Czytaj dalej, Weekend

Przekraczaliśmy europejską fosę

uchodźcy na Morzu Śródziemnym

Jeszcze kiedy planowałem tę podróż, czytałem o siedemdziesięciu jeden migrantach, którzy zeszłego lata udusili się w ciężarówce z mięsem w Austrii, i obiecałem sobie, że nigdy nie wpakuję się w taką sytuację. Teraz pomyślałem o tym, co powiedział nam mężczyzna w Nimrozie: „Bracie, jesteśmy jak piłka kopnięta na boisko”.

W 2016 roku dziennikarz Matthieu Aikins, porzuciwszy swoją tożsamość, wyrusza z rozdartego wojną Kabulu do Europy razem ze swoim przyjacielem Omarem, młodym kierowcą i tłumaczem, oraz z milionami uchodźców poszukujących lepszej przyszłości. W wyniku tej podróży powstał reportaż uczestniczący Nadzy nie boją się wody. Publikujemy fragment tej książki.

**
Taksówka zatrzymała się, a pasażer pomachał nam ręką. To był Hadżi. Położyliśmy plecaki na tylnym siedzeniu i wsiedliśmy do środka. Gdy włączyliśmy się do ruchu, przemytnik obrócił się i podał mi pakiet plastikowych woreczków wypełnionych zielonkawym proszkiem – naswar, sprowadzony z Afganistanu.

– Zabierz to do Izmiru – powiedział. – Skończył im się i błagają o dostawę.

Niechętnie włożyłem woreczki do plecaka – wiedziałem, że to tylko tytoń, ale ktoś inny mógłby to uznać za narkotyki.

Esenler, główny dworzec autobusowy w Stambule, był gigantycznym sześciobokiem z kilkoma poziomami i terminalem na górze. Na rampie wjazdowej zatrzymało nas dwóch policjantów z pistoletami maszynowymi. Kiedy zobaczyli nasze plecaki, zaczęli wypytywać Hadżiego, który odpowiadał płynnie po turecku.

– To Afgańczycy – powiedział spokojnie.

Policjanci przyjrzeli się Omarowi i mnie, a potem skinęli na kierowcę. Wjechaliśmy przez rampę na górną platformę, otoczoną przez kasy biletowe i stoiska z fast foodami.

– Nie macie żadnych papierów, więc teraz muszę dać łapówkę urzędnikowi – narzekał Hadżi. Kazał nam usiąść na górze w poczekalni, gdzie w telewizji leciała turecka opera mydlana.

Złe miejsce o złej godzinie

czytaj także

Dwadzieścia minut później przyszedł urzędnik i zabrał nas na stanowisko, na którym czekał autokar. Hadżi zniknął. Inni pasażerowie już weszli na pokład; kiedy Omar i ja zajęliśmy miejsca na samym końcu, autobus ruszył.

Przejechaliśmy na azjatycką stronę miasta drugim wiszącym mostem nad Bosforem. Światła promów i statków wycieczkowych rozświetlały ciemne wody w dole. Po prawej stronie widzieliśmy oświetlone przęsło drugiego mostu, obecnie przemianowanego na most Męczenników 15 Lipca. Dwa i pół miesiąca temu czołgi rebeliantów zablokowały most, ale zostały tam uwięzione przez tłum rozgniewanych obywateli – zginęło wtedy trzydziestu czterech ludzi. Lecz teraz blask miasta wydawał się niezakłócony. Billboardy i wielkie centra handlowe przesuwały się, gdy przejeżdżaliśmy przez kolejne rozjazdy i autostrady. Po dwóch godzinach dotarliśmy zaledwie na obrzeża Stambułu.

– To musi być jedno z największych miast na świecie – mruknął Omar. – Jak myślisz, o ile większe od Kabulu?

Jechaliśmy przez całą noc na południe Azji Mniejszej, pogranicza kontynentów, gdzie dawne migracje nakładały się na siebie jak linie geomantyczne. Pisana historia Izmiru sięga trzech tysięcy lat wstecz, kiedy miasto zostało założone jako Smyrna przez greckich kolonistów, którzy dołączyli do imperium ateńskiego i walczyli z Persami. „Przestań się lękać tego, co będziesz cierpiał” – radził prorok Jan Kościołowi w Smyrnie, rządzonej przez Rzymian, po tym, jak doznał objawienia, apokalipsy. Seldżukowie podbili Smyrnę, krzyżowcy ją splądrowali, Tamerlan zrównał ją z ziemią. „Nieliczni spośród tych, którzy rzucili się do morza – napisał ksiądz de Vertot – zdołali ocalić życie”.

Kiedy miasto stało się kwitnącym centrum eksportu do Europy, Turcy nazwali je Niewierną Smyrną ze względu na przewagę chrześcijańskich kupców i sefardyjskich Żydów, którzy uciekli przed prześladowaniami z Hiszpanii. Po I wojnie światowej, zachęceni przez Wielką Brytanię, Grecy najechali Smyrnę, uznając ją za część Megali Idea, wielkiej Grecji, która miała obejmować znaczny obszar dawnego Bizancjum. Po trzech latach zaciekłych walk i masakr po obu stronach Grecy zostali wygnani przez Atatürka i jego nacjonalistów, którzy wypędzili milion uchodźców w ramach tak zwanej wymiany ludności.

Świadkiem tego desperackiego exodusu przez Morze Egejskie w 1922 roku był Henry Morgenthau, amerykański wysłannik w Salonikach. „Stan tych ludzi po przybyciu do Grecji był nad wyraz żałosny. Zostali spędzeni do wszelkiego rodzaju statków, zdolnych do utrzymania się na wodzie – napisał. – Ci, którzy przeżyli, wylądowali na otwartej plaży, nie mając się gdzie podziać, brudni, trawieni gorączką, bez koców, a nawet ciepłych ubrań, bez jedzenia i bez pieniędzy”.

