Czytaj dalej, Historia

Elity zawsze chcą, żeby było nowocześnie, ale nie dziwacznie

Bohdan Pniewski i

Za życia Bohdan Pniewski był najbliżej statusu architekta celebryty ze wszystkich architektów, jakich mieliśmy. To on wykreował oblicze stolicy i jako architekt władzy przetrwał wszelkie burze polityczne. Rozmowa z Grzegorzem Piątkiem, autorem książki „Niezniszczalny. Bohdan Pniewski. Architekt salonu i władzy”.

Jakub Majmurek: Dlaczego Bohdan Pniewski jest ważny jako architekt? Czemu warto poświęcić czas na lekturę akurat jego biografii?

Grzegorz Piątek: To postać ciekawa z wielu powodów. Choć dziś trochę zapomniany, to za swojego życia był najbliżej statusu architekta celebryty ze wszystkich architektów, jakich mieliśmy. Po drugie, wykreował oblicze stolicy, oblicze architektury władzy. A po trzecie, jako architekt władzy przetrwał wszelkie burze polityczne. Odgrywał taką rolę przed wojną i po wojnie, za sanacji i za komuny. To jest największa zagadka jego biografii. Mamy więc architekta, człowieka sukcesu, postać uwikłaną w historię XX wieku.

W jaki sposób Pniewski w dość młodym wieku zostaje architektem władzy późnej sanacji? Był politycznie blisko tego obozu?

Starałem się prześwietlić jego poglądy polityczne, które przez całe życie dość sprytnie ukrywał, chciałem sprawdzić, czy zrobił karierę dlatego, że był piłsudczykiem.

I co odkryłeś?

Że było raczej odwrotnie: najpierw wszedł w krąg wielkich rządowych zamówień, a potem zaczął starać się uchodzić za piłsudczyka. W rzeczywistości Pniewski wywodził się raczej ze środowiska endeckiego. Jego legionowa karta była trochę naciągana. Kariera Pniewskiego rusza, gdy jako młody architekt wygrywa bardzo prestiżowy konkurs na Świątynię Opatrzności w Warszawie. To był najgłośniejszy konkurs architektoniczny międzywojnia, szeroko dyskutowany w prasie. To otworzyło mu drzwi na salony sanacyjnej władzy.

Pomogło mu też to, że wywodził się z warszawskich elit: dobrze ustosunkowanego, zamożnego mieszczaństwa. To pozwalało mu rozwijać zainteresowania, szlifować talent, zawrzeć odpowiednie znajomości. Przez całą karierę Pniewski korzysta ze znajomości z harcerstwa, gimnazjum, z elitarnych środowisk.

Starzyński i Pniewski
Stoją od prawej prezydent Warszawy Stefan Starzyński, profesor Bogdan Pniewski (1938) / Narodowe Archiwum Cyfrowe

Co elity piłsudczykowskie pociągało w architekturze Pniewskiego? Bardzo rozbawiła mnie przytoczona w książce opinia Jadwigi Beck, żony Józefa Becka, na temat przygotowanej dla MSZ modernizacji pałacu Brühla: „jest nowocześnie, ale nie dziwacznie”. Właśnie tego szukały u Pniewskiego międzywojenne elity?

Tak, to jest klucz. To coś, czego elity zawsze poszukują, niezależnie od ustroju: chcą jednocześnie czuć się na czasie, ale też kontynuować pewną tradycję. Chcą nowoczesności i tradycji w jednym. To kwadratura koła, ale Pniewski potrafił ją rozwiązać. Czerpał szeroko z architektury nowoczesnej, przez chwilę uchodził nawet za członka awangardy. Jak się okazało – niesłusznie. Z awangardy do końca czerpał pewne formy, nigdy jednak nie interesował go jej program, obce były mu ambicje rozwiązywania problemów społecznych przez architekturę. Jednocześnie nawiązywał do tradycji klasycyzmu, renesansu, architektury włoskiej i śródziemnomorskiej.

Brzmi trochę jak architektura włoskiego faszyzmu. To była inspiracja dla Pniewskiego?

Na pewno Włochy były dla niego wielką inspiracją. Tuż po studiach wyjechał na wielomiesięczne stypendium do Włoch, objechał wiele miast, przywiózł sporo szkiców. Było to jednak za wcześnie, by otrzeć się o architekturę faszystowską, po prostu jeszcze jej nie było, reżim był młody, nie zaprzągł architektury do swoich potrzeb.

