, by odwołać się do logiki, zarówno wolnomiasteczkowcy, jak i wieloletni graftończycy nienawidzili podatków.

Co mogło pójść nie tak?

Przeł. Aleksandra Paszkowska

**
Matthew Hongoltz-Hetling – niezależny dziennikarz śledczy i reporter, finalista nagrody Pulitzera, laureat dziennikarskiej nagrody George Polk award. Autor licznych reportaży prasowych. Publikował między innymi w „Foreign Policy”, „USA Today”, „Popular Science”.

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Zamknij