Wielu uchodźców przybyło na wyspy takie jak Lesbos i Chios, które leżą jak świeżo oderwane góry lodowe tuż u wybrzeży i na które można łatwo dotrzeć małymi łodziami z lądu, o zalesionych wzgórzach skrywających mnóstwo zatoczek. Kiedy naziści najechali Grecję, bojownicy ruchu oporu uciekali przez morze na wschód do Turcji. Po wojskowym zamachu stanu w 1980 roku tureccy dysydenci szukali schronienia na tych wyspach. Dekadę później łodzie migrantów zaczęły przypływać wywołanymi przez wojnę falami, przynosząc bezdomnych, bezpaństwowców i pozbawionych praw. Po wejściu Grecji do strefy Schengen w 2000 roku w najwęższej cieśninie niecałe dwa kilometry wody oddzielały Turcję od europejskiej obietnicy pokoju.

*
Na dworzec autobusowy w Izmirze dotarliśmy wcześnie rano i musieliśmy czekać kilka godzin, aż wspólnik Hadżiego, Kurd, przyjedzie po nas białym hyundaiem hatchbackiem. Znał tylko kilka perskich słów, ale z jego pantomimy zrozumiałem, że chce paczkę naswaru. Podałem mu ją, a on pokazał, jak zawija go w bibułkę i wkłada do ust. Nie trzeba bibułki, po prostu włóż szczyptę pod wargę, odpowiedziałem gestem. Sądząc po jego podnieceniu, myślał, że to jakiś narkotyk. Odegrałem skutki zażycia zbyt dużej dawki – nudności i zawroty głowy – co tylko wzmogło jego zainteresowanie.

Wjechaliśmy autostradą do miasta, a potem na strome zbocze nad portem. Po drodze domy stawały się coraz mniejsze i bardziej zaniedbane. Zatrzymaliśmy się w wąskiej uliczce, przemytnik zadzwonił do kogoś, a po chwili pojawił się żylasty mężczyzna w klapkach. Wziął paczkę naswaru, bez jednej torebki, którą Kurd zostawił dla siebie, i powiedział nam w dari, żebyśmy poszli za nim, więc złapaliśmy swoje plecaki i ruszyliśmy alejką, aż dotarliśmy do kryjówki, gdzie zapukał do drzwi. Otworzył je afgański chłopak i weszliśmy do środka, nasze oczy przyzwyczajały się do mroku maleńkiej kawalerki.
Zdjęliśmy buty i usiedliśmy na łóżku polowym, a mężczyzna pospiesznie otworzył jedną z torebek z naswarem i wcisnął sobie szczyptę do ust.

– Skończył mi się kilka dni temu – powiedział po minucie głosem zniekształconym przez zgromadzoną w ustach ślinę. Odchylił się i uśmiechnął do nas z ulgą.

Jego żona, gadatliwa kobieta o twarzy jak księżyc w pełni, weszła z kuchni z tacą herbaty, owczym serem i podpłomykami, a potem wszyscy zasiedliśmy do kolacji.

Tak jak my czekali na łódź. Mężczyzna miał na imię Sardar i znał Hadżiego od lat. Powiedział nam, że kiedyś prowadził sklepy z ubraniami w Stambule i Kabulu i był bogaty. Ale długa choroba nerwowa i krach gospodarczy w Afganistanie znacznie uszczupliły ten majątek. Nie wierzył w przyszłość swojej ojczyzny, po Turcji też nie spodziewał się niczego dobrego. Stwierdził z przekonaniem, że będzie tu kolejny zamach stanu i wybuchnie wojna domowa.

Dlatego też w ostatnich latach Sardar wysyłał z przemytnikami do Europy członków dalszej rodziny, z których większość trafiła do Niemiec lub Szwecji. Kiedy w zeszłym roku granica została otwarta, kupił nawet własny ponton i wsadził do niego przyjaciół i krewnych. Łódź w Stambule kosztowała pięć tysięcy euro, a kolejne trzy tysiące wydał na transport i łapówki, by ściągnąć ją na wybrzeże w pobliżu Izmiru, głównej bazy wypadowej dla wielkiej migracji do Europy. Na miejskich placach roiło się od ludzi w kamizelkach ratunkowych, a na plażach ekipy tureckiej telewizji relacjonowały na żywo, jak rodziny za nimi brną przez spienione fale, by wsiąść na łodzie.

Wyjazd Sardara i  jego żony opóźniał się z  powodu interesów, ale teraz wreszcie mieli wyruszyć. Chłopak był bratem jego żony i  przyjechał z  Afganistanu kilka tygodni wcześniej. Cała trójka zamierzała dostać się z Grecji drogą morską do Włoch, być może w kontenerze transportowym, a stamtąd pojechać do Niemiec. Sardar powiedział, że gdyby zostali złapani we Włoszech i pobrano by im odciski palców, utknęliby tam zgodnie z zasadami ustalonymi w Dublinie, ale to nie było najgorsze miejsce do ubiegania się o azyl. Włosi rzadko odrzucali Afgańczyków i  można tam dość szybko dostać prawo pobytu.

– Właśnie tam chcę pojechać – powiedział Omar.

Hadżi im również obiecał, że wyśle ich na wyspę Chios. Ważne – dodał Sardar – by nie płynąć na Lesbos, gdzie tydzień temu wybuchły zamieszki i pożary w Morii. Zapłacił dodatkowo za motorówkę, bo dzięki temu miał większe szanse na to, że nie zostanie przechwycony, jednak już raz miał pecha. Tydzień wcześniej, kiedy byli w połowie drogi, podpłynął wielki okręt wojenny z reflektorem, który zamienił ciemność w dzień. Ich pilot zawrócił na płytkie wody, aby uciec, ale tam turecka łódź patrolowa wzięła ich na celownik i zatrzymała. Syryjczyków wypuszczono na ląd, lecz Afgańczycy trafili do aresztu. Sardar powiedział, że nie było tam tak źle – czyste pokoje i prysznice z ciepłą wodą. Przyszedł turecki mułła i wygłosił kazanie, starając się ich przekonać, by nie próbowali ponownie się przeprawiać.

