Czytaj dalej

Niemcy obawiali się, że buntownicza postawa Polaków może być zaraźliwa

Kiedy ucichły działa, okupanci wysłali dziesięciu czeskich dziennikarzy w podróż studyjną szlakiem polskich pobojowisk. Reporterzy przywieźli z Polski to, na czym najbardziej zależało okupantom: przeświadczenie, że Niemcy zetrą z powierzchni ziemi każdego, kto ośmieli się im sprzeciwić. Fragment książki Piotra M. Majewskiego „Niech sobie nie myślą, że jesteśmy kolaborantami. Protektorat Czech i Moraw 1939–1945”, która ukazała się właśnie nakładem Wydawnictwa Krytyki Politycznej.

Na kilka dni przed atakiem na Polskę Niemcy przystąpili do metodycznych aresztowań wśród członków czeskiego ruchu oporu. Na pierwszy ogień poszła grupa referentów prasowych, rozpracowywana przez Gestapo od końca czerwca. Do ich zdemaskowania przyłożył najprawdopodobniej rękę Paul Thümmel, alias A-54, od czasu utworzenia Protektoratu zajmujący wysokie stanowisko w praskiej ekspozyturze Abwehry. Awans nie przeszkodził mu kontynuować gry na dwa fronty. Lubił ryzyko i pieniądze, więc za pośrednictwem skrzynki kontaktowej w Holandii dostarczał wiadomości oficerom czechosłowackiego wywiadu wojskowego, którzy po ucieczce z kraju ulokowali się w Londynie i podporządkowali byłemu prezydentowi Benešowi. W zamian inkasował sute wypłaty. Czechom nie przyszło nawet do głowy, że ich superszpieg bez mrugnięcia okiem wystawiał ich do wiatru, jeśli mu się to opłacało. Zdrady we własnych szeregach nie podejrzewała jeszcze wówczas również Abwehra. Dawny niemiecki piekarz z pogranicznego saskiego miasteczka wodził za nos oba wywiady i żył sobie po królewsku nad Wełtawą.

Z udziałem Thümmela albo bez, do połowy września Niemcy rozbili całą siatkę; do więzienia trafiło ponad siedemdziesiąt osób, w większości byłych oficerów służb specjalnych. Kilka dni później von Neurath rozwiązał wszystkie organizacje zrzeszające czechosłowackich legionistów z czasów poprzedniej wojny światowej. Część ich działaczy została aresztowana bez podania jakichkolwiek przyczyn. Niemcom wystarczało, że w Republice uważano ich za awangardę sił niepodległościowych.

Była to zaledwie uwertura do wielkiej operacji policyjnej o kryptonimie „Albrecht der Erste”. Okupanci przeprowadzili ją 1 września. Kiedy o świcie dywizje Wehrmachtu przekroczyły polską granicę, na terenie Protektoratu Gestapo uwięziło około dwóch tysięcy czeskich polityków, urzędników, ludzi kultury, naukowców, artystów, oficerów, księży. Znalazło się wśród nich wielu działaczy Wspólnoty Narodowej, w tym dwunastu członków jej władz krajowych. Postarali się o to faszyści z Flagi – usłużnie pomogli Niemcom w zestawieniu list proskrypcyjnych. Internowanych wywieziono do obozów koncentracyjnych, gdzie mieli przebywać w charakterze zakładników.

Cztery dni później u ministra Havelki zjawił się przedstawiciel reichsprotektora i uprzejmie poprosił, aby Hácha i Eliáš publicznie potępili eksprezydenta Beneša za to, że na emigracji opowiedział się właśnie po stronie Polski i państw zachodnich. Niemiecki dyplomata wspomniał też, że Rzesza w dowód dobrej woli gotowa jest zwolnić niektórych więźniów. Kij i marchewka miały być od tej pory coraz częstszymi instrumentami okupacyjnej polityki. Tym razem zrobiły swoje: dwa dni później, po spotkaniu z von Neurathem, Hácha bez większych protestów zgodził się wydać stosowne oświadczenie; podobnie postąpił czeski premier Protektoratu. Na Zachodzie oczywiście się domyślano, że obaj działali pod presją Niemców, ale nawet wymuszone deklaracje miały wagę polityczną. Okupanci nie zwolnili przy tym wszystkich więźniów; mimo wielu wysiłków Háchy część z nich pozostała za drutami obozów do końca okupacji.

