Kraj

Niskie bezrobocie, rosnące płace, boom nad Wisłą. Czy na pewno?

Sytuacja pracowników w kraju nad Wisłą nie jest tak wspaniała, jak wskazywałaby na to uradowana twarz Danuty Holeckiej. Szczególnie dotkliwie odczuwają to pracownicy niewykwalifikowani, których pozycja w Polsce jest po prostu fatalna. Tymczasem polskie państwo wycofało się z prowadzenia aktywnej polityki rynku pracy – pisze Piotr Wójcik.

„Sam fakt, że prawie każdy ma pracę, nie znaczy jeszcze, że ta praca jest dobra” – napisał Noah Smith o obecnej sytuacji gospodarczej w USA. Komentator „Bloomberga” chyba nie przypuszczał, że przy okazji doskonale spuentował sytuację także na polskim rynku pracy.

W ostatnich bowiem dwóch, może nawet trzech latach większość analiz rynku pracy przyjmuje ton entuzjastyczny. Rekordowo niskie bezrobocie, szybko rosnące płace, historycznie wysoki poziom zatrudnienia – te wskaźniki najczęściej podają przeróżne media, gdy opisują boom gospodarczy nad Wisłą.

Pytasz, czy wzrost płac zwolni z pracy twoich bliskich. Słyszysz, że jesteś liberałem i masz się „nie zesrać”

I nie mówimy tu tylko o TVP Info. Cud gospodarczy. Podziwiają nas Niemcy – tekstu o takim tytule nie opublikował tygodnik braci Karnowskich, lecz portal money.pl.

A jednak: emigracja ekonomiczna wciąż przekracza Odrę w jednym kierunku – kierując się na zachód, a nie na wschód. I nic dziwnego – najnowsza edycja corocznego Employment Outlook OECD pokazuje, że praca w Polsce wciąż pozostawia, oględnie mówiąc, sporo do życzenia. Szczególnie z punktu widzenia pracowników niewykwalifikowanych. Ale także tych, którzy znając swoje ograniczenia, chcieliby kwalifikacje rozwijać.

Bez magistra ani rusz

Polskie płace rzeczywiście rosną szybko – w 2018 roku średnie wynagrodzenie wzrosło o 7,6 proc., czyli aż 7,6 razy szybciej niż w całej OECD.

Mimo wszystko wciąż należymy do krajów z najniższymi płacami – średnie wynagrodzenie roczne według parytetu siły nabywczej w ubiegłym roku wyniosło 29 tys. dolarów (niech nikt tego nie przelicza po kursie rynkowym, bo wyjdą kosmiczne liczby), czyli było na poziomie 61 proc. średniej OECD.

Husson: Postęp jest wtedy, gdy rynek się kurczy, a nie rozszerza [rozmowa]

Te dane realnie i tak są nieco zawyżone, gdyż w skali roku Polacy i Polki pracują stosunkowo dużo – w 2018 roku przeciętnie 1792 godziny, przy średniej 1734 – więc w przeliczeniu na godzinę nasze zarobki są nawet trochę niższe. Trudno zatem przypuszczać, żebyśmy w najbliższych paru latach dogonili jakiś kraj znajdujący się przed nami – do najbliższych, Słowenii i Izraela, tracimy 8 tys. dolarów.

Różni mądrzy ekonomiści i liberalni komentatorzy powtarzają nam, że i tak powinniśmy się cieszyć, bo płace nad Wisłą rosną dużo szybciej niż produktywność. Ale to nie do końca jest prawda (czytaj: to nieprawda) – w 2018 roku tzw. jednostkowy koszt pracy spadł w Polsce o 0,2 proc., a więc płace rosły minimalnie wolniej od produktywności.

W gruncie rzeczy niespecjalnie wygląda też polski poziom zatrudnienia. Pomimo że stopa bezrobocia w Polsce jest niższa o jedną trzecią od bezrobocia w całej OECD, to zatrudnienie nad Wisłą wciąż jest mniejsze od przeciętnej. W drugim kwartale 2019 r. wyniosło ono 68 proc., czyli było niższe od średniej OECD o prawie jeden punkt procentowy.

Już więc widać, że sytuacja pracowników w kraju nad Wisłą nie jest tak wspaniała, jak wskazywałaby na to uradowana twarz Danuty Holeckiej. Szczególnie dotkliwie odczuwają to pracownicy niewykwalifikowani, których pozycja w Polsce jest po prostu fatalna.

