Władza oddziela uchodźców kordonem, zasłania radiowozami i ciężarówkami. Ludzie, których jeszcze niedawno można było zobaczyć i usłyszeć, których zdjęcia obiegały prasę i krążyły w sieci, stali się odległym widmem, a ich głosy brzmią jak echo. Zostali odrealnieni. Reportaż Pauliny Siegień z Usnarza Górnego.
Mijają właśnie trzy tygodnie, odkąd grupa uchodźców koczuje na polsko-białoruskiej granicy tuż obok wsi Usnarz Górny w województwie podlaskim.
Fundacja Ocalenie oraz inne skupione wokół niej NGO-sy i wolontariusze z całego kraju czuwają sto metrów dalej, oddzieleni kordonem policji. W każdej chwili są gotowi nieść niezbędną pomoc medyczną i prawną, przekazać żywność, ubrania, leki. Impas trwa. Coraz więcej osób obawia się, że tylko śmierć któregoś z uchodźców może przynieść przełom – najtragiczniejszy z możliwych.
Usnarz Górny jest bardzo malowniczo położony. Droga z Krynek prowadzi wzdłuż pofałdowanych pól i lasów. Na okolicznych łąkach pasą się krowy. Sielanka. Zaraz po skręcie do wsi kończy się asfalt i po chwili ze żwiru wyłania się brukowana ulica.
czytaj także
Sama wieś sprawia wrażenie zaniedbanej. To jedna z tych zdegradowanych w ostatnich dekadach przygranicznych miejscowości. Kto mógł, uciekł gdzieś dalej: do Sokółki, Białegostoku, Warszawy. Chaty dawno nieremontowane, wiele podwórek zarośniętych.
Nie jest trudno trafić na miejsce kryzysu. Już na zakręcie witają mnie policyjne radiowozy. Ale nikt nikogo nie zatrzymuje, nie legitymuje, policjanci przyglądają się tylko przejeżdżającym tu często samochodom.
Jadę przez wieś i kiedy przede mną pojawia się coś, co można by nazwać placykiem na wzgórku, gdzie pomiędzy kilkunastoma samochodami – numery rejestracyjne obejmują dobrą połowę kraju – kręcą się ludzie zupełnie niepodobni do lokalsów. Obok starego kombajnu stoją wozy transmisyjne stacji telewizyjnych.
Parkuję auto obok pozostałych i od razu kieruję się na błotnistą od ostatnich deszczy i rozjechaną przez radiowozy policji i straży granicznej drogę prowadzącą w dół, na łąkę, przez którą przebiega polsko-białoruska granica.
Ktoś schodzi, tak jak ja, ktoś inny wchodzi na górę. Przypomina to średnio uczęszczany górski szlak, ale nastroje mijających się ludzi nie są turystyczne. Idąc w dół, mijam Andę Rottenberg wspinającą się w górę w towarzystwie dziennikarza białostockiej „Wyborczej” Maćka Chołodowskiego. To jedna z wielu publicznych osób, która odwiedziła Usnarz Górny w ostatnich dniach, by okazać wsparcie uchodźcom koczującym na granicy i proszącym przedstawicieli polskiego państwa o azyl.
Przygraniczną łąkę dzieli kordon policji. Funkcjonariusze i funkcjonariuszki stoją w maskach między radiowozami, zwróceni przodem do obozowiska Fundacji Ocalenie. Jakieś sto metrów za nimi znajduje się obóz uchodźców. Ale nie da się go zobaczyć, wszystko zasłaniają dwie duże policyjne suki, niebieskie namioty i wojskowa ciężarówka.
Dopiero kiedy następuje próba kontaktu przez tłumaczkę, udaje mi się wypatrzyć człowieka w czerwonym ubraniu, który krzyczy w naszym kierunku, gdzieś zza tej wojskowej ciężarówki. Gdyby nie był ubrany na czerwono, a na przykład na szaro lub zielono, nie dałoby się go dostrzec bez lornetki.