Na pewno jednak w architekturze włoskiej lat 30. i tym, co robił Pniewski, widać pokrewieństwa, zwłaszcza skłonność do sięgania po unowocześnione i uproszczone wzorce antyczne. Włoskie razionalismo – antykizująca, modernistyczna architektura – była z pewnością bliska Pniewskiemu. Widać to w jego ostatniej wielkiej międzywojennej realizacji, czyli gmachu sądów na Lesznie, dziś przy alei „Solidarności” – tak mógłby wyglądać Pałac Sprawiedliwości wzniesiony w latach 30. w dowolnym większym mieście włoskim.

Jak międzywojenna awangarda patrzyła na Pniewskiego i jego architekturę?

Część awangardy traktowała go po prostu jak zdrajcę. Jak mówiłem, w młodości zrobił kilka projektów awangardowych, np. pawilon na Powszechną Wystawę Krajową, kilka osiedli domów szeregowych w Warszawie, które wyglądały jak awangarda. Szybko okazało się jednak, że interesuje go praca dla bogatych klientów i dla władzy, czarowanie odniesieniami do tradycji.

W zasadzie przez całą karierę Pniewski spotykał się z zarzutami, że tworzy architekturę populistyczną, niezdecydowaną, kompromisową, która za bardzo się chce podobać, nuworyszowską, dorobkiewiczowską. Do czasu, aż stał się żywym klasykiem. On się tym chyba nie przejmował, chciał pracować dla elit. Nie musiał zginać karku, wyrzekać się swoich przekonań – miał podobne gusta jak elity, może trochę bardziej wyrafinowane.

Elity sanacyjne miały swój pomysł na architekturę władzy? Na przykład na to, do jakiego okresu, stylu miałaby nawiązywać?

Nie, właśnie dlatego potrzebowały kogoś takiego jak Pniewski, kto by im to narysował. Wraz z krzepnięciem sanacyjnego reżimu rosło zainteresowanie jego elit monumentalnym gestem w architekturze. One pragnęły monumentalnej architektury jako scenografii dla przyszłych wieców, defilad, demonstracji państwowej siły.

Jeśli chodzi o odniesienia historyczne, to pokolenie Pniewskiego jako pierwsze odkryło na nowo klasycyzm warszawski: Corazziego, Zuga, architekturę z epoki stanisławowskiej i z czasów Królestwa Kongresowego. Zainteresowanie tą epoką pojawiło się w historii sztuki przed wojną, dlatego też z taką łatwością stała się ona po wojnie punktem odniesienia dla władz PRL, dla socrealistycznej Warszawy planu sześcioletniego. Budowało ją często to samo pokolenie co Warszawę lat 30.

„Król”, czyli niedawno temu w Polsce

Przy tym Pniewski mieszał wszystko. Nawiązywał i do klasycyzmu, i do renesansu. Jego projekt Świątyni Opatrzności jest współczesną wariacją na temat formy gotyckiej katedry.

Gdyby historia potoczyła się inaczej i zamiast reżimu sanacyjnego mielibyśmy endecki, Pniewski odnalazłby się w tych realiach i budował podobną architekturę?

Z całą pewnością by się odnalazł, z łatwością znalazłby klientów i mecenasów. On wywodził się ze środowiska mieszczańsko-endeckiego, na pewno miał znajomych, którzy potrafiliby przekonać władzę, że to on jest tym najlepszym. Potrafił narzucić klientom swoją wizję, narzuciłby ją też endeckim władzom Polski.

Szczerek: Próbujemy zmusić świat, by nas pokochał

Jak Pniewski odnosił się do obecnych w międzywojniu pomysłów „aryzacji” polskiej architektury i zawodu architekta?

Tutaj Pniewski znów nam się wyślizguje. Sam nigdy nic takiego nie powiedział. Podpisał się jednak pod jedną antysemicką deklaracją, gdy pod sam koniec lat 30. startował do rady miasta z list Obozu Zjednoczenia Narodowego, nawołującego do „unarodowienia” Warszawy i „zmniejszenia stanu posiadania Żydów” w mieście. W akcji „odżydzania” środowiska architektonicznego Pniewski nie uczestniczył, sprawdzałem to. Mam jednak pewność, że mu to nie przeszkadzało. Proces ten wspierali młodzi architekci z jego pracowni, a on sam zresztą nie zatrudniał w niej Żydów.

