Kraj

Systemowe korzyści z edukacji domowej

Podejście do kryzysu edukacji jest trochę podobne do reakcji na kryzys klimatyczny. Niby wiadomo, że jest źle, niby wiadomo, że dzieci cierpią i mamy na to statystyki, niby wiadomo, że dobrej przyszłości na tym nie zbudujemy, ale na rzeczywiste zmiany też nie jesteśmy gotowi.

W nauczaniu domowym jest już ponad 48 tysięcy osób. To dużo i mało. Dużo, bo w ostatnich latach nastąpił gwałtowny przyrost uczniów w ED (edukacji domowej). Mało, bo w skali całego społeczeństwa to zaledwie 1 proc. uczniów.

Na edukację domową szły najpierw dzieci konserwatywnych rodziców, którzy chcieli wychować je z dala od światopoglądowych rozterek. Potem, wraz z reformami rozpoczętymi przez ministrę Annę Zalewską, likwidacją gimnazjów i podwójnymi rocznikami w szkołach, taką formą nauki zainteresowały się rodziny progresywne. Prawdziwy boom rozpoczął się w czasie pandemii, która po pierwsze pokazała, że można efektywnie uczyć się w domu, a po drugie, że w tym czasie rozwinęły się i rozpowszechniły pomoce dydaktyczne dostępne online, na przykład platformy edukacyjne.

Platformy te trafiły w niszę: to rodzice niezamożni, których nie stać na edukację prywatną, a którym zależy na lepszej jakości nauczaniu i którzy są otwarci na eksperymenty. Wcześniej „wolność od Czarnka” dostępna była tylko pod warunkiem posiadania dużych pieniędzy. Edukacja domowa wsparta technologią okazała się też ratunkiem dla dzieci z problemami zdrowia psychicznego, z fobiami szkolnymi, dla tych, które hałas, tłum, stres bezustannego oceniania i presja sprawdzianów po prostu niszczyły.

Eksperyment Szkoła w Chmurze i jego wrogowie. Zaufanie dobre, kontrola lepsza?

Oczywiście edukacja domowa nie jest dla wszystkich. Trzeba umieć uczyć się samodzielnie, zaplanować naukę i nie czekać, aż ktoś przyjdzie i zmusi. Trzeba sobie poradzić bez sprawdzianów i stopni. Niektórym, na przykład dziennikarce Monice Olejnik, wydaje się to niemożliwe. W rozmowie z ministrą edukacji Barbarą Nowacką powiedziała, że gdyby jej nie stawiano stopni, pewnie nie uczyłaby się wcale.

Dla innych progiem nie do przejścia jest brak szkolnych koleżanek i kolegów, konieczność poszukania ich sobie samodzielnie. Dla dzieci młodszych podstawowym warunkiem dla edukacji domowej jest codzienne zaangażowanie rodziców.

Możliwości, jakie daje nauczanie domowe, kuszą jednak również uczniów szkół publicznych, którzy pytają dyrektorów o szanse przejścia na taki tryb na dwa lata, a potem powrotu, bo z pobudek związanych z prestiżowością chcą zdać maturę w ramach konkretnej szkoły. To znany schemat, część uczniów liceów przed maturą przechodzi na ED, żeby mieć więcej czasu, by się do niej przygotować.

– Każda szkoła ma możliwość wzięcia pod opiekę uczniów edukacji domowej. Trzeba zapytać, dlaczego, skoro szkoła jest taka dobra, uczniowie szukają furtki – mówi Monika Kamińska-Wcisło z Centrum Nauczania Domowego.

Ilość sprawdzianów, klasówek, kartkówek i testów stoi w sprzeczności z nadrzędnym celem, jakim jest przygotowanie do matury. Edukacja domowa daje możliwość uczenia się w dogodnym tempie i czasie oraz ustalenia własnych priorytetów.

Szkoła i klasy

Dyrektorzy na ogół są przeciwni i przedstawiają argument: jak odchodzisz z systemu, to koniec – radź sobie sam, robisz to na własną odpowiedzialność i powrotnej drogi już nie ma. A mogliby przecież rozwinąć ofertę swojej szkoły właśnie o możliwość edukacji domowej, w tym czasowej.

Słuchaj podcastu o edukacji:

Spreaker
Apple Podcasts

Ale tu uwidacznia się jeden z kluczowych punktów napięcia w podejściu do polskiej edukacji, który blokuje możliwość jej naprawy i wyjścia z kryzysu. Powszechna nierówność edukacyjna – liczba szkół społecznych, prywatnych, ale i bardzo nierówny poziom szkół publicznych – to coś, z czego trudno zrezygnować ambitnym szkołom i rodzicom. Edukacja stała się jednym z wyróżników klasowych.

