Czytaj dalej, Weekend

Czy w drzewach płynie moja krew, czy w moich żyłach – ich soki?

Sieci w starszych lasach są bardziej zróżnicowane, a co za tym idzie: bardziej wszechstronne niż w leśnych uprawach. Tymi, które łączą las w jedno, są matki drzew – najstarsze, największe drzewa dbające zarówno o swoje potomstwo, jak i o inne gatunki, zupełnie jak w „Avatarze” Jamesa Camerona.

Zaczyna się od wyrwanego z ziemi maślaka, a właściwie tej jego części, którą widzimy gołym okiem. Pod ziemią bowiem z resztek trzonu rozbiegają się w głąb cieniutkie nitki – strzępki, które tworzą podziemny „koronkowy obrus przeplatający całe dno lasu”, czyli system transmitujący pożywienie do najdalszych zakątków lasu, począwszy od jodły, pod którą rósł.

Fot. Jakub Szafrański

Suzanne Simard, profesorka od lasów z Uniwersytetu w Kolumbii Brytyjskiej, umie opowiadać: opisując tę podziemną mikoryzową sieć raz jako krwiobieg, raz jako układ pokarmowy łączący różne leśne organizmy, porównując ją do sieci internetowej albo rurociągu. Nigdy nie jest to kwestia retoryki, lecz efekt wieloletnich badań, arcyciekawych eksperymentów z drzewami i uważnej, czułej obserwacji lasu, z którego pochodzi Simard – potomkini rodu, który osiadł w dolinie Inonoaklin w Kolumbii Brytyjskiej na początku XX wieku. „Nie potrafię powiedzieć, czy w drzewach płynie moja krew, czy w moich żyłach – ich soki”.

Mądry jak ptak

czytaj także

Mądry jak ptak

David S. Wilcove, Peter Singer

Epizod z maślakiem to wstęp do fascynującej historii detektywistycznej. I zupełnie nie szkodzi, że winnego poznajemy niemal na samym początku. Cała frajda płynie z asystowania w dochodzeniu, którego przedmiotem jest tajemne życie lasu – tajemne dla nas, którzy utraciliśmy większość więzi z lasem. Winnym zaś jest człowiek, a cała opowieść to misterny, wielowarstwowy i miażdżący akt oskarżenia istot, które pojawiły się w ostatniej chwili dziejów świata po to, żeby doprowadzić do jego zagłady.

Książkę W poszukiwaniu Matki Drzew. Dowody na inteligencję lasu polecam zwłaszcza „starym wygom”, zdystansowanym wyjadaczom, ironistom, którzy na hasło „wszyscy jesteśmy braćmi” uśmiechają się pobłażliwie, potomkom kolonistów, którzy zgodnie z przykazaniem bezwzględnego demiurga „idą i czynią sobie ziemię poddaną”.

Zagadka: co łączy kobiety i drzewa? Nieodpłatna i ciężka praca

Simard stworzyła piękne dzieło – uprzedzam, że wielkich słów będę używał bez wahania i wprost, dostosowując się do przekazu autorki, która nie stroni od opisywania swoich emocji, wydawania jednoznacznych opinii i wysuwania zrazu podejrzanych, śmiałych hipotez naukowych, które jednocześnie okazują się diagnozami człowieczego życia. Hasła „Matka Drzew”, „Matka Natura” czy zaczerpnięte z tubylczych światopoglądów „wszyscy jesteśmy spokrewnieni” może i brzmią naiwnie dla ucha wyżej wspomnianego sceptyka-ironisty, ale w biografii lasu pióra Simard nigdy nie brzmią jak banał.

Pięknoróg największy (Calocera viscosa). Fot. Jakub Szafrański

Las kontra farma drzew

Śledztwo, które zaczęło się od maślaka i grzybni oplatającej korzenie jodełki, wypełni autorce całe życie. Opisany epizod miał miejsce, gdy Simard jako młoda dziewczyna pracowała w firmie zajmującej się wyrębem lasu. Jej zadaniem było wyznaczanie całych jego połaci „do odstrzału”, zgodnie z panującą ówcześnie w Kanadzie polityką „free to grow”, czyli usuwaniem „chwastów” (za takie uznawano drzewa liściaste), by pozwolić lepiej rosnąć cenniejszym z punktu widzenia człowieczej ekonomii drzewom iglastym. „Przyłożyłam rękę do zagłady wielu drzew”, wyznaje we wstępie, a jej opowieść można odczytywać jako próbę odkupienia za udział w procederze, w ramach którego „rąbano, piłowano i truto drzewa liściaste, krzewy, paprocie, rośliny zielne i inne Bogu ducha winne gatunki”.