Jestem świadkiem tej dziwacznej rozmowy i ciarki przebiegają mi po plecach. Donośny głos tłumaczki, wzmocniony głośnikiem, na który przychodzą odpowiedzi z daleka, wypowiadane głosem zdartym od krzyku. Ten głos i czerwone ubranie to jedyne dowody na to, że ci ludzie tam naprawdę są, że to, co się dzieje, nie jest fikcją.
Władza, oddzielając uchodźców kordonem, zasłaniając ich radiowozami i ciężarówkami, chce sprawić, że ci ludzie staną się niewidoczni i niesłyszalni. Polskie media nie mogą ich już pokazać, więc to niemalże tak, jakby ich nie było. Wyobrażam sobie widzów przed telewizorami, którzy oglądają ciągle podobne ujęcia, twarze prezenterów i prezenterek na tle lasu i tych samych policyjnych wozów. Ludzie, których jeszcze niedawno można było wyraźnie zobaczyć i usłyszeć, których zdjęcia obiegały prasę i krążyły w sieci, stali się odległym widmem, a ich głosy brzmią jak echo. Zostali odrealnieni. Uczucie odrealnienia, które udziela się także mnie, jest typowe w stanach psychotycznych.
Namiot na skraju łąki to wartownia Fundacji Ocalenie. Tutaj całą dobę, na zmiany, aktywiści Ocalenia i wolontariusze przez lornetki obserwują miejsce, gdzie koczują uchodźcy, by wyłapać próbę kontaktu lub moment, kiedy służby podejmą wobec nich jakieś działania. Jak tłumaczą mi działacze fundacji, w przypadku, gdyby straż graniczna ich nagle zabrała, chodzi o to, by pojechać za nimi, wezwać szybko pełnomocników na miejsce, by wiedzieć, gdzie ci ludzie zostaną umieszczeni. Bo w pierwszych dniach, zanim jeszcze pojawił się szeroki policyjny kordon, Fundacji Ocalenie udało się przekazać uchodźcom pełnomocnictwa do podpisania, by mieli w Polsce reprezentację prawną.
Aktywiści Ocalenia proszą, by do tego namiotu nie podchodzić, żeby nie zasłaniać widoku, nie odciągać uwagi osób, które akurat pełnią wartę. Od razu informują też, że tłumaczka nie udziela wypowiedzi. Jej dobrostan jest kluczowy dla zachowania komunikacji z uchodźcami.
Podchodzę do dwóch studentek, które siedzą nieopodal.
– Przyjechałam w poniedziałek, potem wróciłam na chwilę do Warszawy i w piątek wieczorem przyjechałyśmy obie – mówi Basia Wołk, która jest tutaj razem ze swoją przyjaciółką Kasią Kuzką.
Pytam, co nimi kierowało, kiedy zdecydowały się przyjechać do Usnarza Górnego.
– Dla mnie to jest nie do wytłumaczenia. To jest poziom absurdu, nad którym nie mogę przejść do porządku dziennego – wyjaśnia Kasia. – Nie chodzi nawet o to, czy przyjmować uchodźców do Polski, czy nie, bo to sprawa polityczna, rozumiem, że każdy może mieć swoje zdanie. Moje jest takie, że powinniśmy przyjmować. Ale tutaj chodzi o to, że mamy ciepłe posiłki, mamy ubrania, karimaty, śpiwory, leki, czyli wszystko, czego potrzebują ludzie oddaleni od nas o kilkaset metrów. I nie możemy im tego przekazać, bo powstrzymują nas polskie służby. Trudno mi sobie wyobrazić, że to się dzieje w Polsce, dwie–trzy godziny drogi od stolicy kraju Unii Europejskiej. To jest po prostu torturowanie ludzi, nie ma innego słowa na to.
Basia mówi, że chciała wesprzeć ludzi, którzy tutaj są od początku i ciągle zabiegają o to, by przekazać uchodźcom niezbędną pomoc.