Co w międzywojniu atakowano jako „żydowską architekturę”?

Bardzo swobodnie operowano tą łatką. Raz mogła oznaczać awangardę, którą łatwo było określić jako bolszewicką, czytaj: „żydowską”. Ale za „żydowską” mogła też uchodzić dawna architektura kamieniczna: eklektyczna, bogato zdobiona, spekulacyjna. Polacy oczywiście też budowali spekulacyjne kamienice, ale łatwo dało się to związać ze stereotypem obrotnego Żyda oszusta z fatalnym gustem. W myśli elit międzywojnia taką architekturę miała zastąpić architektura monumentalna, historyzująca, ale jednocześnie modernistycznie uproszczona.

Zaremba Bielawski: Antysemityzm Dmowskiego jako projekt integracyjny

Gdybyś miał polecić jedną realizację Pniewskiego z okresu międzywojennego, którą warto zobaczyć, to co by to było?

Najważniejsza była chyba modernizacja pałacu Brühla dla MSZ, ale efekty tej pracy uległy całkowitemu zniszczeniu w czasie wojny. Z tych, które można zobaczyć, chyba sądy w alei „Solidarności”. To jest czysta pniewszczyzna: monumentalna architektura władzy, która ma rzucać na kolana, onieśmielać. Osadzona w tradycji śródziemnomorskiej, zbudowana w ulubionym materiale Pniewskiego: kamieniu, który nadaje budowli ciężar, podkreśla jej związek z ziemią.

Dziś kształt sądów wciąż jest zgodny z wizją Pniewskiego?

Jest niemal identyczny, budynek odbudowano pod jego kierunkiem. Tylko z dekoracji fasady zniknęły rózgi liktorskie – starożytny rzymski symbol, ale wykorzystywany także przez faszystów. Po wojnie zarzucano zresztą temu gmachowi, że to przykład autorytarnej architektury sanacyjnej, mającej pokazywać obywatelom, jak są malutcy wobec państwa.

Jaką wizję społeczeństwa można wyczytać z architektury i projektów Pniewskiego? Piszesz też sporo o niezrealizowanym planie Dzielnicy Piłsudskiego, która miała być nowym centrum władzy przy Polu Mokotowskim.

Warto pamiętać, że Pniewski i cała jego formacja to byli żołnierze, kombatanci walk o niepodległość i wojny polsko-bolszewickiej. Mieli bardzo hierarchiczną, zmilitaryzowaną wizję społeczeństwa. Widać to w planach Dzielnicy Piłsudskiego.

W tym projekcie widać też charakterystyczny dla Pniewskiego elitaryzm. To nie jest dzielnica projektowana dla zwykłych ludzi, mająca rozwiązywać ich problemy. Dzielnica projektowana jest dla wygody elit i by reprezentować potęgę państwa. Miały w niej powstać mieszkania, ale luksusowe i elitarne – fragment tego mieszkalnego założenia projektu Pniewskiego zresztą powstał, stoi przy dzisiejszej ulicy Boya-Żeleńskiego. Jest to też wizja, powiedziałbym, postziemiańska. Społeczeństwo dzieli się w niej na elitę, która żyje i rządzi według swojego etosu, i całą resztę. To wizja państwa jako trzydziestomilionowego folwarku, którym II RP zresztą faktycznie była.

Wymowne jest też to, że nad Dzielnicą Piłsudskiego górować miała Świątynia Opatrzności, podkreślając prymat katolicyzmu. To pokazuje związki z polityką Obozu Zjednoczenia Narodowego, który przejął od endecji zbitkę Polak katolik.

A jak dziś broni się sam projekt Świątyni Opatrzności Pniewskiego? Gdyby udało się go zrealizować, byłoby to ważne dzieło polskiej architektury?