Żółciak siarkowy (Laetiporus sulphureus). Fot. Jakub Szafrański

Kanada zamieniała swoje lasy w farmy drzew, a Simard przeczuwała ogrom bezsensu tej strategii i krzywdy wyrządzanej przyrodzie w długiej perspektywie. Robienie miejsca jednym gatunkom poprzez eksterminację innych wynikało, jak przypomina autorka, z błędnego założenia, iż światem przyrody rządzą prawa rywalizacji. To bardzo wygodne dla najbardziej agresywnego z gatunków, czyli człowieka: traktując jednych przedstawicieli flory za wrogów i szkodników, mógł bez skrupułów je usuwać i ogłaszać sukces w postaci przyspieszenia uprawy danego gatunku, cennego w przemyśle budowlanym ze względu na jego drewno, z kilkuset do np. 40 lat.

Autorka przekonuje jednak (poniekąd dokonując nowej odsłony XIX-wiecznego sporu Spencer–Kropotkin), że las nie jest miejscem wojny, w którym „zwycięzca bierze wszystko”. Obserwacje doprowadziły ją do wniosku, że las jest – dosłownie – społecznością, w której rozmaite gatunki przede wszystkim się ze sobą komunikują i współpracują, biorąc i dając w zamian, co więcej, w fantastyczny sposób przekazując wiedzę minionych pokoleń następnym. Grzybnia, oplatając korzenie drzew, karmi je, a stare drzewa karmią młode, większą część „odżywczej zupy” przekazując własnym krewnym, ale dbając też o innych przedstawicieli swego gatunku, a także „obcych”. To coś znacznie więcej niż tworzony przez człowieka „zbiór szybko rosnących drzew”.

Mchy w Górach Izerskich. Fot. Jakub Szafrański

Tak więc z funkcjonariuszki, której zadaniem było określanie obszarów lasu do wyeliminowania chemicznymi odpryskami, by zrobić miejsce wybranym przez człowieka gatunkom, szybko przeszła na przeciwną stronę barykady, stając się obrończynią drzew. Występuje jednak nie w roli aktywistki, lecz skupionej analityczki i badaczki, najpierw w Służbie Leśnej, potem na uniwersytecie, która w całej serii projektów, trwających miesiącami i latami, znalazła masę dowodów na suwerenność i mądrość lasu.

Każdy z tych projektów odsłonił kawałek porywającej leśnej rzeczywistości. Na przykład, że brzoza, uznawana przez władze za chwast, w istocie wspiera w rozwoju cenione daglezje, oddając im część wytworzonych przez siebie węglowodanów – „jakby miała na sercu dobro daglezji”. Podobnie „chwast” – olcha, wbrew powszechnemu przekonaniu, nie jest zabójcą sosen, lecz wzbogacając glebę w azot, przyśpiesza ich rozwój. Z kolei usunięcie olch wstrzymuje proces przekazywania azotu do gleby. A gdy brakuje azotu, hamowany jest rozwój całych lasów. Inne odkrycie: różne gatunki drzew przekazują sobie węgiel, potrafią go też magazynować w korzeniach, glebie i grzybach (a wycinanie drzew powoduje oczywiście uwalnianie węgla do atmosfery i przyspiesza ocieplanie się klimatu). Te zaś, które przeczuwają swoją śmierć, ostrzegają inne o niebezpieczeństwie i przekazują im za pośrednictwem grzybów swoje zapasy.