W polityce gwarancję wierności daje wspólnie odczuwana nienawiść

Jeszcze nie przebrzmiały echa oświadczenia potępiającego Beneša, a już Niemcy zażądali nowego dowodu lojalności w postaci przysięgi, którą Hácha powinien był rzekomo złożyć Führerowi, aby dopełnić postanowień dekretu o utworzeniu Protektoratu. Czeski prezydent został w tym celu zaproszony na 25 października do Berlina, ale po konsultacji z rządem wymówił się od wizyty. Był wprawdzie gotów spotkać się z Hitlerem, lecz prosił, by ten zechciał przedyskutować z nim notoryczne naruszanie przez Rzeszę autonomii Protektoratu. (Kilkanaście dni wcześniej Hácha wystosował w tej sprawie do dyktatora obszerny list). „Z punktu widzenia nastrojów panujących w narodzie czeskim uważam za niemal niemożliwe złożyć dziś przysięgę o takiej treści, jaka została mi przedstawiona” – oświadczył teraz von Neurathowi. Reichsprotektor początkowo udawał zakłopotanie natarczywością przekazywanych przez siebie żądań; po spotkaniu z Háchą zmienił jednak ton i zaczął domagać się przysięgi wierności już nie tylko od prezydenta, ale także od całego rządu i wszystkich czeskich urzędników Protektoratu.

Wizyta czeskiego prezydenta w Berlinie została chwilowo odwołana, ale złowróżbna cisza, która zapanowała w sprawie przysięgi, zwiastowała gwałtownie nadciągającą burzę. Wbrew temu, co twierdził później Karl Hermann Frank, rozwój wypadków wcale nie zaskoczył Niemców. Wystarczająco dobrze orientowali się w nastrojach czeskiego społeczeństwa. Wiedzieli też, że w sobotę 28 października przypadało czechosłowackie święto państwowe. Po Pradze od kilku tygodni kołowały ulotki wzywające ludność do uczczenia tego dnia uroczystym ubiorem, wstążkami w barwach narodowych oraz ponownym bojkotem tramwajów. Nie pozostawiały wątpliwości, że szykuje się najpoważniejsza manifestacja od początku okupacji. Już 27 października stacjonujące w Pradze jednostki Wehrmachtu i SS oraz struktury Gestapo zostały postawione w stan pogotowia.

Czesi stają się Polakami, a Polacy Czechami

Rozwój sytuacji w kraju bacznie śledziła też, choć z zupełnie innych przyczyn, czeska policja. Władze Protektoratu chciały zapobiec antyniemieckim demonstracjom, bo obawiały się, że dostarczą one Rzeszy dogodnego pretekstu, by przykręcić Czechom śrubę. „Zostaliśmy zamknięci bez broni w jednym pomieszczeniu z uzbrojonym po zęby szaleńcem” – tłumaczył Hácha. Miał sporo racji: prowokowanie psychopaty, który trzymał palec na spuście karabinu maszynowego, nie mogło zakończyć się dobrze. Niestety, uległość również nie gwarantowała przeżycia. Szaleniec, jak to szaleniec, mógł otworzyć ogień z byle powodu. Uczynił to 17 listopada.

Protektorat a sprawa polska

Po doświadczeniach kryzysu monachijskiego Czesi mieli powody, by nie przepadać za Polakami. Zaczęli myśleć o nich bardziej życzliwie dopiero wtedy, gdy stało się jasne, że to przeciwko Polsce skieruje się wkrótce impet kolejnej niemieckiej agresji. Wbrew zadawnionym urazom państwo, które Niemcy uznawali aktualnie za swojego czołowego nieprzyjaciela, niejako automatycznie awansowało w oczach Czechów do roli alianta, tym bardziej że niechętna dotychczas południowym sąsiadom Polska zaczęła okazywać im wiosną 1939 roku wyraźne oznaki przychylności. Mimo niemieckich nacisków Warszawa nie zamknęła czechosłowackiego poselstwa; polskie władze nie czyniły też przeszkód, aby na terytorium Rzeczypospolitej przebywali żołnierze czescy uciekający z Protektoratu. Pod koniec kwietnia utworzono z nich nawet pod Krakowem Grupę Wojskową; przez jej szeregi przewinęło się kilka tysięcy Czechów i Słowaków. Część udała się stamtąd do Francji i dalej do Legii Cudzoziemskiej na Bliskim Wschodzie, pozostałym pozwolono zaciągnąć się bezpośrednio do Wojska Polskiego albo wstąpić do Legionu Czesko-Słowackiego, sformowanego już po wybuchu wojny. Polacy wykazywali też duże zainteresowanie współpracą wywiadowczą z Obroną Narodu.

Zwrot we wzajemnych stosunkach nie pozostawał bez wpływu na nastroje czeskiego społeczeństwa. Nawet jeśli mało kto nad Wełtawą darzył Polaków bezgranicznym uwielbieniem, Czesi sympatyzowali z nimi w nadziei, że buńczuczni, skorzy do wymachiwania szabelką sąsiedzi wkrótce przegonią Niemców. W sierpniu po Pradze krążyła plotka, że nad miastem widziano polskie samoloty wojskowe. Nie brakowało też skrajnie przeciwnych postaw. Na kilka dni przed wybuchem wojny czescy faszyści przesłali władzom Protektoratu memorandum, w którym wyrażali gotowość wyruszenia pod niemiecką komendą przeciwko Polsce, aby zbrojnie odbić Śląsk Cieszyński.