– Trzeba pomagać trzymać lornetki, szczekaczkę, pełnić warty. Kiedy tutaj przyjechałam w poniedziałek, ludzie byli wykończeni, więc od razu weszłam na nocną wartę, by ci, którzy czuwali wcześniej, mogli się wyspać. Obserwujemy przez lornetki, trzymamy dla tłumaczki szczekaczkę, zapisujemy treści tych rozmów, to są mniej więcej nasze zadania. Poza tym mam po prostu nadzieję, że ich tam, po drugiej stronie kordonu, podnosi jakoś na duchu to, że tu jesteśmy, że komuś na nich zależy.
W czasie naszej rozmowy podchodzi do nas mężczyzna, mówi, że nazywa się Tomek Kozłowski i jest psychologiem i jeśli ktoś potrzebuje wsparcia, to jest do dyspozycji. Za chwilę dowiaduję się, że też przyjechał niedawno, kamperem, w którym będzie po prostu dyżurować.
– Strajk Kobiet poprosił mnie o to, żebym tutaj przyjechał i pomógł ludziom, którzy pomagają – mówi Tomek. – Przez 17 lat byłem ratownikiem górskim, teraz prowadzę kampanię pomocową dla uchodźców, więc to bliski mi temat, tyle że w tym, co ja robię, nie zderzam się z taką bezdusznością systemu, jaka panuje tutaj. To może być dużym obciążeniem dla tych ludzi, bo tutaj przyjeżdżają ludzie wrażliwi, otwarci na pomoc drugiemu człowiekowi, którzy mają wartości na najwyższym poziomie, a zderzają się z tym, że stoi kordon policji i uniemożliwia podanie wody. Chodzi o prostotę pomocy, jaka jest do przekazania. To jest jak mała szabelka, przeciwko której wyprowadzono czołgi. Nie wiem, jak młodzi ludzie, którzy wzrastali w tym kraju już po 1989 roku, mają zrozumieć to, co się tutaj dzieje. Nie da się tu oddzielić kontekstu psychologicznego od politycznego, tego, jak są rujnowane wartości w tym kraju.
Ochojska: Na granicy umiera kobieta, której my odmawiamy pomocy
czytaj także
Basia Wołk mówi, że rzeczywiście, ludzie, którzy tutaj są niemal cały czas, przeżywają różne stany emocjonalne, ale pomoc psychologa najbardziej potrzebna jest uchodźcom.
– My tu jesteśmy z własnej woli, jesteśmy zadbani, mamy posiłki, śpimy w ciepłych namiotach i teraz mamy nawet psychologa. Możemy też wyjechać w każdej chwili. A oni pytają przez tłumaczkę, jak długo to jeszcze potrwa, jak długo jeszcze będą musieli tak koczować, a my nie potrafimy im nic odpowiedzieć. Sytuacja się nie zmienia, jesteśmy w punkcie wyjścia.
Ekipy telewizyjne chętnie filmują Wojciecha Grzesiaka, księdza Katolickiego Kościoła Narodowego, który przyjechał ze Śląska. Jest także ratownikiem medycznym i we fluorescencyjnej kamizelce chodzi po łące, rozmawiając przez telefon. Dzwonił do swojego arcybiskupa z prośbą o interwencję u komendanta policji w sprawie przekazania pomocy humanitarnej koczującym uchodźcom. Ponieważ wierzy w Jezusa Chrystusa i bliski jest mu duch ekumenizmu, zadzwonił również do kurii Kościoła rzymskokatolickiego w Białymstoku. Ale tam powiedzieli mu, że ten problem nie leży w ich gestii. W międzyczasie arcybiskup Kościoła Narodowego rozmawiał z komendantem i usłyszał wykład o prowokacji ze strony Łukaszenki. Wcześniej ksiądz Wojciech Grzesiak razem ze Sławkiem Sobczukiem ze Stowarzyszenia Azyland, z którym przyjechali z Rybnika, zbierali w tamtejszej parafii ubrania, koce, leki, bandaże.