Polski folwark zabija. Nie tylko Ukraińców

Zatrudnionych jest jedynie 42 proc. osób w wieku produkcyjnym z wykształceniem niższym niż średnie lub zawodowe – w całej OECD zatrudnienie w tej grupie wynosi 58 proc. Pod względem zatrudnienia niewykwalifikowanych jesteśmy zatem przedostatni w OECD – dla porównania, w biednej i bardzo rozwarstwionej RPA wynosi ono 43 proc., a w pokryzysowej Grecji – 49 proc. Nawet wśród Polek i Polaków ze średnim wykształceniem poziom zatrudnienia jest stosunkowo niski – wynosi 70 proc., a więc jest 5 pkt. proc. niższy od średniej. Tylko osoby z wyższym wykształceniem mogą powiedzieć, że w Polsce z pracą jest przyzwoicie – zatrudnienie wśród absolwentów uczelni wyższych wynosi w naszym kraju 88 proc. i jest na poziomie najlepszych (np. Norwegii i Holandii).

Polska należy także do tych krajów, w których płace pracowników z niskim lub średnim wykształceniem są dużo niższe od zarobków licencjatów i magistrów. Przeciętny absolwent wyższej uczelni znad Wisły zarabia o 56 proc. więcej niż absolwent szkoły średniej lub zawodowej.

Pracujący biedni z budżetówki

W Australii pracownicy z wyższym wykształceniem zarabiają tylko o 33 proc. więcej niż ci ze średnim, w Kanadzie o 30 proc., w Holandii 28 proc., a w Szwecji jedynie 13 proc. Dodajmy jeszcze, że w Polsce dosyć łatwo wpaść w długotrwałe bezrobocie. Dwadzieścia siedem procent polskich bezrobotnych nie ma pracy dłużej niż 12 miesięcy – w Kanadzie tylko 10 proc. bezrobotnych jest nimi długotrwale, w Szwecji 15 proc., a w Australii 19 proc.

Szkolenia? Po co wam szkolenia?

To wszystko razem wzięte każe wyciągnąć wniosek, że tak zwany „rynek pracownika” dotyczy w Polsce co najwyżej ludzi z wyższym wykształceniem (i to też nie wszystkich). Jeśli ktoś nie jest absolwentem wyższej uczelni, to o niezłych zarobkach może zapomnieć, a w wielu miejscach kraju nawet ze znalezieniem jakiegokolwiek miejsca pracy może mieć problem. Tymczasem w grupie wiekowej 25–54 lata wyższe wykształcenie ma tylko jedna trzecia ludności Polski, a szkoły ponadpodstawowej lub ponadgimnazjalnej nie ukończyło ponad 6 proc.

Wolny rynek wyżyma pracownika jak mokrą szmatę

Co gorsza, polscy pracodawcy wyjątkowo niechętnie wysyłają swoich pracowników na szkolenia. Tak więc pracownicy mający niskie kwalifikacje nie mają jak ich podnieść, no, chyba że sami sobie za to zapłacą, co przy niskich zarobkach jest raczej trudne. Dwie trzecie zatrudnionych na umowach czasowych nie uczestniczy w żadnych szkoleniach zwiększających kwalifikacje. To dziesiąty najwyższy wynik w OECD, w takiej np. Finlandii mniej niż połowa pracowników czasowych nie szkoli się dodatkowo.

W Polsce prawie jedna trzecia z nich nie uczestniczy w szkoleniach, gdyż nie ma na to pieniędzy, a jedna czwarta dlatego, że nie ma wsparcia swoich pracodawców. Co piąty pracownik czasowy nie szkoli się, gdyż praca zabiera mu zbyt dużo czasu, a jedynie co siódmy (!) rezygnuje ze zwiększania kwalifikacji, gdyż chce mieć więcej wolnego dla siebie. Tylko tę ostatnią grupę można ewentualnie zakwalifikować do osób, którym się nie chce.

Wszystkie grupy pracowników są zainteresowane uczestnictwem w szkoleniach, ale biorą w nich udział tylko ci mający wysokie kwalifikacje. Po prostu dlatego, że mają wsparcie pracodawców lub pieniądze, które pozwalają im opłacić kursy z własnej kieszeni.

Z tego powodu rozziew między możliwościami pracowników nisko i wysoko wykwalifikowanych ciągle się powiększa. Różnica w chęci uczestnictwa w szkoleniach między pracownikami zatrudnionymi na stałe a czasowymi praktycznie nie występuje – wynosi ledwie 0,7 pkt. proc. na korzyść tych pierwszych. Jednak odsetek pracowników realnie biorących udział w szkoleniach wśród zatrudnionych na stałe jest już o 10 pkt. proc. wyższy niż wśród tych czasowych. To ósmy najwyższy wynik w OECD.