– Dlaczego jedziecie do kraju niewiernych? – spytał duchowny. – Zostańcie tutaj, w Turcji – dodał.
Po czterech dniach zostali zwolnieni i Sardar z rodziną wrócił prosto do Izmiru.

– Czasami trzeba spróbować kilka razy – powiedział nam. – To wielka gra.

– Nie mogłeś wskoczyć do wody, żeby uciec przed Turkami? – spytał Omar.

– To słona woda. Zabiłaby cię w ciągu kilku minut – odparł. Pokazał nam białe plamy na swoich czarnych dżinsach z rozszerzanymi u dołu nogawkami. – Patrzcie, jak wybieliła moje spodnie; ledwie trochę mnie ochlapało.

Żeby nie było game over

Nie wiedzieliśmy, kiedy wyjeżdżamy. Hadżi powiedział nam, że prawdopodobnie jeszcze tej samej nocy, ale liczyłem się z tym, że możemy na to czekać kilka dni, a nawet tygodni, w zależności od pogody i policji. Dowiemy się w ostatniej chwili, więc musimy być gotowi. Jednak Sardar poinformował nas, że łodzie płynące na Chios wyruszają dopiero wczesnym rankiem. Omar i ja zdrzemnęliśmy się, a po przebudzeniu postanowiliśmy poszukać czegoś do jedzenia. Sardar kazał swojemu młodemu szwagrowi nam towarzyszyć, ponieważ chłopiec mówił trochę po turecku. Poszliśmy w dół ulicy, aż znaleźliśmy małą restaurację, gdzie obsługa kładła szaszłyki z mielonego mięsa na podpłomykach wraz z ziołami i cebulą zabarwioną na ciemno sumakiem. Zamówiliśmy trzy kebaby i colę.

– To dzielnica kurdyjska – powiedział chłopak, gdy usiedliśmy. – Policja tu nie zagląda.

W tym samym momencie w drzwiach stanął gliniarz w średnim wieku i przeszedł koło nas z krótkofalówką i pistoletem na wysokości naszych oczu. Zamilkliśmy i wbiliśmy wzrok w talerze. Ale on tylko kupował adana kebab na wynos. Trzeba przyznać, że są smaczne – w mielonym mięsie znajduje się odpowiednia ilość tłuszczu, aby wchłonąć kmin rzymski i chili.

Po jedzeniu usiedliśmy w parku na zboczu z widokiem na Izmir. Miasto było zamglone i rozległe, z lśniącym rzędem drapaczy chmur w centrum. Zatoka ciągnęła się na zachód, długa i jaskrawoniebieska. Omar poczęstował nas fajkami, które kupił w sklepie na rogu po sześćdziesiąt centów za paczkę – na filtrze znajdował się napis „Calboro”.

– Może Hadżi wyśle nas wszystkich razem – powiedział chłopak.

Omar i ja spojrzeliśmy po sobie. Czyżbyśmy dostali w promocji miejsca na motorówce? Podobał mi się pomysł wypłynięcia z Sardarem; była nadzieja, że Hadżi się nim zaopiekuje. Omar i dzieciak głośno zachwycali się tym, jak piękna i nowoczesna jest Turcja, jacy spokojni są ludzie, jak nikogo nie obchodzi to, czy nosisz minispódniczkę czy hidżab, czy idziesz do baru czy do meczetu. Dyskutowali o tym, czy w Afganistanie pewnego dnia będzie podobnie – Omar zakpił, że może w innym życiu – i o tym, że gdybyś tylko mógł zdobyć w Turcji dokumenty i otworzyć biznes, wszystko by się ułożyło, ale w sumie Sardar to miał, a teraz uciekał do Europy.

Słońce rozpadło się na opalizujące plamy w zatoce. Widzieliśmy stosy kontenerów w porcie, a obok nich dźwigi portowe, wznoszące się jak olbrzymie szubienice. Wśród tankowców i promów pojawił się szary okręt wojenny. Zastanawiałem się, czy należał do antyprzemytniczej eskadry NATO, w której skład wchodziły zarówno jednostki greckie, jak i jednostki tureckie, a także kanadyjska fregata Charlottetown.

W tak słoneczny dzień trudno sobie wyobrazić, że w 1922 roku nabrzeża były pełne uchodźców uciekających przed armią Atatürka, kiedy spłonęła chrześcijańska dzielnica Smyrny. Niektórzy spośród tych migrantów po dotarciu do Grecji kontynuowali swoją podróż. „Ledwie uszedł z życiem, przepływając w małej łodzi przez Morze Egejskie do Aten, a stamtąd na Ellis Island” – napisał admirał James Stavridis o swoim dziadku, nauczycielu ze Smyrny, we wspomnieniach Destroyer Captain [Kapitan niszczyciela]. Siedemdziesiąt lat później Stavridis dowodził wartym miliard dolarów amerykańskim okrętem wojennym, płynąc do portu w Izmirze, i podziwiał wody, które pokonał jego przodek. „To najbardziej niesamowita ironia historii, jaką mogłem sobie wyobrazić”.

*
Po powrocie do mieszkania zasiedliśmy do gry w fis kut, trochę podobnej do kierek, lecz zaledwie po kilku rozdaniach zadzwonił telefon Sardara.

– Weźcie swoje rzeczy, czekają na was na zewnątrz  – powiedział nam.

Zatem Hadżi wysyłał mnie i Omara innym rejsem. Ale była dopiero osiemnasta, za wcześnie na łodzie do Chios.

– Och, pewnie płyniecie na Lesbos! – wykrzyknęła jego żona, a potem zamilkła, gdy zobaczyła nasze skwaszone miny.