Myślę, że tak. To nie był tylko propagandowy balon. Pniewski bardzo ciekawie połączył tu możliwości, jakie daje żelbet, zamierzał zbudować z niego ażurową, przejrzystą strukturę, która nocą świeciłaby jak lampion – światło elektryczne zawsze było ważne w jego twórczości – z inspiracją gotykiem. Cała wizja Dzielnicy Piłsudskiego jednak mnie przeraża. Narzekamy często, jak przytłaczający jest plac Defilad, ale Dzielnica Piłsudskiego, z wielokrotnie większym „forum”, byłaby od niego jeszcze bardziej nieprzyjazna. Natomiast sama Świątynia Opatrzności nie wywołuje we mnie takich emocji, myślę, że broniłaby się dziś jako jednostkowe dzieło, łączące gotycką katedrę z nowojorskim drapaczem chmur.

Czemu nie udało się jej zbudować?

Ten projekt nie poruszał mas. Masy katolickie nie paliły się, by wpłacać środki na jej budowę.

Przez to, że projekt był zbyt nowoczesny?

Być może to był po prostu projekt elitarny, wymyślony odgórnie. Na parafialne kościoły chętnie wpłacano.

Budowano je bardziej konserwatywnie?

To zależy. Nowoczesna żelbetowa architektura kościelna pojawia się już w międzywojniu. Jednak generalnie jako klient Kościół nie był zbyt awangardowy. Hierarchowie chcieli historyzującej architektury. W dyskusjach wokół Świątyni Opatrzności kardynał Kakowski bardzo wyraźnie zresztą mówił, że kościół powinien być podobny do kościoła, że nie chce żadnych eksperymentów, czegoś, co wygląda jak fabryka albo bożnica.

Jakiekolwiek były przyczyny, ludzie nie wpłacali na Świątynię Opatrzności, państwo też długo skąpiło grosza – pierwsze prace ruszyły dopiero tuż przed samą wojną.

7 postkomunistycznych osiedli, na których chciałabyś mieszkać

Ten projekt nie był zbyt ambitny jak na techniczne możliwości budownictwa polskiego lat 30.?

Faktycznie mógł być.

Pniewski projektował ponad polskim budownictwem?

Generalnie nie. Liczył się z możliwościami polskiego wykonawstwa. Widać to w rzemieślniczej stronie jego architektury: kamieniu, metaloplastyce, rękodziele. To było skrojone na miarę kraju, gdzie technika stoi dość nisko, przemysł jest raczej niedorozwinięty, ale praca rąk ludzkich jest dostępna i stosunkowo tania.

Poza wielkimi projektami państwowymi Pniewski projektuje też w międzywojniu dla klientów indywidualnych, buduje wille i kamienice. Co możemy powiedzieć o tej architekturze?

To ten sam klucz: tradycja i nowoczesność. Często ci sami ludzie zamawiali u niego wille i gmachy publiczne, jak w przypadku MSZ, przy którym powstała rezydencja Becka. Jego wille też mają skłonność do monumentalizmu. Często ich centrum jest wielki salon, z paradnymi schodami, po których można dostojnie zejść, z galeryjką, z której można obserwować gości na dole. Już w przypadku jego pierwszej znanej willi, Zalewskiego na Saskiej Kępie, krytyka podkreślała, że wygląda ona jak mały gmach publiczny.

Podobnie było z jego własną willą?

Jak najbardziej! Własna willa jest często manifestem architekta, budynkiem, w przypadku którego może powiedzieć to, co chce, bez konieczności kompromisu z gustem klienta. Tak jest też z willą Pniewskiego. Ona ma wiele wspólnego z willami budowanymi dla klientów, ale jednocześnie wiele w niej przewrotności i poczucia humoru. Jest tam mnóstwo trików przestrzennych, takich jak zbyt małe drzwi, zbyt małe okna, które zmieniają skalę budynku, jak pień drzewa wstawiony do holu, który udaje słup i stanowi aluzję do nazwiska Pniewski. Jest słynna kościelna kropielnica w salonie, używana jako naczynie do chłodzenia trunków, są huculskie misy na suficie gabinetu. To pokazuje, widoczną u Pniewskiego także w stroju, skłonność do teatralizacji, przesady.

Dziś ta willa to Muzeum Ziemi. Jak dalece możemy w nim podziwiać projekt Pniewskiego?