Muchomor czerwony (Amanita muscaria) w Górach Izerskich. Fot. Jakub Szafrański

Czarodziejska moc współdziałania

Simard zauważyła, że stare drzewa pomagają młodszym w życiowym starcie. Dba o nie zresztą cała leśna sieć, posyłając „maluchom” podziemnymi szlakami węglowodany i aminokwasy. Te sieci w starszych lasach są bardziej zróżnicowane, a co za tym idzie: bardziej wszechstronne niż w leśnych uprawach. A tymi, które łączą las w jedno, są matki drzew – najstarsze, największe drzewa dbające zarówno o swoje potomstwo, jak i o inne gatunki, zupełnie jak w Avatarze Jamesa Camerona, dla którego badania Simard były zresztą inspiracją. To nie sentymentalna poezja, lecz ustalenia naukowe – wynika z nich, że stare drzewa, które przetrwały już zachodzące zmiany klimatyczne, rozsiewają się na wyniszczonych obszarach i przekazują innym geny gwarantujące przystosowanie się do trudniejszych warunków.

„Im bogatsza biocenoza, tym jest odporniejsza”. Prawdziwy las żyje naprawdę, każdy gatunek wkłada coś do wspólnego „koszyka”, bo dbając o całą leśną społeczność, sam żyje lepiej. Cała strategia „torowania drogi” wybranym gatunkom za pomocą tępienia innych warta jest więc funta kłaków, bo organizm lasopodobny żyje życiem podrabianym, w którym liczy się chwilowy zysk, nic więcej.

Puszcza Białowieska. Fot. Jakub Szafrański

Las w oczach Simard, „wspólnota wilków, karibu, drzew i grzybów”, jest jak „orkiestra złożona z sekcji smyczkowej, dętej i perkusyjnej”, które wspólnie odgrywają symfonię. Dodałbym, że człowiek w tym ekosystemie jest jak intruz – słuchacz na sali, który nie dość, że się spóźnił, to bez przerwy kaszle i zapomina o wyłączeniu komórki.

Biografia kanadyjskiego lasu (Kolumbię Brytyjską opisuje jako „azyl, arenę wielkiej przygody”) splata się z życioopowieścią autorki, jej wzlotów, upadków i zmartwychwstań (pokonała raka). Jej pomysły na badania biorą się z obserwacji i otoczenia, i własnego życia. Ona sama jest jak matka drzew, pnąca się do góry wbrew szykanom środowiska (w firmie drzewnej była jedyną kobietą, rządowi eksperci i fachowcy z uczelnianych laboratoriów lekceważyli jej badania w terenie i rewolucyjne tezy), a potem przekazująca swą wiedzę dziesiątkom następców: córkom i studentom, którzy tworzą coraz gęstszą sieć rozumiejących i kochających las.

Las w Karkonoszach. Fot. Jakub Szafrański

Przywracanie więzi

Autorka W poszukiwaniu Matki Drzew niejednokrotnie odwołuje się do dawnej wiedzy tubylczych ludów Kolumbii Brytyjskiej, podając przykłady umiejętnego gospodarowania zasobami, niepowodującego zaburzenia równowagi. Przykładem wznoszenie kamiennych murków w poprzek ujścia rzeki przez Heiltsuków i inne ludy znad wybrzeża Pacyfiku, dzięki którym łapali w pułapkę łososie, ale wypuszczali na wolność samice pełne zapłodnionych jaj. Wnętrzności ugotowanych czy uwędzonych ryb grzebali pod ściółką, a szkielety wrzucali z powrotem do rzeki, wprowadzając je ponownie do ekosystemu.

Biomasa – spalony dowcip o zielonej przyszłości

Można dostrzec paradoks: „biały człowiek”, dziecko epoki industrialnej, swoją rabunkową gospodarką szybko zniszczył ekosystemy. Dzisiaj wyrafinowana badaczka, dokonując wielu, także bolesnych dla lasu inwazyjnych eksperymentów (np. zarażanie gąsienicami daglezji, żeby dowieść, iż umierające drzewa oddają resztki swego pożywienia sosnom), odkrywa to, co dawno temu rozumieli tubylcy.