Zdezorientowani, szybko się spakowaliśmy i wyszliśmy na ulicę, na której w białym hyundaiu czekał młody Arab. Zawiózł nas pod pobliski meczet, gdzie przesiedliśmy się do taksówki prowadzonej przez nerwowego Turka, który wjechał w stromą ślepą uliczkę, a potem musiał zawrócić pod górę, paląc sprzęgło, aż w końcu znaleźliśmy główną drogę i zjechaliśmy serpentynami do miasta. Słońce właśnie zaszło. Izmir stał się siecią bursztynowych refleksów na wodzie. Omar co chwila dzwonił do Hadżiego. Kiedy przemytnik w końcu odebrał, Omar zapytał, czy wysyła nas na Lesbos.

– Nie, płyniecie na Chios – zapewnił nas.

Nie wiedziałem, co o tym myśleć. Może Sardar i jego żona mylili się co do pory wypłynięcia.
W centrum miasta były godziny szczytu. Zatrzymaliśmy się przed hotelem i wysiedliśmy. Spojrzałem w górę: Susuzlu, trzy gwiazdki.

Przechodnie tłoczyli się na chodniku obok. Przybyło dwóch kolejnych przemytników, naradzili się z naszym kierowcą, a potem kazali nam wsiąść do zaparkowanej nieopodal pustej furgonetki. Kiedy otworzyliśmy drzwi, przywitał nas zapach skóry. Głośniki w suficie, zasłony w oknach i minilodówka. To była imprezowa furgonetka, dorabiająca na boku poza sezonem.

– Nieźle – powiedział Omar, przesuwając dłonią po polerowanym podłokietniku.

Inny Turek, wysoki i brodaty, usiadł za kierownicą. Mówił trochę po angielsku, ale twierdził, że nie wie, gdzie mamy płynąć. Pojechaliśmy na jakieś osiedle i zaparkowaliśmy. Po półgodzinnym oczekiwaniu otworzyły się drzwi i zaczęli się pakować młodzi mężczyźni, aż w końcu jedni siedzieli drugim na kolanach z głowami pochylonymi pod sufitem. Omar i ja zostaliśmy uwięzieni z tyłu w gąszczu kolan i łokci.

Mężczyźni mówili po arabsku. Próbowałem nawiązać z nimi kontakt, używając tych kilku słów, które znałem. Facet siedzący na moich kolanach powiedział, że pochodzą z wioski niedaleko Aleppo w północnej Syrii – byłem tam na reporterskich wyprawach. Nie wiedzieli ani ich to nie obchodziło, na którą wyspę płyniemy, po prostu cieszyli się, że po dwóch tygodniach wyszli z kryjówki.

– Piętnaście dni! – powiedział jego kolega.

– Czy są tu Afgańczycy?! – wrzasnął ktoś z przodu po persku, z irańskim akcentem. – Dobrze, trzymajcie się z nami!

Kierowca czekał na samochód eskortujący, który miał wyjechać dziesięć minut wcześniej, aby ostrzegać przed policyjnymi punktami kontrolnymi. Kiedy dotarliśmy na autostradę, z przerażeniem zauważyłem, że kierujemy się na północ ku Çanakkale, czyli w stronę Lesbos.

– Zadzwoń do Hadżiego – poprosiłem Omara.

Zrobił to natychmiast.

– Nie martwcie się – powiedział nam. – Zawrócą.

To nie trzymało się kupy, ale co mogliśmy zrobić? Byliśmy dosłownie zablokowani. Nasz van zjechał z autostrady na parking zamkniętej stacji benzynowej. Kierowca wyjaśnił, że samochód eskortujący przed nami miał kłopoty techniczne, więc musimy zaczekać. Kazał zamknąć okna, zasunąć zasłony i siedzieć cicho, a potem wyszedł, bez wątpienia dlatego, że nie chciał, by zastała go w samochodzie policja, gdyby się pojawiła.

Wkrótce w furgonetce zrobiło się duszno i gorąco. Syryjczycy szeptali do siebie w ciemności. Moje stawy pulsowały, a chude kończyny sąsiada wbijały mi się w nerki. Poczułem falę mdłości i zamknąłem oczy. Jako dziecko miałem koszmary, że jestem uwięziony w ciemnym i gorącym miejscu, gdzie panuje wysokie ciśnienie, bardzo głęboko pod ziemią. Jeszcze kiedy planowałem tę podróż, czytałem o siedemdziesięciu jeden migrantach, którzy zeszłego lata udusili się w ciężarówce z mięsem w Austrii, i obiecałem sobie, że nigdy nie wpakuję się w taką sytuację. Teraz pomyślałem o tym, co powiedział nam mężczyzna w Nimrozie: „Bracie, jesteśmy jak piłka kopnięta na boisko”.

Powierzanie swojego losu przestępcom to jazda bez trzymanki. Kiedy już to zrobisz, nie ma żadnego odwołania – prawnego ani moralnego – od tego, co się z tobą dzieje, pozostaje ci tylko poczucie winy, że sam się o to prosiłeś.

„Przeżyć”: na uchodźczym szlaku przywileje porzuca się razem z dobytkiem

Tak minęła godzina. Dopiero tuż przed dziesiątą kierowca wsiadł i ruszyliśmy ponownie, wciąż kierując się na północ. Od jakiegoś czasu było jasne, że Hadżi kłamał. Omar zadzwonił do niego ponownie i spierali się przez chwilę, a potem Hadżi kazał mu podać telefon kierowcy. Przeszedł przez plątaninę rąk.

– Okej – zaczął Hadżi, gdy telefon wrócił do Omara. – Płyniecie na Lesbos, ale co w tym złego? To piękna wyspa.

– Nie chcemy, żeby zamknęli nas w Morii! – krzyknął Omar.

– Co robimy? – szepnął Omar.

Dotykaliśmy się głowami.