– Jesteśmy fantastami, nam się wydawało, że jak tu przyjedziemy, to uda nam się wszystkich zbawić – mówi ksiądz Grzesiak. – Wyjechaliśmy w nocy z Rybnika karetką, którą pożyczyliśmy, dojechaliśmy tutaj przed południem w sobotę i na razie widzimy, że niewiele możemy zrobić. Ale nie uważamy, że przyjechaliśmy tu bez sensu.
Sławek Sobczuk dodaje, że w Usnarzu panuje negatywny impas.
– Nie przyjechaliśmy od razu, chcieliśmy poczekać ten tydzień, bo mieliśmy nadzieję, że przez ten tydzień sprawy się rozwiążą. Ale samoistnie nic tu się nie rozwiązuje, bardzo nas to boli.
Z miejscowych spotykam tylko parę osób w średnim wieku. Od razu mówią, że nie będą ze mną rozmawiać, nie chcą tu żadnych mediów. Mówię, że ich nie nagrywam, chciałabym tylko wiedzieć, po co tu przyszli. Mężczyzna odpowiada, że chcieli zobaczyć na własne oczy, co się dzieje, bo każdy mówi co innego. Znajomi, sąsiedzi, wszyscy już byli. Ale są za tym, żeby nikogo do Polski nie wpuszczać, bo skoro on sobie ich wziął, to niech on się martwi.
Upewniam się, że „on” to Łukaszenka. W końcu mężczyzna przyznaje, że był wojskowym i uważa, że nie można się czepiać straży i policji, że wykonują swoje obowiązki.
Reakcje mieszkańców podlaskich miejscowości przygranicznych są bardzo zróżnicowane i nie da się ich łatwo poukładać w jakichś konkretnych szufladkach.
czytaj także
Od wolontariuszy na łące w Usnarzu słyszę, że ci, którzy tutaj przychodzili, w większości są bardzo przejęci sytuacją i gotowi okazać niezbędną pomoc uchodźcom. Tacy jak pan, na którego trafiłam, to wyjątki. Ale z rozmów z podlaskimi znajomymi, bliższymi i dalszymi, wyłania się złożony obraz. Część z nich uważa, że strategia rządu jest słuszna, niezależnie od moralnej oceny obecnej sytuacji, bo jeden fałszywy ruch może przynieść katastrofalne skutki. Łukaszenka prowokuje, sytuacja jest bardzo napięta. „Co będzie, jeśli przekazanie pomocy migrantom Łukaszenka uzna za naruszenie integralności terytorialnej? A co, jeśli przywiezie tutaj 100 tysięcy ludzi?” – pytają.
Ktoś inny uważa, że sprawie najbardziej szkodzi medialny cyrk, który się wytworzył, bo dopóki oczy całej Polski nie były zwrócone w tę stronę, strażnicy mogli po cichu przekazywać uchodźcom jedzenie czy leki. Bo podobno tak robili, tak mówią osoby, które tych strażników znają. Tyle że z informacji, jakie zdobywają aktywiści z różnych pomocowych fundacji, wynika, że ta sama straż graniczna, korzystając z braku publicznej kontroli, działała niezgodnie z prawem międzynarodowym, wypychając migrantów z powrotem na terytorium Białorusi. Osoby, które były świadkami interwencji SG wobec migrantów, też mają bardzo negatywne wrażenia. Strażnicy mają zachowywać się poniżająco, chamsko, wulgarnie.
Mam znajomych, którzy wożą ze sobą w samochodzie kołdry, śpiwory, ubrania, ciepłą herbatę. Interesowali się tym, co mogą, a czego nie, jeśli spotkają grupę migrantów. Wiedzą, że nie mogą ich zabrać do samochodu ani podwozić i że powinni od razu powiadomić straż graniczną.
Niektórych na Podlasiu razi „najazd Warszawy”. Uważają, że dla wielu mniej lub bardziej publicznych osób wizyta w Usnarzu stała się w ostatnich dniach rodzajem manifestacji – politycznej, światopoglądowej, tożsamościowej. Wypada tu być, by podkreślić przynależność do tej, a nie innej grupy. Dać świadectwo moralne.