Las w Górach Izerskich. Fot. Jakub Szafrański

Koniecznym dopełnieniem W poszukiwaniu Matki Drzew powinna być lektura wydanej u nas również niedawno Pieśni ziemi Robin Wall Kimmerer, opowiadająca o indiańskiej ekologii. Autorka, profesorka botaniki z ludu Potawatomi znad Wielkich Jezior, podobnie jak Simard uczy holistycznego podejścia do środowiska, w oparciu o filozofię życiową różnych grup tubylczych. Przy okazji: zwraca uwagę wybór translatorski, by zamiast o „tubylczych” pisać o „rdzennych” kulturach czy mieszkańcach, jak w tłumaczeniu opowieści Simard, czy o „rdzennej mądrości”, jak w podtytule książki Kimmerer. To osobliwe decyzje, skazujące Indian na niepotrzebny esencjalizm. „Rdzenni”, a zatem – domyślamy się – odwieczni, ponadczasowi, niezmienni – niesłusznie odsyła to Indian w przeszłość, robi z nich niejako przeżytek dziejowy. „Tubylczy” zaś, piękne słowo stosowane także w polskie antropologii, uwypuklałoby przede wszystkim związek z ziemią, a to przecież w obu książkach jest najważniejsze, co zresztą podkreślają same autorki.

Ktoś, kto w XXI wieku chciałby jeszcze lekceważyć odkrycie, że las jest życiodajny (chyba że, jak w przypadku Amazonii, wytnie się go tyle, że uwolni do atmosfery taką ilość dwutlenku węgla, iż z „płuc świata” zamieni się w jego truciciela), a bez niego nasze życie staje się cięższe, sam jest ślepy i naiwny. „Wszyscy razem kroczymy w wielkim kręgu życia”, powiada autorka, cytuje powiedzenie Saliszów „jesteśmy jednym”, i przekonuje, że mamy obowiązek dbać o naturalne więzi i zasoby, z szacunku dla naszych przodków i po to, żeby mogły przetrwać następne pokolenia. „Krzywda wyrządzona jednemu gatunkowi godzi we wszystkie”, pisze Simard, a „inni użytkownicy tej planety od lat czekają, aż zdamy sobie z tego sprawę”.

Fot. Jakub Szafrański

Galopem w przepaść

Ponura puenta, niestety, narzuca się sama. Jest taki kraj, nazwijmy go Narodem Dumnych Zwycięzców (NDZ), który od paru miesięcy toczy zwycięską wojnę ojczyźnianą z grupkami śniadych uciekinierów z miejsc jeszcze bardziej złowrogich niż NDZ. Zwycięska taktyka polega na wyrzucaniu przymierających głodem nieszczęśników do puszczy, w której zamarzają albo gdzie toną w bagnach. Wojna Narodowi Dumnych Zwycięzców idzie tak dobrze, że poszedł za ciosem i swoją atawistyczną nienawiść skierował na inne istoty: zwierzęta, które ośmielają się zamieszkiwać ten coraz mniej potężny bór. Tak więc NDZ postanowił wybudować narodowy mur, który przetnie las na pół, tak aby zwierzęta nie mogły już bezkarnie wędrować i na przykład odwiedzać krewnych. Puszcza staje się wielkim placem budowy, z tysiącami ton stali i piasku. Jednocześnie NDZ intensywnie ten pradawny bór wycina, bo jego zaciekła nienawiść nie oszczędziła i drzew, które traktuje jako komórkę w Excelu.

Suzanne Simard. Fot. Brendan Ko/suzannesimard.com

Strategia jest taka: na wyjałowionej ziemi, bez drzew, zwierząt i tych gorszych, śniadych ludzi Naród Dumnych Zwycięzców pozostanie sam ze swoim murem przecinającym pustynię. Strategia dumnych samobójców.

Suzanne Simard, W poszukiwaniu Matki Drzew. Dowody na inteligencję lasu, tłum. Maria Grabska-Ryńska i Maciej Grabski, Wydawnictwo Dolnośląskie, Wrocław

**

Bartosz Hlebowicz – antropolog, doktor nauk humanistycznych (UJ). Prowadził badania wśród niewielkich grup tubylczych USA i Kanady. Jest autorem książki Odnaleźć nasze prawdziwe ścieżki. Nanticoke Lenni-Lenapowie i Oneidowie ze Wschodniego Wybrzeża Stanów Zjednoczonych (2009), a także tłumaczem książek o tematyce indiańskiej (m.in. Ligi Irokezów Lewisa H. Morgana, 2011). Pracuje jako korespondent „Gazety Wyborczej” z Włoch, mieszka we Florencji.

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Zamknij