Ci, których było na to stać, dostali wolność od ucisku Czarnka i jego kuratorów, bo Ministerstwo Edukacji nie zdążyło rozciągnąć swojej władzy na szkoły społeczne i prywatne, ale niekoniecznie uchronili się przed skutkami wyścigu szkół o miejsce w rankingach. W szkole, w której czesne kosztuje dwa tysiące miesięcznie, tak samo jak w szkołach publicznych, priorytetem jest miejsce w rankingu i przygotowanie pod egzamin. Uczennice i ich rodzice, którzy liczyli na to, że prywatna szkoła będzie przyjaźniejsza, często są zawiedzeni, bo presja jest ogromna.

Z jednej strony mamy więc bardzo głęboki kryzys w edukacji, na który nakłada się kryzys psychiczny młodzieży, z drugiej wciąż dobrze się trzymającą tradycję rywalizacji.

Szkoły w tym kształcie nie ma sensu ratować

Z tej tradycji wynikają też często głosy sprzeciwiające się zmniejszaniu podstawy programowej, czy likwidacji prac domowych, co zapowiedziało Ministerstwo Edukacji. Przekonanie, że z własnej woli mało kto się uczy, jest powszechne. Wzmacnia je powszechność doświadczenia szkolnego przymusu – każdy z nas przez to przeszedł, „nauczyłam się robić swoje”, „przestałem się przejmować”, „jak my byliśmy w szkole, to też nie było łatwo, a jakoś sobie poradziliśmy”. Pytanie, czy naprawdę kolejne roczniki mają sobie „jakoś radzić” z przymusem i opresją oraz czego je to uczy.

Kara za ucieczkę z systemu

Kilka potencjalnych nauk od razu przychodzi do głowy: szkoła uczy zgody na wykonywanie zadań bezsensownych, które nikomu do niczego się nie przydadzą, są wyłącznie po to, żeby nauczyciel mógł postawić stopień. Uczy, że nie to jest ważne, co jest interesujące, ale co akurat jest zadane. Uczy, że nieważna jest wiedza, którą w istocie wyniosło się z zajęć, ale jakaś abstrakcyjna „średnia” wyciągnięta z ocen, które w dodatku mają różną wagę. Czyli ważne są oceny, bo na nich opierają się rankingi, a tym właśnie, a nie poczuciem sprawczości, szczęścia, satysfakcji, mierzy się sukces.

Podejście do kryzysu w edukacji jest trochę podobne do reakcji na kryzys klimatyczny. Niby wiadomo, że jest źle, niby wiadomo, że dzieci cierpią i mamy na to statystyki, niby wiadomo, że dobrej przyszłości na tym nie zbudujemy, ale na rzeczywiste zmiany też nie jesteśmy gotowi. W efekcie pomimo wielu słów o konieczności stwarzania „edukacji przyszłości”, laboratoria przyszłości (jakimi mogą być szkoły edukacji domowej) są finansowo karane.

Zmniejszenie przelicznika subwencji z 0,8 do 0,2 sprawia, że miesięcznie na dziecko w edukacji domowej jest około 100 złotych, a było 407. Nawet jeśli liczyć nową, nieco wyższą kwotę przewidzianą na 2024 rok, czyli 7866 zł rocznie na dziecko, to dzieci w edukacji domowej dostaną zaledwie 1572 zł, czyli miesięcznie 131.

Rodzice dzieci w ED, obecni na spotkaniu parlamentarnego zespołu ds. edukacji domowej, przekonywali, że są takimi samymi podatnikami jak inni, że często poświęcają więcej czasu dzieciom, niektórzy całkowicie zmienili styl życia, by wspierać dzieci w edukacji, i nie rozumieją, dlaczego mają one dostać zaledwie ułamek tego, co ich rówieśnicy w szkołach systemowych, ale i prywatnych, bo subwencja idzie również do nich.

Przypomnijmy, że w edukacji domowej jest zaledwie 1 proc. uczniów. Obniżenie subwencji nie służy więc oszczędności.

Korzyści z eksperymentowania

Doświadczenia szkół edukacji domowej obalają wiele mitów. Otóż korepetycje wcale nie muszą być konieczne i można tak dysponować subwencją, by zrealizować program, zapewnić nawet konwersacje językowe. Pokazują, że można uczyć się bez stopni. No i że technologia pomaga.