Willa jest w zasadzie niezmieniona. Tylko w przestrzeni pracowni na dole dobudowano antresolę, tam jest teraz sala wystawowa. Zniknęły niestety sprzęty ruchome: obrazy, meble, pamiątki, wszystko, co tworzyło atmosferę domu. Natomiast schody, kominki, posadzki, pień, kropielnica – to wszystko zostało na miejscu. Można tam pójść z moją książką, popatrzyć na międzywojenne zdjęcia i użyć odrobiny wyobraźni, by zrekonstruować nastrój tego wnętrza.

Piątek: Moja historia o odbudowie Warszawy to krzepiący mit

Co stałoby się z Pniewskim, gdyby nie wojna? Gdyby sanacyjny reżim przetrwał? Byłby projektantem nowej, sanacyjnej Warszawy?

On po wojnie też bardzo dużo w Warszawie zaprojektował – to jest niesamowite, że mimo zmiany ustroju osiągnął drugie apogeum kariery. Natomiast gdyby nie wojna, osiągnąłby szczyt wcześniej. Oprócz Dzielnicy Piłsudskiego miał na desce kilka ważnych gmachów: Muzeum Przemysłu i Techniki, wielki budynek nad Wisłą, wieżowiec Polskiego Radia. Około 50. roku życia zaprojektowałby już wszystko, co miał do zaprojektowania, i mógłby zostać dyżurnym autorytetem, akademikiem, może prezesem jakiejś wielkiej państwowej instytucji.

Wojna jednak wybucha. Z czego Pniewski żyje w czasie okupacji? Niemieckie elity nie są chyba zainteresowane monumentalnymi wizjami polskich architektów.

Zdecydowanie nie. Poza tym dla Niemców nie wypada pracować. Nieliczni architekci polscy, którzy pracowali dla władz Generalnego Gubernatorstwa, narazili się na ostracyzm. Pniewskiego nie opuszczają jednak klienci prywatni. W czasie wojny projektuje dla nich wille, np. wielką rezydencję dla Marii Pakulskiej, tuż obok swojej willi, projekt ostatecznie nigdy nie został zrealizowany. Po wojnie wymazuje ten epizod, być może nie wypadało się chwalić rysowaniem luksusowych willi w czasie okupacji. Projektuje dla przemysłu. Projektuje kawiarnię ogrodową Latona dla Bliklego.

Znalazł też pomoc w Kościele. A konkretnie w osobie biskupa kieleckiego, Czesława Kaczmarka. Rysuje dla niego w trakcie wojny jakieś fantastyczne projekty przebudowy katedry kieleckiej i w ogóle całego wzgórza zamkowego w mieście.

Okupację pozwalał mu też przetrwać charakter. On zawsze nosił maskę niezniszczalnego, kogoś, kto nigdy się nie poddaje. Wtedy pocieszał innych, że wojna się zaraz skończy.

Jak to się stało, że Pniewski odnajduje się po wojnie i znów staje się architektem władzy? Komunistyczne elity nie chciały go ukarać za bycie architektem sanacyjnego reżimu?

To faktycznie jest zdumiewające. Patrząc na historię w czarno-białych kategoriach, to nie powinno się w ogóle zdarzyć. Natomiast Pniewski był po prostu niezastąpiony jako fachowiec. A nowa władza, nie tylko w architekturze, nie mogła po prostu pozbyć się wszystkich. Eugeniusz Kwiatkowski odbudowywał przecież wybrzeże, choć przed wojną był sanacyjnym wicepremierem. Dopiero po kilku latach władza odsunęła go na boczny tor.

Na podobnej zasadzie sięga się po Pniewskiego. Ilu było po wojnie w Polsce architektów zdolnych zaprojektować centralę Polskiego Radia? Pniewski miał doświadczenie, pracował nad tym już przed wojną, więc do niego odezwał się zarząd rozgłośni. Podobnie jak Ministerstwo Sprawiedliwości podejmujące wysiłek odbudowy sądów na Lesznie.

Pniewski był ze swoją karierą w dwóch ustrojach wyjątkiem czy regułą?

Nie wszyscy przedwojenni architekci odnaleźli się w nowym porządku. Dobrym przykładem jest dla mnie Juliusz Żórawski. On przed wojną też projektował dla elit: budował luksusowe kamienice, zaprojektował tor wyścigów konnych na Służewcu. Miał też dość narodowe poglądy. Po wojnie w ogóle nie wrócił do Warszawy, został w Krakowie, wykładał, został nawet dziekanem, ale już nie budował.