Zanim fenomenem propolskich sympatii zdążyło zająć się Gestapo, problem rozwiązał się poniekąd samoistnie wraz z wrześniową klęską Rzeczypospolitej. Niemcy dołożyli wszelkich starań, aby czeskie społeczeństwo wyciągnęło z niej odpowiednią lekcję poglądową. W trakcie trwania kampanii kontrolowana przez okupantów czeska prasa obficie informowała o przegranych przez Polaków bitwach i lała krokodyle łzy nad niedolą polskich żołnierzy i cywilów, lekkomyślnie wciągniętych w zbrodniczą awanturę przez nieodpowiedzialnych przywódców. W ferworze propagandowych uniesień niemieckie i czeskie gazety obwieściły upadek Warszawy już 9 września. Okupanci odmówili jednak, gdy pod koniec września 1939 roku czeski rząd oficjalnie wystąpił do Rzeszy o przyłączenie do Protektoratu odebranego Polakom Śląska Cieszyńskiego.

Na Śląsku musimy obalić mity nie tylko polskie, ale i niemieckie

Kiedy tylko ucichły działa, okupanci wysłali dziesięciu czeskich dziennikarzy w podróż studyjną szlakiem polskich pobojowisk. Najwyraźniej dobrano ich nie dość starannie, bo jeden nieoczekiwanie złożył w Warszawie wieniec na Grobie Nieznanego Żołnierza, czym wprawił w konsternację niemieckich opiekunów. Mimo tego incydentu reporterzy wywiązali się z powierzonego im zadania. Oprócz zdjęć przedstawiających sterty zniszczonego lub zdobytego polskiego uzbrojenia, sponiewierany tron w Zamku Królewskim, ruiny warszawskich ulic, ubranych w łachmany chłopów oraz Żydów zmuszanych przez żołnierzy Wehrmachtu do usuwania gruzów, przywieźli z Polski to, na czym najbardziej zależało okupantom: przeświadczenie, że Niemcy zetrą z powierzchni ziemi każdego, kto ośmieli się im sprzeciwić.

Czeski reporter na placu Bankowym w Warszawie w październiku 1939 roku

Do kanonu publicystyki kolaboracyjnej wszedł od tamtej pory motyw przeciwstawiania sobie dwóch światów: nieszczęść, jakie ściągali na siebie swoją krnąbrnością Polacy, versus „małej stabilizacji” Protektoratu Czech i Moraw. Trudno ocenić, w jakim stopniu zabieg ten wpływał na postawy czeskiego społeczeństwa, ale świadomość, że Niemcy traktują Polaków wyjątkowo brutalnie, była nad Wełtawą powszechna. Każdy dorosły mieszkaniec ziem czeskich miał obowiązek złożyć oświadczenie „Nie jestem Żydem, Cyganem ani Polakiem” – nie pozostawiało ono wątpliwości, że także ci ostatni znaleźli się na liście największych wrogów nazistowskiej Rzeszy. Polacy mieszkający w Czechach i na Morawach musieli płacić najwyższą stawkę podatku dochodowego, bardzo trudno było im znaleźć pracę. Od marca 1941 roku za utrzymywanie kontaktów płciowych z osobami narodowości polskiej urzędnikom i pracownikom publicznym Protektoratu groziło natychmiastowe wydalenie z pracy i pozbawienie prawa do emerytury. W praktyce zdarzały się oczywiście od tych zasad różne wyjątki: Marian Szyjkowski, profesor polonistyki na Uniwersytecie Karola, przeżył w Pradze względnie spokojnie okupację, nawet pośredniczył w kontaktach pomiędzy polskim a czeskim ruchem oporu.

Więcej obywateli Polski służyło w Wehrmachcie niż w AK

Niemcy najwyraźniej obawiali się, że buntownicza postawa Polaków może być zaraźliwa, więc starali się maksymalnie odizolować ich od Czechów. Na terenie Protektoratu nie zatrudniano polskich robotników przymusowych. Jeśli pominąć nieliczną mniejszość polską w rejonie Morawskiej Ostrawy, Polacy mogli trafić na ziemie czeskie niemal wyłącznie jako uciekinierzy albo więźniowie filii któregoś z obozów koncentracyjnych.

*

Fragment książki Piotra M. Majewskiego Niech sobie nie myślą, że jesteśmy kolaborantami, która ukazała się właśnie nakładem Wydawnictwa Krytyki Politycznej. Pominięto przypisy. Książka jest kontynuacją wielokrotnie nagradzanej publikacji Kiedy wybuchnie wojna? 1938. Studium kryzysu, która znalazła się w finale Nike 2020, dostała Nagrodę im. Jerzego Giedroycia oraz Nagrodę Klio 2019.

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Zamknij