Kultura

B’Stard!

Mówił o sobie, że jest anarcho-surrealistą. Rik Mayall, odtwórca głównej roli w serialu „Nasz człowiek w parlamencie”, zmarł w wieku 56 lat.

Dawno, dawno temu (ale nie na tyle dawno, żebym tego nie pamiętał) był w Polsce tygodnik TV „Okey!”, do którego dodawano DVD z paroma odcinkami różnych seriali. Wśród nich znalazła się policyjna komedia Cienka niebieska linia z Rowanem Atkinsonem. Przypuszczam, że to właśnie przez zdjęcie Atkinsona na pudełku uznałem, że muszę włożyć płytkę do odtwarzacza. Nie oszalałem na punkcie tego serialu, choć nie mógł być zły, skoro po dobrych paru latach pamiętam nadal rozmowę dwóch policjantów: „Wiesz, że w Belgii i Holandii już dwunastolatki mówią płynnie po angielsku?” „Wcale nie są mądrzejsze od brytyjskich dzieci, sir. Moja siostrzenica ma tylko dziesięć lat i już mówi płynnie po angielsku”.

Ale nie o Cienkiej niebieskiej linii mam pisać. Otóż na płytce znajdował się odcinek jeszcze jednego sitcomu, „przyczepionego” do bardziej popularnego. Serial nazywał się Nasz człowiek w parlamencie (The New Statesman). Alan B’Stard (Rik Mayall), członek Partii Konserwatywnej, doprowadza do śmiertelnego wypadku kontrkandydata i wygrywa wybory w swoim okręgu – dostaje się do Izby Gmin. Biuro dzieli z półgłówkiem z arystokratycznej rodziny, Piersem Fletcher-Dervishem (Michael Troughton). Klitka w Pałacu Westminsterskim ma pomieścić duże dziecko z tytułem szlacheckim i ogromne ego chorobliwie ambitnego krętacza. Dwadzieścia parę minut, a tyle radości! No ale dwadzieścia parę minut szybko minęło, a ja pozostałem bez dalszego ciągu, za to z moim wstrętnym fetyszem kupowania seriali na DVD.

Kilka lat później, będąc w Anglii, wbiegłem do sklepu z płytami z krótką listą zakupów w głowie. Miałem na niej m.in. pierwszy sezon nowego serialu BBC. W głównej roli aktor wtedy w Polsce raczej średnio rozpoznawalny… Benedict Cumberbatch (tak, były takie czasy i to wcale nie bardzo dawno). Ale nie będę się chwalił, że oglądałem Sherlocka before it was cool (pozdrawiam czytelników, którzy oglądali go jeszcze przede mną). Będę się za to chwalił, że udało mi się znaleźć ostatnie pudełko z czterema sezonami najbardziej niedocenionego satyrycznego serialu wszech czasów, czyli właśnie The New Statesman.

Rika Mayalla w Wielkiej Brytanii kojarzy się przede wszystkim z kultowym serialem The Young Ones. Grał tam głupkowatego poetę-anarchistę, którego jeden z twórców serialu, Ben Elton, nazwał ironicznie try-hard wannabe leftie (spróbujcie przełożyć to na polski…)

A jeśli już jesteśmy przy komediach Bena Eltona, nie sposób zapomnieć o Czarnej Żmii. W drugim i czwartym sezonie Mayall wystąpił jako Lord Łonogrzmot (oryg. Flashheart), samiec alfa, który wykrzykując co chwila WOOF WOOF podbija kobiece serca (i nie tylko serca…).

Pojawił się też w milenijnym odcinku specjalnym, w którym Lord Blackadder, podróżujący wehikułem czasu przez charakterystyczne momenty w historii Anglii, wprowadza niemałe zamieszanie w drużynie Robin Hooda (w tej roli właśnie Mayall). Ludzie z mojego pokolenia, którzy od ponad dwunastu lat nie mogą się pogodzić z tym, że w filmach o Harrym Potterze zabrakło rewelacyjnej postaci z książki, poltergeista Irytka, zdziwią się zapewne na wieść, że owszem, grał go… Rik Mayall. Zapłacili mu całkiem dobrze, więc nawet nie miał pretensji, kiedy koniec końców żadna scena z jego udziałem nie znalazła się ani w wersji kinowej, ani w bonusach na DVD.

Jednak dla mnie Rik to przede wszystkim Alan B’Stard, MP. Konserwatywny do bólu. Kocha broń. Popiera karę śmierci. Nienawidzi kobiet (czy też raczej „kocha” kobiety, ale w dość specyficzny sposób), nie znosi zwierząt.