Ta różnica i tak jest niewielka, jeśli spojrzymy na partycypację w szkoleniach pracowników o niskich i wysokich kwalifikacjach. Chęć zwiększania kwalifikacji wśród pracowników o niskich umiejętnościach jest jedynie o 12 pkt. proc. niższa niż wśród tych mających umiejętności wysokie. Różnica w faktycznym uczestnictwie w szkoleniach jest za to aż cztery razy wyższa. Nie trzeba dodawać, że to ci drudzy szkolą się częściej.

Radź sobie sam

Konieczność podnoszenia kwalifikacji jest w Polsce bardzo istotna, gdyż według OECD połowa polskich miejsc pracy jest zagrożona automatyzacją (średnia to 45 proc.), a co piąte stanowisko pracy nad Wisłą jest zagrożone w stopniu bardzo wysokim (średnia OECD – 13 proc.). Inna sprawa, że na razie polskie firmy nie palą się do wprowadzania zmian, które miałyby je unowocześnić i dostosować do przemian technologicznych – wciąż wystarcza im tania siła robocza.

Automatyzacja: koszmar na chwilę czy na zawsze?

Zaledwie 15 proc. zatrudnionych w naszym kraju pracuje w miejscach, w których w ostatnim czasie wprowadzono nowe rozwiązania technologiczne lub usprawniono proces wykonywania zadań. To piąty najniższy wynik w UE – większy marazm w firmach panuje jedynie w Grecji oraz na Łotwie, Słowacji i Węgrzech.

Możemy jednak założyć, że w nadchodzącym czasie większość firm będzie musiała się unowocześnić, żeby przetrwać na rynku. Będą więc potrzebowały lepiej wyszkolonych pracowników, a ci, którzy zostaną zwolnieni, będą musieli się przekwalifikować. Problem w tym, że polskie państwo wycofało się z prowadzenia aktywnej polityki rynku pracy (ALMP).

Na wszystkie publiczne programy związane z rynkiem pracy (w tym są też zasiłki dla bezrobotnych) wydajemy ledwie 0,69 proc. PKB. To proporcjonalnie dwa razy mniej niż przeciętnie we wszystkich krajach OECD. Kraje nordyckie, których ALMP uchodzi za modelową, wydają oczywiście jeszcze więcej. I tak np. duńskie nakłady na publiczne programy rynku pracy wynoszą 3,16 proc. PKB, a fińskie 2,82 proc. Co z tego wynika? W Polsce jedynie 3,76 proc. siły roboczej skorzystało z programów aktywizacyjnych, a w Danii 7 proc.

W zasadzie jedyną głębszą reformą rynku pracy wprowadzoną w ostatniej kadencji była minimalna stawka godzinowa. To trochę mało, zważywszy na fakt, że w Polsce żyje mnóstwo osób niezatrudnialnych, które zostały pozostawione same sobie.

Za jakiś czas ich odsetek może wzrosnąć, bo zostaną wypchnięte z rynku przez automatyzację. Na razie wiele z nich ma pracę, gdyż pracodawcom bardziej opłaca się je zatrudniać, niż wprowadzać nowe technologie do swoich firm. Oczywiście automatyzacja nie musi wcale oznaczać wzrostu bezrobocia. Krajom, które są na nią przygotowane, przyniesie ona wzrost dobrobytu.

Niestety, w Polsce jedynym pomysłem na politykę społeczną, który jakoś działa, jest przelewanie pieniędzy na konta ludności. Odbudowa mieszkalnictwa publicznego oraz komunikacji zbiorowej okazały się zadaniami przewyższającymi zdolności polskich władz publicznych – zresztą zarówno tych centralnych, jak i samorządowych. I to samo dotyczy rynku pracy – większość pozytywnych zjawisk, które ostatnio na nim zaszły, miało miejsce nie dzięki polskim rządzącym, ale pomimo ich inercji.

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Piotr Wójcik
Piotr Wójcik
Publicysta ekonomiczny
Publicysta ekonomiczny. Komentator i współpracownik Krytyki Politycznej. Stale współpracuje z „Nowym Obywatelem”, „Przewodnikiem Katolickim” i REO.pl. Publikuje lub publikował m. in. w „Tygodniku Powszechnym”, magazynie „Dziennika Gazety Prawnej”, dziale opinii Gazety.pl i „Gazecie Polskiej Codziennie”.
Zamknij