Wielu architektów kontynuowało jednak karierę sprzed wojny, na przykład projektanci Domu Partii w Warszawie, tzw. Tygrysy. W PRL architekci byli po prostu nieodzowni w dziele odbudowy kraju.

Architektura PRL: nie tylko polityka

Pniewski miał jakiekolwiek znajomości w środowiskach komunistycznych?

Na pewno nie bez znaczenia była jego znajomość z Marianem Spychalskim, pierwszym powojennym prezydentem Warszawy, później ministrem obrony, ministrem budownictwa, marszałkiem Polski.

Skąd się znali?

Spychalski był w latach 1935–1939 zatrudniony w Wydziale Planowania Zarządu Warszawy. Poznali się więc na płaszczyźnie zawodowej, jako architekci, znali się i lubili także po wojnie. Do Pniewskiego słabość miał też osobiście Bolesław Bierut. Dopiero niedawno zdałem sobie sprawę, że po wojnie Pniewski był starszy niż wielu rządzących komunistów, dla nich był już architektonicznym klasykiem, autorytetem.

Pomysł elit komunistycznych na architekturę jest podobny do tego, jaki miały te międzywojenne? Socrealizm też stawia na tradycję i nowoczesność.

Tak, dlatego Pniewski tak dobrze się w nim odnalazł. Już przed wojną tworzył architekturę narodową w formie. Nawet jeśli nie była wtedy socjalistyczna w treści, to ten socjalizm można było sobie po wojnie dośpiewać. Choć w szczycie socrealizmu miał sporo kłopotów. Projekty przechodziły wtedy drobiazgową, biurokratyczną procedurę zatwierdzania. Dzielono włos na czworo, sprawdzano zgodność z doktryną.

Co jest najważniejszą powojenną realizacją Pniewskiego?

Bez wątpienia sejm. To też projekt bardzo paradoksalny. Po pierwsze, on jest jak na Pniewskiego ludzki, przystępny, nieprzytłaczający. Tworzy go niska, pawilonowa zabudowa, która w teorii miała być dostępna ze wszystkich stron. Ta architektura nie ma rzucać na kolana, jak choćby gmach Narodowego Banku Polskiego. Po drugie, we wnętrzach – moim zdaniem są one olśniewające – udało się mu przemycić to, co robił przed wojną, i podać to powojennej władzy z nowymi etykietkami, przekonując na przykład, że ten wykwintny minimalizm białych, kamiennych wnętrz to po prostu doskonałe tło dla czerwonych sztandarów.

Projektu sejmu nie udało się jednak zrealizować w całości.

Nad tym ubolewam. On dziś stoi bokiem do miasta. Ten najbardziej ikoniczny widok sejmu, który znamy z telewizji – wieżyca i rotunda – to jest bok. Front miał być od północy, czyli za rogiem. Tam miał powstać plac o rozmiarach placu Świętego Marka w Wenecji, tworzący monumentalne dojście do gmachu sejmowego. Niestety w 1952 roku otwarto gmach sejmu w związku z uchwaleniem konstytucji, po czym poprzestano na tym, co zbudowano do tej pory.

Dlaczego?

Zaczęły się oszczędności, projekt padł ich ofiarą. Nie można sobie było też pozwolić na wyburzenie budynków, które trzeba by usunąć, by wytyczyć ten plac.

Wizja społeczna wyrażana przez powojenną architekturę Pniewskiego jest podobna do tej, którą wyrażają jego przedwojenne realizacje?

Tak. Jego architektura zawsze była scenografią dla tłumu i spektaklu władzy. NBP jest nieprzystępnym klocem w środku miasta, gmach Polskiego Radia twierdzą, Teatr Wielki molochem. To pokazuje fasadowość demokracji ludowej, to, jak jej elity odgradzają się od społeczeństwa.

Sejm jest tu wyjątkiem. Jak sądzę dlatego, że urbanistyczny pomysł na kameralną, pawilonową, przechodnią architekturę nie pochodził od Pniewskiego, tylko został mu zadany przez urbanistów z Biura Odbudowy Stolicy.

Ta kameralna, przechodnia przestrzeń też się grodzi w ostatnich latach.

Sejm odgradza się stopniowo od kilkunastu lat. Bardzo nad tym boleję, mam nadzieję, że dożyję jeszcze czasów, gdy znikną sprzed sejmu te wszystkie bariery i płoty.