Ale najbardziej przeszkadzają mu zwykli ludzie (dobrze wie, o czym mówi, raz nawet musiał wracać do domu autobusem.) Z sentymentem wspomina stare dobre czasy, kiedy zdychali z nędzy. Jego recepty są do bólu proste. Jak zlikwidować kolejki w szpitalach? Zamknąć szpitale. Wszyscy biedni zachorują, umrą i w ten sposób Anglia poradzi sobie z problemem biedy. Ale nie myślcie sobie, że Alan ma serce z kamienia – często zakłada dobroczynne fundacje. Tylko dziwnym trafem pieniądze nigdy nie trafiają do potrzebujących, a nazwę każdej z nich da się w skrócie zapisać jako C.A.S.H. – czyli to, co tygryski (w tym przypadku „toryski”) lubią najbardziej. Dla Alana nie ma lepszego miejsca na składowanie promieniotwórczych odpadów niż plac zabaw. Gdy na końcu niemal każdego odcinka słyszy: „Alan, you bastard!”, z zawadiackim uśmieszkiem poprawia: „B’Stard!”.

Jest przerysowany? Jak najbardziej. Ale czy naprawdę musimy bardzo się starać, żeby wyobrazić sobie takich polityków we współczesnej Wielkiej Brytanii czy w Polsce? Niestety, nawet nie musimy sobie ich wyobrażać.

Serial kręcony na przełomie lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych można traktować jako miłą pamiątką niemiłych czasów. Zmierzch potęgi Margaret Thatcher (w tej roli Steve Nallon), zakulisowe gierki, które wyniosły do władzy Johna Majora – wszystko opowiedziane niby dowcipnie, ale brzmi niepokojąco prawdziwie i aktualnie. Zwłaszcza oglądając ostatni sezon, w którym Alan bezbłędnie gra brytyjskim eurosceptycyzmem, nie sposób choć przez chwilę nie pomyśleć, że Nigel Farage jest „bastardem B’Starda”. Trzeba tu jednak oddać sprawiedliwość Farage’owi – B’Stard nigdy nie napiłby się piwa ze zwykłymi ludźmi.

B’Stardów w polityce jest więcej. W odcinku Sex is wrong najbardziej purytańska grupa torysów zakłada Kampanię Moralnej Odnowy. Alana śmieszy ich działalność do momentu, w którym słyszy od Piersa, że w trakcie spotkań oglądają filmy pornograficzne – trzeba znać swojego wroga. Zapisuje się do kółka i przywłaszcza sobie kasety. Zabawne? Jeśli przypomnimy sobie niedawną krucjatę rządu Camerona przeciw pornografii w internecie, której pierwszą ofiarą stał się jeden z jej architektów, doradca premiera aresztowany za posiadanie dziecięcej pornografii, komediowy serial sprzed ponad dwudziesty pięciu lat staje się do bólu prawdziwy.

Alan B’Stard (już nie głosem Mayalla, a piórem swoich twórców, Laurence’a Marksa i Maurice’a Grana) spełniał się też jako felietonista tak różnych gazet, jak „Daily Mail” i – a jakże – „New Statesman”. Zastanawiam się tylko, czy czytelnicy „Daily Mail” wyczuli ironię…

A Mayall, określający się jako anarcho-surrealista, nieraz wykorzystywał swój polityczny (w nieco niekonwencjonalnym znaczeniu) potencjał, na nowo wcielając się w postać zakłamanego polityka. W 2006 znów włożył elegancki garnitur i wpiął w niego kotylion. Tym razem… czerwony. Alan B’Stard powrócił, tym razem „chwaląc” Tony’ego Blaira. Nie, wcale nie zmienił poglądów. W jego (i nie tylko jego) mniemaniu Partia Pracy skręciła na prawo, a antyspołeczna polityka premiera laburzysty okazała się równie skuteczna, jak w czasach Maggie. Ostatnio Mayall wystąpił w kampanii przeciw proponowanej przez koalicję w 2011 reformie prawa wyborczego (tzw. alternative vote).

9 czerwca Rik Mayall zmarł w wieku 56 lat.

Twierdził, że po wypadku w 1998 był martwy przez pięć dni, czym pobił Jezusa, który wytrzymał tylko trzy. Pozostaje mi poczekać jeszcze jakiś tydzień, ale przyznam, że nie mam wielkich nadziei.

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Krzysztof Juruś
Krzysztof Juruś
Publicysta Krytyki Politycznej
Analityk AML, absolwent prawa na Uniwersytecie Jagiellońskim. Pisze o Wielkiej Brytanii, teatrze i serialach.
Zamknij