– A co możemy zrobić? – spytałem.

– Nic. Po prostu nic.

Po czterdziestu minutach zjechaliśmy z autostrady i razem z dwoma innymi pojazdami sunęliśmy mnóstwem coraz bardziej opustoszałych wiejskich dróg, śmigając przez gaje oliwne i uśpione wioski. Zjechaliśmy ze zbocza w wąskie uliczki nadmorskiego miasteczka Bademli i przemknęliśmy przez sosnowy las z wyłączonymi światłami. Na plaży wyskoczyli wszyscy oprócz mnie i Omara. Siedzieliśmy tam i próbowaliśmy wytłumaczyć, że wracamy do Izmiru.

– Idźcie, idźcie – syknął kierowca. – Policja, policja!

Przyszedł inny krępy przemytnik i wyciągnął mnie za rękę. Omar stawiał opór, dopóki facet nie wyjął pistoletu zza pasa, wtedy szybko wysiadł. Samochody odjechały, zostawiając za sobą tłumek migrantów, dwóch arabskich przemytników i sflaczały ponton. Omar zadzwonił do Hadżiego.

– Zostawili nas – powiedział Omar.

– Co? Okej, wysyłam kogoś. – Przemytnik się rozłączył.

– Zapomnij o tym – powiedziałem. – Nikogo nie wyśle.

– Ten char kos lauda!

Siedzieliśmy na ziemi, zbici z tropu. Co moglibyśmy zrobić, poza próbą ucieczki do lasu? Ale wtedy mogliby nas postrzelić. Czy nam się to podoba, czy nie, płyniemy na Lesbos.

– Tutaj – powiedział Omar, wręczając mi pusty worek na śmieci.

Włożyłem swój plecak do środka i zawiązałem. Byliśmy na końcu długiej, wąskiej zatoczki. Droga dochodziła do trawiastego grzbietu na plaży, a następnie zawracała, wijąc się między sosnami. W ciemności mogłem dostrzec jakichś czterdzieścioro ludzi kucających w  wysokiej trawie, w  tym kobiety i  dzieci, a  nawet niemowlęta. Większość stanowili Arabowie, było również kilku Afrykanów. Prawie wszyscy mieli na sobie kamizelki ratunkowe, a niektórzy także napompowane dętki.

– Gdzie są nasze kamizelki? – spytał Omar.

Jeszcze w kryjówce zaproponowano nam ich zakup, ale mimo że każdy z nas wybulił ponad trzydzieści pięć euro, teraz przemytnicy powiedzieli Omarowi, że wszystkie już rozdali. Nie zamierzałem się kłócić, lecz Omar się wściekł i zaczął krzyczeć, że bez nich nie wejdziemy na łódź. Przemytnicy go uciszyli i jeden po minucie wrócił z kamizelką.

– Więcej nie ma – rzucił mężczyzna.

Powiedziałem Omarowi, żeby ją wziął.

Kiedy kłóciliśmy się z przemytnikami, dopchało się do nas dwóch Irańczyków z vana, by o coś zapytać. Jeden stał nade mną, gdy chowałem plecak do worka, i w kółko powtarzał to samo pytanie z mocnym teherańskim akcentem, jakby nie rozumiał, co mówię:

– Czy jesteś Afgańczykiem?

– Tak.

– Czy jesteś Afgańczykiem?

– Tak!

– Czy jesteś Afgańczykiem?

Zerwałem się na równe nogi i krzyknąłem do niego:

– Powiedziałem, że jestem Afgańczykiem, ogłuchłeś?!

Omar nas rozdzielił. Pozostali migranci patrzyli z niepokojem.

– Tak, jesteśmy Afgańczykami, nie martw się – powiedział mu Omar.

– Słuchaj, powiemy, że też jesteśmy Afgańczykami, dobrze? Kto jest prezydentem Afganistanu?

Wstałem i odszedłem, próbując się uspokoić. Jest dwóch prezydentów, pomyślałem i roześmiałem się. Irańczycy chcieli udawać Afgańczyków przed przedstawicielami greckich władz, którzy czasem zadawali takie pytania. Beznadzieja. Ale traciłem panowanie nad sobą. Nie powinienem krzyczeć.

Poszliśmy z Omarem na plażę, gdzie mieliśmy większą szansę na ucieczkę, gdyby przyjechała policja. Przemytnicy zakazali palenia, ale i tak wyjaraliśmy jednego papierosa na spółkę, osłaniając jego żar dłońmi, wpatrzeni w czarną powierzchnię zatoczki.

– Jesteś gotowy?

– Jestem, bracie.

Rozległ się sapiący dźwięk. Przemytnicy nadmuchiwali ponton pompką nożną. Od czasu do czasu przejeżdżał samochód, chrzęszcząc na szutrowej drodze; wszyscy cichli i kucali, kiedy reflektory na chwilę oświetlały ich sylwetki.

Ilu przybyło tu wcześniej? Bez wątpienia nie byliśmy pierwsi ani ostatni. Podobnie jak my zostawili po sobie to, czego nie mogli zabrać. Na tej plaży modlili się w różnych językach o to samo: by przepłynąć przez morze.

Teraz grupa uchodźców schodziła ze zbocza, niosąc zielono-biały ponton na ramionach. Reszta z nas zebrała się, gdy opuścili go do wody, i obserwowała, jak przemytnicy montują zaburtowy silnik. Wypchnęli łódź w morze na wodę sięgającą pasa i dali sternikowi ostatnie wskazówki. Był uchodźcą, którego wybrali, najprawdopodobniej w zamian za darmowy rejs, ponieważ pontony pływały tylko w jedną stronę. Kiedy przemytnicy dali nam znak, chwyciliśmy plecaki i pobiegliśmy do przodu.
Chłodna woda na moich łydkach sprawiła, że po kręgosłupie przeszedł mi dreszcz. Kiedy dotarłem do pontonu, podciągnąłem się na skrzypiącej gumie i znalazłem miejsce na lewej burcie. Omar usiadł obok mnie.