Zakażmy stawiania płotów pod Sejmem

czytaj także

Pniewski nigdy nie miał w PRL kłopotów? Choćby za znajomość z biskupem Kaczmarkiem, który pada ofiarą stalinowskich represji?

Nigdy nie znalazł się w sytuacji otwartego konfliktu z władzą. Choć dość odważnie zabierał głos w środowiskowych dyskusjach o socrealizmie. Na pewno mógł się obawiać, zwłaszcza gdy ruszyła sprawa Kaczmarka. Wielu jego znajomych z Kielc z lat 40. zostaje wtedy aresztowanych. Lata 1952–1953 to, nie licząc okupacji, najtrudniejszy dla niego czas.

Pniewski idzie na dalekie kompromisy z władzą? 

Poza jednym żałobnym artykulikiem po śmierci Stalina na niczym znaczącym go nie przyłapałem.

Zapisał się do partii?

Nie. W ogóle najważniejsi architekci nie byli partyjni. Prestiż tego zawodu był tak wysoki, że nie musieli.

Wiemy, co prywatnie sądził o PRL?

On zawsze bardzo skrzętnie ukrywał swoje poglądy. Na pewno nie był demokratą z przekonań. Miał bardzo silny instynkt pracy dla państwa. Mógł sobie łatwo wytłumaczyć uwikłanie w reżim tym, że pracuje nie dla PRL, tylko dla narodu, że ocala substancję.

Bloki są wszędzie [rozmowa z Beatą Chomątowską]

PRL nie oznaczał dla architekta z jego pozycją materialnej degradacji?

No właśnie nie. Architekci po wojnie bardzo szybko stali się grupą świetnie zarabiających fachowców. W kraju było oczywiście ogólnie biednie, ale na tle tej biedy wielu architektów żyło naprawdę nieźle. Wyjeżdżali za granicę, mogli dorabiać przy różnych projektach międzynarodowych, projektując polskie pawilony na międzynarodowe targi albo realizacje w bratnich krajach socjalistycznych. Odstawali od społeczeństwa, od reszty inteligencji tym, jak mieszkali, jak się ubierali itd.

Pniewski nie marzył o karierze międzynarodowej? 

Nie. On nawet bardzo mało realizował poza Warszawą, to był dla niego cały świat. Chciał być pierwszy tutaj, nie ścigać się za granicą.

Pniewszczyzna nie przyjęłaby się poza Polską?

Gdyby wyjechał przed wojną, osiadł w Los Angeles w latach 20., to pewnie zrobiłby karierę i budował wille gwiazdom Hollywood i bossom wielkich wytwórni. Jego architektura była tyleż narodowa, co międzynarodowa. Czerpała z art déco, z Franka Lloyda Wrighta, z hollywoodzkiego blichtru. Pniewski jednak nie wyjechał za młodu, a potem już nie miałoby to sensu. Tu był prominentem, tam musiałby zaczynać od zera.

Jego gwiazda w Polsce też w końcu przygasa. Odwilż kończy z socrealizmem, do łask wraca awangarda. Jak on się w tym odnajduje?

Przeżył tyle rewolucji, że któraś w końcu zostawiła go z tyłu. Zwyciężyły koncepcje, które nigdy go nie interesowały: rozwiązywanie problemów mas przez architekturę, szybka budowa mieszkań, szkoły tysiąclatki. To było mu absolutnie obce. Uprawiał architekturę w sposób autorski, artystowski, luksusowy. Wygrał co prawda jeszcze jeden ważny konkurs – na Dom Chłopa w Warszawie – ale to dzięki współudziałowi Małgorzaty Handzelewicz-Wacławek, młodej architektki, która dołączyła do jego pracowni i stała się jego prawą ręką. Potem przegrywał wszystkie ważne konkursy: na Ścianę Wschodnią Marszałkowskiej, Bibliotekę Narodową.

Co sądził o tej architekturze?

Nie znam jego wypowiedzi o konkretnych realizacjach. Są za to wypowiedzi o tym, że prefabrykacja i typizacja to droga na manowce. Zaczął projektować jedno osiedle w Warszawie, Szosę Krakowską, po czym porzucił ten projekt. Zostawił go swoim młodym współpracownikom, nawet go ostatecznie nie podpisał. To pokazuje jego stosunek do zmian.