Platforma Szkoły w Chmurze prowadzi przez zagadnienia podstawy programowej, a jednocześnie zbiera dane o tym, jak uczniowie z niej korzystają. Jak przekonuje Mariusz Truszkowski ze Szkoły w Chmurze – są dane na to, które partie podstawy programowej są dla uczniów łatwe, a nad którymi spędzają więcej czasu – te dane mogłyby pomóc w „odchudzaniu” podstawy programowej. Platforma Centrum Nauczania Domowego dysponuje też danymi od rodziców, ich oceną tego, z jakim materiałem dzieci radzą sobie lepiej lub gorzej. Te wszystkie dane ministerstwo mogłoby wykorzystać.

Internetowa Platforma Edukacyjna Centrum Nauczania Domowego oprócz pytań i zagadnień z podstawy ma też cały gotowy materiał z każdego przedmiotu. Również dla klas 1–3 szkoły podstawowej. Widać tu, że podręczniki zawierają wiele informacji wykraczających poza podstawę.

– Dzieci, które uczą się z nami, mogą korzystać z platformy, mają alternatywę wobec podręczników, ćwiczeń, kart pracy – mówi Monika Kamińska-Wcisło z Centrum Nauczania Domowego. – Jest to duże wsparcie dla rodziców, którzy nie muszą dzięki temu samodzielnie przygotowywać lekcji dla swoich dzieci i martwić się, czy jest tam wszystko to, co będzie wymagane w czasie egzaminu. Rodzic dziecka w Centrum Nauczania Domowego za platformę nie płaci. Szkół współpracujących z nami jest blisko 100 – mówi Monika Kamińska-Wcisło.

Oczywiście korzystanie z platformy wcale nie oznacza rezygnacji z podręczników. Po prostu widać dokładnie, co jest obowiązkowe, a co fakultatywne, a to pomaga ułożyć listę priorytetów, kiedy uczennice przygotowują się do matury i studiów.

Trzeba zacząć bronić polską rodzinę przed pazernością szkoły

Możliwa jest też współpraca szkół systemowych ze szkołami edukacji domowej. Mariusz Truszkowski ze Szkoły w Chmurze uważa, że szkoły mogłyby korzystać z platformy wtedy, gdy wiadomo, że uczeń wybiera się na biologię i chce się skupić właśnie na biologii i chemii, no i matematyce, ale z reszty przedmiotów wystarczy mu podstawa, nic więcej. A oszczędzi czas, bo wiadomo, że działa zasada zakuć, zaliczyć, zapomnieć i po miesiącu od sprawdzianu nie będzie pamiętał nic.

Nauczyciele współpracujący online ze szkołami edukacji domowej mogą też wesprzeć szkoły systemowe, którym brakuje nauczycieli.

Wyzwania

Problemem do rozwiązania wciąż pozostaną poradnie, które teraz są oblężone w miejscach, gdzie więcej dzieci jest w edukacji domowej. Dzieje się tak dlatego, że sieć poradni nałożona jest na siatkę szkół publicznych, czyli dziecko idzie do tej poradni, która jest przypisana szkole, w której się uczy. Jeśli dana szkoła ma więcej uczniów, bo są w niej zarejestrowane dzieci w edukacji domowej, to poradnia jest przeciążona.

– Jednym z pomysłów jest przypisanie dziecka do poradni ze względu na miejsce zamieszkania, a nie szkoły – mówi Gabriela Letnowska z Fundacji Edukacji Domowej, ale od razu dodaje, że nie jest to proste, bo poradnie współpracują ze szkołami, znając danego ucznia, jego sytuację i potrzeby, jest to więc kwestia, dla której należałoby znaleźć dobre systemowe rozwiązanie.

Innym wyzwaniem jest monitoring sytuacji domowej dziecka. W czasie pandemii okazało się, że system nie potrafi zadbać o dzieci, które „znikają” – nie logują się, nie przychodzą na lekcje. Pamiętam, że ówczesny minister edukacji mówił, że są leniwe, ale one często borykały się z przemocą w domu, brakiem warunków do nauki, brakiem sprzętu.

Teraz „znikają” dzieci – uchodźcy z Ukrainy. System wciąż nie potrafi na to odpowiedzieć.

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Katarzyna Przyborska
Katarzyna Przyborska
Redaktorka strony KrytykaPolityczna.pl
Redaktorka strony KrytykaPolityczna.pl, antropolożka kultury, absolwentka The Graduate School for Social Research IFiS PAN; mama. Była redaktorką w Ośrodku KARTA i w „Newsweeku Historia”. Współredaktorka książki „Salon. Niezależni w »świetlicy« Anny Erdman i Tadeusza Walendowskiego 1976-79”. Autorka książki „Żaba”, wydanej przez Krytykę Polityczną.
Zamknij