– Wchodzić pojedynczo! – krzyknął przemytnik po arabsku.

Po tym, jak mężczyźni usadowili się twarzami do wewnątrz, oparci o nadmuchane burty, umieściliśmy w środku kobiety i dzieci. Na ośmiu metrach podgumowanego płótna stłoczyło się prawie pięćdziesiąt osób.

Jeden z przemytników szarpnął linkę rozrusznika i silnik się obudził. Potem pchnęli nas i sternik wrzucił bieg. Fale za nami ułożyły się w długie V. Na wyspie u wlotu do zatoczki stały kamienne budynki i drewniane chaty, oświetlone na fiołkowo i zielono – luksusowy kurort. Dochodziła północ; spóźniony gość ujrzałby nas tuż przy brzegu, skulonych i płynących w mrok.

Kiedy wypłynęliśmy z zatoczki, na horyzoncie pojawiła się migocząca linia – Lesbos, jakieś piętnaście kilometrów stąd. Morze rozpostarło się wokół nas, a ziemia za nami się skurczyła. Łódź zaczęła się kołysać na wzburzonych falach, jakie pojawiają się po sztormie. Oprócz desek podłogowych ponton nie miał żadnego wzmocnienia konstrukcyjnego i miotała nim każda fala, rzucając nas na siebie. Nasza łódź była śmiesznie niezdatna do żeglugi, niczym zbyt duża zabawka basenowa, która w każdej chwili może pęknąć.

Musieliśmy dotrzeć do greckich wód terytorialnych, zanim złapią nas Turcy, ale sternik, młody Syryjczyk z wystającą dolną szczęką pokrytą delikatnym puszkiem, trzymał manetkę na jałowym biegu mimo nalegań pasażerów, by przyspieszył. Możliwe, że przemytnicy ostrzegali go, żeby nie przeciążał pontonu. Stał niepewnie na zgiętych nogach, wymachując rumplem w przód i w tył, i za każdym razem, kiedy zalewała nas fala, wykrzykiwał inwokację do Boga, niczym sygnał alarmowy:

Ja Rab! Ja Rab!

Jego przyjaciele obok też robili hałas, perorując po arabsku o wierze, opuszczeniu Turcji i innych rzeczach, których nie mogłem zrozumieć.

Mała iracka dziewczynka o kręconych włosach siedziała z rodzicami na podłodze przede mną. Gdy fale stały się bardziej wzburzone, wciąż uderzała głową o moje kolano, więc sięgnąłem i objąłem ją. Jej mama najwyraźniej tego nie zauważyła, wyglądała tak, jakby zbierało jej się na wymioty. Było zbyt ciemno, aby wyraźnie widzieć twarze innych pasażerów, ale słysząc ich jęki i westchnienia, uświadomiłem sobie przerażenie, które ogarnęło ludzi wokół mnie. Czułem, jak Omar spina się z każdą falą. Po raz pierwszy w życiu znalazł się na morzu, zapewne jak wielu innych współtowarzyszy rejsu.

Najbardziej boimy się nieznanego. Ze mną było inaczej, wychowałem się na morzu. Poczułem inny rodzaj strachu. Wyobraziłem sobie, jak woda wdziera się do środka, jej nagły chłód, i planowałem, co w takim wypadku muszę zrobić. Dobrze pływałem, więc mogłem się uratować. Pomógłbym Omarowi, ale wiedziałem, że bez kamizelki ratunkowej musiałbym szybko oddalić się od innych, jeśli nie chciałem zostać wciągnięty pod wodę przez spanikowanych rozbitków. Odpłynęlibyśmy kawałek od nich i byśmy czekali. Tonący milczą – trzeba powietrza, żeby krzyczeć.

Dla tych, którzy utrzymaliby się na powierzchni, śmierć byłaby tylko kwestią czasu. Słyszałem, że kamizelki to często podróbki i że wchłaniały wodę. Nawet gdybyśmy nie utonęli, w końcu umarlibyśmy z wychłodzenia, chociaż morze o tej porze roku prawdopodobnie miało dostatecznie wysoką temperaturę, by udało nam się przetrwać noc. Od brzegu dzieliło nas osiem kilometrów, a sytuację pogarszały prądy – musielibyśmy długo płynąć. Lepiej trzymać się razem i czekać na ratunek, jeśli nadejdzie.

Głowa dziewczynki na mojej dłoni stała się ciepła i zdałem sobie sprawę, że zasnęła. Księżyc jeszcze nie wzeszedł, a gwiazdy tańczyły na falach. Czerwone i zielone światła mrugały wzdłuż wybrzeża. Przekraczaliśmy europejską fosę. Morze Śródziemne to granica, która zbiera największe śmiertelne żniwo na świecie. Od 2000 roku udokumentowano tam utonięcie ponad trzydziestu tysięcy migrantów, ale pełna liczba nie jest znana. „Natura oczyszcza pola śmierci” – pisał Jason de León o pustyni Sonora między Stanami Zjednoczonymi a Meksykiem i jej sępach. Utrata ciała oznacza, że zmarły nie może być właściwie opłakany – stąd groza, jaką w tak wielu kulturach budzi utonięcie i duchy, które czekają nad brzegiem.

Klapek, szorty, szalik na wodzie prowadziły nas do tych, którzy utonęli

Okręt wojenny pojawił się cicho jak w snach, jego postrzępiona czarna sylwetka odcinała się na granatowym tle. To była fregata NATO, mniej niż kilometr od nas, sunąca równolegle do naszego kursu. Musiała podążać za naszą ikoną na radarze albo za plamą ciepła. W milczeniu obserwowaliśmy, jak statek się zbliża. Kiedy zapalił się jego oślepiający reflektor, pasażerowie zaczęli krzyczeć, niektórzy płakali, a inni się modlili. Drobny Erytrejczyk siedzący naprzeciwko przeżegnał się, a w jego tęczówkach pojawił się błysk, gdy spojrzeliśmy na siebie.