Jak dziś historia architektury ocenia Pniewskiego?

Długo mówiło się, że był wielki, był mistrzem, ale przez całe dekady nikt z niego nie czerpał. To się zmieniło dopiero na fali postmodernizmu. Ale jednocześnie te postmodernistyczne nawiązania do Pniewskiego pokazują, jak jego architektura jest jednak anachroniczna. Najlepszy przykład to gmach Sądu Najwyższego, ukończony w 1999 roku. Architekt Marek Budzyński wprost zacytował tam sąd na Lesznie Pniewskiego z lat 30. i naraził się na zarzuty, że zbudował sąd niedemokratyczny, nie na miarę III RP, tylko despotycznego kraju.

Budzyński: Modernizm nigdy się nie skończył

czytaj także

Budzyński: Modernizm nigdy się nie skończył

Rozmowa Alicji Gzowskiej i Lidii Klein

Rzemieślniczy, rękodzielniczy sposób projektowania Pniewskiego zupełnie nie przystaje też do tego, jak się teraz buduje. Choć dawno nie ma wielkiej płyty, to architektura jest strasznie zuniformizowana, zestandaryzowana, skrępowana przepisami i normami, polskimi i międzynarodowymi. To ją bardzo unifikuje.

Pniewskiego można by uznać w takim razie za prekursora postmodernizmu?

Może… Na pewno tak jak postmoderniści jest eklektyczny, ważna jest dla niego ironia – widoczna raczej w prywatnych zamówieniach – pewne kuglarstwo.

Obecne elity nie oczekują od architektury współczesnej „pniewszczyzny” w formule „nowocześnie, ale nie dziwacznie”? Mają swojego Pniewskiego?

Na pewno Pniewski doskonale odnalazłby się dziś jako architekt władzy i architekt miliarderów. Byłby przez nich bardzo lubiany. Potrafił tworzyć komfortowe wnętrza, dające ich mieszkańcom poczucie dowartościowania. Natomiast władza nie ma swojego Pniewskiego. Może to i dobrze. Jakby „dobra zmiana” miała swojego Pniewskiego, kogoś tak efektywnego w realizowaniu jej wizji, to trochę strach.

**
Niezniszczalny okładkaGrzegorz Piątek (1980) – pisarz, publicysta, krytyk, z wykształcenia architekt, znawca historii i architektury Warszawy. Opublikował m.in. biografię legendarnego prezydenta stolicy Sanator. Kariera Stefana Starzyńskiego, za którą otrzymał Nagrodę Literacką m.st. Warszawy, oraz książkę Najlepsze miasto świata. Warszawa w odbudowie 1944–1949, nominowaną do Nagrody Literackiej Nike 2021. Od kilkunastu lat pisze o architekturze, miastach i obyczajach do prasy (m.in. „Architektura-Murator”, „Gazeta Stołeczna”, „Gazeta Wyborcza”, „Salon”, „Dobre Wnętrze”, „Vogue Polska”). Współtworzył też wystawy, m.in. Hotel Polonia. The Afterlife of Buildings (Złoty Lew na Biennale Architektury w Wenecji, 2008) i Dane warszawskie (Muzeum Warszawy, 2017). Jego najnowsza książka, Niezniszczalny. Bohdan Pniewski. Architekt salonu i władzy, ukazała się w 2021 roku nakładem Teatru Wielkiego Opery Narodowej i Wydawnictwa Filtry.

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Jakub Majmurek
Jakub Majmurek
Publicysta, krytyk filmowy
Filmoznawca, eseista, publicysta. Aktywny jako krytyk filmowy, pisuje także o literaturze i sztukach wizualnych. Absolwent krakowskiego filmoznawstwa, Instytutu Studiów Politycznych i Międzynarodowych UJ, studiował też w Szkole Nauk Społecznych przy IFiS PAN w Warszawie. Publikuje m.in. w „Tygodniku Powszechnym”, „Gazecie Wyborczej”, Oko.press, „Aspen Review”. Współautor i redaktor wielu książek filmowych, ostatnio (wspólnie z Łukaszem Rondudą) „Kino-sztuka. Zwrot kinematograficzny w polskiej sztuce współczesnej”.
Zamknij