Wśród miejscowych nie ma paniki, chociaż napływ migrantów przez białoruską granicę to temat, o którym na Podlasiu dużo się dzisiaj rozmawia. Sporo ludzi ma członków rodziny lub znajomych w straży granicznej, policji, czy chociażby w ochotniczej straży pożarnej. Niedawno to właśnie strażacy pomagali straży granicznej w akcji ratunkowej, kiedy grupa migrantów ugrzęzła w narwiańskich bagnach.
„Zakładnicy w politycznej grze”. Polska od tygodnia zmusza ludzi do koczowania na granicy
czytaj także
Ze skrawków informacji, plotek, tego, co usłyszą w telewizji lub sami doświadczą, mieszkańcy przygranicznych podlaskich gmin układają sobie swój obraz sytuacji, wyrabiają opinie. Gdyby wyłapać ich główny przekaz, to brzmiałby on mniej więcej tak: „Ludziom w potrzebie trzeba pomóc, ale nie chcemy, by uchodźcy tutaj docierali masowo”.
Na sytuację w żaden sposób nie reagują samorządy. Nikt z lokalnych władz nie rozmawia z mieszkańcami wsi położonych w pobliżu granicy, o tym, jak się zachować, jeśli zobaczą migrantów, jeśli ci zapukają do ich domów. A takie sytuacje się już przecież zdarzały. Szukam takich informacji na stronie internetowej podlaskiego oddziału Straży Granicznej, ale nic nie znajduję. Najważniejszy news z ostatnich dni to wizyta premiera Morawieckiego.
Marta Szymanderska-Pastryk, podobnie jak inni ludzie z Ocalenia, jest zabiegana. Zbiera informacje, wprowadza nowych wolontariuszy, którzy niedawno przyjechali, zaznajamia ich z zasadami, które panują w obozie, i wyznacza zadania. W końcu udaje nam się chwilę porozmawiać.
– Na tę chwilę wiemy, że stan zdrowia tych osób jest bardzo zły, wiemy też, że w piątek dostali od białoruskiej straży pierwszy ciepły posiłek. Jest deszczowo, więc mają problemy z rozpaleniem ogniska, bardzo marzną.
– Chcemy, żeby te osoby dostały ochronę międzynarodową, czyli to, o co się ubiegają – dopowiada, a kiedy pytam, jaki cel stawia sobie w tej chwili fundacja, mówi: – Chcemy, żeby postępowano zgodnie z prawem, żeby prawa człowieka były przestrzegane, żeby ci ludzie mieli dostęp do pomocy medycznej i prawnej.
Mamy okazję nie popełnić błędów z roku 2015 i wykazać się solidarnością [list]
czytaj także
Pytam, czy w tej sytuacji widać, że jest jakiś proces, może mają jakieś nieoficjalne przecieki na temat tego, jak polski rząd zamierza tę sprawę rozwiązać.
– Czekamy – mówi. I dodaje, że jeśli ktoś chce przyjechać do Usnarza Górnego, żeby pomóc, najlepiej, by skontaktował się wcześniej z Fundacją Ocalenie.
– Nasze kanały łączności są zapchane i czasem trzeba długo czekać na naszą odpowiedź, ale to naprawdę ważne. Na tę chwilę nie potrzebujmy, by przyjeżdżały tutaj osoby, które nie mają za bardzo pomysłu na to, jak mogłyby pomóc, zwłaszcza takie, które nie mają samochodu, nie są mobilne, bo wtedy to jest dla nas dodatkowa logistyka. Nie chcemy tutaj żadnych demonstracji. Jeśli macie pomysł na to, jak możecie się przydać, to najlepiej, jeśli go najpierw z nami skonsultujecie.
*
Materiał powstał dzięki wsparciu Fundacji im. Róży Luksemburg.