– Płyń, szarmuta! – wrzasnął arabski chłopiec na sternika, który wciąż nie chciał przyspieszyć.

Wcześniej zauważyłem migające daleko za rufą czerwone i niebieskie światła – jakaś łódź płynęła na południe wzdłuż tureckiego wybrzeża. Teraz zmieniła kurs i płynęła prosto ku nam, zbliżając się i wchodząc w pierścień reflektor; biały sztywny nadmuchiwany kadłub niewiele większy niż nasz ponton, z napisem „SAHIL GÜVENLIK” na burcie. Fregata musiała zaalarmować turecką straż przybrzeżną, która przypłynęła nas aresztować i zabrać z powrotem.

Na dziobie tureckiej łodzi stało dwóch mężczyzn z latarkami, lecz nie widziałem u nich żadnej broni palnej. Pasażerowie zamilkli na sekundę i pomyślałem, że przepłyniemy spokojnie. Gdy Turcy się zbliżyli, jeden z nich zaczął krzyczeć po angielsku:

Engine off! Wyłączyć silnik!

Ale nasi współtowarzysze wstali i odkrzyknęli:

No Turkey! No Turkey!

Potem łódź straży przybrzeżnej z dużą siłą uderzyła w środek naszego pontonu. Trysnęła fontanna wody, a ja poleciałem na kobietę i jej córkę. Turcy próbowali przypiąć swoją jednostkę do naszej, żeby przejąć nad nią kontrolę, jednak syryjski sternik dodał gazu i wyrwaliśmy się, a ludzie gwizdali i szydzili.

Okręt wojenny wyłączył światło i zniknął w ciemności. Łódka straży przybrzeżnej zatoczyła koło i znów nas staranowała, tym razem z większą prędkością. Musiałem uskoczyć, żeby mnie nie zgniotła.

Turek napierał, chcąc zmusić nas do zawrócenia, ale nasz sternik ani na chwilę nie zwalniał. Przez wycie silników usłyszałem uderzenia rąk i nóg o ponton, syk wody z dziobu. Jeden z Turków próbował zarzucić linę wokół naszego silnika zaburtowego, lecz Syryjczycy odrzucili ją i zadali kilka ciosów. Drugi Turek natarł na nich z bosakiem, waląc nim w nasz ponton. Sternik jeszcze dodał gazu i wystrzeliliśmy do przodu, a pasażerowie pontonu skandowali:

Allahu akbar!

Właśnie w tym momencie, jak się później dowiedziałem, wpłynęliśmy na greckie wody. Turecka łódź nadal krążyła, gdy kilkaset metrów od nas po prawej burcie ukazała się większa jednostka, włączając swoje światła pokładowe. Pasażerowie patrzyli, jak nasz sternik zwalnia.

– To Grecy! – powiedział ktoś.

– Nie, to Turcy, płyń dalej! – krzyczeli inni.

Drugi statek zbliżał się szybko, kierując na nas reflektor.

– Pokażcie im dzieci!

Matka u  moich stóp wstała i  podtrzymywana przez innych podniosła swoją kędzierzawą córkę do góry; dziewczynka mrugała, powstrzymując łzy, gdy wpatrywała się w  światło. Rozległ się brzęczący dźwięk. Odwróciłem się i zobaczyłem, że wpada na nas turecka łódź.

– Uważaj!

Uderzyli w nas tak mocno, że się odbiliśmy; matka wraz z córką upadły w plątaninę ciał. Czy próbowali nas zatopić? Znowu zawrócili, ale tym razem drugi statek, duży kuter, wsunął się między nas i Turcy przerwali pościg. Nasz ponton wciąż twardo trzymał kurs na Lesbos; teraz pojawił się nad nami czarny trójkątny dziób statku. Krzepcy marynarze z pistoletami przy pasie stali przy relingu w świetle reflektorów i krzyczeli do nas po angielsku:

– Zatrzymaj silnik!

Nie mieliśmy szans na ucieczkę, ale moi towarzysze z łodzi kłócili się o to, czy powinniśmy się poddać. Potem zobaczyliśmy na jego nadbudówce podświetloną banderę Norwegii: niebieski krzyż z białą obwódką na czerwonym tle.

– To grecka flaga! – krzyknęli radośnie i zaczęli zawodzić.

Sternik nacisnął manetkę i statek się zatrzymał. Wzburzeni uchodźcy nadal ryczeli: „No Turkey! No Turkey!” do Norwegów, którzy próbowali nas uspokoić. Omar poszedł na rufę i rozmawiał po angielsku z naszymi wybawicielami. Poprosili wszystkich, aby usiedli i zamilkli. W końcu jednego po drugim, najpierw kobiety i dzieci, wciągnięto nas na pokład, przeszukano i wysłano do przodu na otwarty pokład na dziobie statku.

Był to Peter Henry von Koss, jednostka ratownicza działająca w ramach misji Fronteksu. Gdy wyruszyliśmy, wiatr zaczął przenikać przez nasze przemoczone ubrania. W blasku pokładowych świateł po raz pierwszy wyraźnie zobaczyłem towarzyszy z łodzi. Strach ustępował z ich twarzy, zastąpiony zmęczeniem i triumfem – igrali z życiem na morzu i poszczęściło im się. Cokolwiek wydarzy się później, dotarliśmy do Europy.

Kiedy solidarność jest przestępstwem

czytaj także

Norwegowie przynieśli koce termiczne dla rodzin. Dla dzieci mieli nawet pluszowe misie w kamizelkach ratunkowych.

– Jesteście milsi od muzułmanów – powiedział jeden z Syryjczyków po angielsku. W jego głosie było słychać gniew na Turków.

Policjant o pucołowatej, dobrotliwej twarzy policzył nas, a potem przekazał przez krótkofalówkę liczby według narodowości. Kiedy zauważył Omara, przykucnął obok niego.

– Dziękuję za pomoc – powiedział. – Gdzie się nauczyłeś tak dobrze mówić po angielsku?

– Służyłem w siłach koalicji w Afganistanie – odparł Omar. – Uciekam przed talibami.

Norweg wyjaśnił, że Omar będzie musiał zostać przez kilka miesięcy w obozie na wyspie, ponieważ każdy przybyły przechodzi weryfikację. Powiedział, że wielu migrantów dociera tu w poszukiwaniu lepszego życia, a Europa nie może przyjąć wszystkich. Chcą zająć miejsce prawdziwych uchodźców takich jak Omar.

– Wiesz, myślę, że masz bardzo duże szanse na ułożenie sobie życia w Europie – stwierdził.

– Dziękuję panu – odparł Omar.

– Zachowujesz się jak Europejczyk. Jesteś spokojny i cichy. Europejczycy nie lubią, gdy ludzie zaczynają krzyczeć i rzucać się jak szaleni. Czemu oni wszyscy byli tak wściekli? Nie spotykamy się z czymś takim. – Spojrzał na nas z zakłopotaniem.

Omar westchnął.

– To z powodu tej awantury z Turkami.

Norweg zapytał go, ile zapłacił za podróż.

– Wiesz – zaczął, zapisując odpowiedź w swoim notatniku – przemytnicy pośrednio zabijają ludzi, wysyłając ich w niebezpiecznych pontonach takich jak te zielone. Widzieliśmy, że z  niektórych w  połowie drogi uchodzi powietrze. Wszyscy uchodźcy wpadają do wody i toną.

– Co się z  nami stanie, gdy dotrzemy do Lesbos?  – zapytał Omar.

– Zostaniecie zabrani do Morii – powiedział i zmarszczył brwi. – Grecy nie będą tak mili jak my.

Humanitaryzm na sztandarach, a uchodźcy w „bezpiecznej” odległości

czytaj także

Humanitaryzm na sztandarach, a uchodźcy w „bezpiecznej” odległości

Konrad Pędziwiatr, Dominik Wach, Karolina Sobczak-Szelc

Kiedy dotarliśmy do Mityleny, głównego portu Lesbos, trzęśliśmy się z zimna. Była czwarta rano. Moi towarzysze z łodzi obstawili reling, by popatrzeć na kamienne budynki wokół portu.

– Spójrz, meczet – powiedział jeden z Irańczyków, wskazując na oświetloną kopułę cerkwi.

Kiedy schodziliśmy na sztywnych nogach, grecka policja już na nas czekała. Norwegowie ułożyli nasze bagaże w doku. Poszedłem po plecak, ale jeden z Greków złapał mnie za ramię i popchnął, warcząc, żebyśmy ustawili się w szeregu. Kiedy to zrobiliśmy, policjant wyjaśnił po angielsku, że biuro meldunkowe otwierają dopiero rano, więc musimy zaczekać w porcie. Rodziny zabrano do namiotu, a resztę zaprowadzono do pustego autobusu.

Omar i ja zajęliśmy miejsca obok siebie z przodu. Natychmiast zasnął na twardym drewnianym siedzeniu, lecz ja byłem zbyt podekscytowany, by zamknąć oczy. Przemoczyłem dżinsy, ale mój telefon nie miał kontaktu z wodą, a bateria jeszcze się całkiem nie rozładowała, więc zapisałem to, co się wydarzyło. Nadal nie mogłem się uwolnić od wrażenia, że wszystko wokół faluje. W mroku widziałem twarze żywych ludzi.

Jednak nie czułem radości – martwiłem się o to, co nas czeka rano, gdy trafimy do najbardziej osławionego obozu w Europie. Kiedy pierwszy raz pomyślałem o wspólnej wyprawie z Omarem, granica była otwarta, więc sądziłem, że wylądujemy niezauważeni pośród masy ludzi i pojedziemy dalej. Nie chciałem wejść w ten system. A jeśli nie znajdziemy sposobu na ucieczkę z Morii?

Największy obóz dla uchodźców w Europie doszczętnie spłonął. I nikt nie wie, co dalej

O ósmej przyjechał kolejny autobus, a za nim holenderska furgonetka więzienna. Przesiedliśmy się i ruszyliśmy ulicami Mityleny, mijając mur pokryty graffiti „NO NATO, NO FRONTEX ”, a potem na północ wzdłuż wybrzeża. Po kilku kilometrach skręciliśmy w głąb lądu, za oknem przesuwały się gaje oliwne. Najpierw naszym oczom ukazała się grupa gliniarzy z oddziałów prewencji w jasnobrązowych mundurach, a następnie dotarliśmy do kompleksu z wieżami strażniczymi, ogrodzonego harmonijkowym drutem kolczastym.

przeł. Tomasz Macios

Matthieu Aikins by Kiana Hayeri
Matthieu Aikins Fot. Kiana Hayeri

**
Matthieu Aikins – kanadyjski dziennikarz i reportażysta. Pisze o wojnie w Afganistanie i Syrii, współpracuje z „The New York Times Magazine” i „Rolling Stone”. Jest stypendystą The Puffin Foundation. Za artykuł Whoever Saves a Life o służbach ratowniczych w Syrii otrzymał liczne wyróżnienia, m.in. The Livingston Award, przyznawane młodym dziennikarzom za wybitne osiągnięcia. Został uhonorowany nagrodą Pulitzera, jako jeden z dziennikarzy zespołu „New York Timesa”, za teksty o cywilnych ofiarach ataków lotniczych w Syrii, Iraku i Afganistanie. Polski przekład książki Nadzy nie boją się wody. Opowieść o ucieczce przed wojną ukazał się w lipcu 2022 roku w Wydawnictwie Znak.

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Zamknij